Już od rana cała
jestem w skowronkach, a raczej w wielorybach. Nawet ból ugryzionej łydki aż tak
bardzo mi nie dokucza, a wręcz przeciwnie, uświadamia, że to, co przeżywam,
jest realne, a nie obudzę się zaraz z tego pięknego snu. Niektórzy powiedzą, że
to miłość, inni, że hormony i endorfiny, ale wszystko jedno, jaka jest
przyczyna tego stanu, byle trwał jak najdłużej!
Wiem,
że potrwa długo, bo jeszcze dziś mam się spotkać z Devlinem. Najpierw jednak
muszę iść do roboty, tym razem na zmianę popołudniową. Rano mam wolne, a więc
wystarczająco dużo czasu, żeby się przygotować. Makijaż, rzęsy, lakier na
paznokcie – bezbarwny u rąk, granatowy u nóg, a jeszcze nawet nie zdecydowałam
się na strój…
– Coś długo dzisiaj siedzisz w łazience
– zauważa mama, kiedy z ręcznikiem na włosach przychodzę na lunch.
– Mam spotkanie po robocie, muszę
się zrobić na bóstwo.
– Będziesz łazęgować po nocy? – Spogląda na mnie z
niepokojem.
– Po jakiej nocy? Jest lipiec, o ósmej jeszcze całkiem
widno.
– Może i widno, ale późno.
– Dawniej ci nie przeszkadzało, że się spotykam ze znajomymi.
– Bo dawniej nie wracałaś co kilka dni pogryziona.
– Devlin nie gryzie, mamo, przecież spotkałaś go kiedyś.
– Ach, więc to on – mówi,
odkładając talerz do zlewu. – Możesz go kiedyś zaprosić, przyjrzałabym mu się.
– Oczywiście, wspomnę o tym –
odpowiadam, dodając w myślach: „Ale niekoniecznie dziś”.
Wstaję
i wychodzę do łazienki, gdzie czeka mnie niebagatelne zadanie rozczesania
włosów.
– Wróć o dziesiątej! – woła za
mną mama.
Postaram
się. Jeśli nie wyjdzie, to cóż – najwyżej dostanę reprymendę. Miłość pokonuje wszelkie
przeszkody!
Ponieważ
jestem umówiona w Samoa Beach nad morzem, postanawiam założyć kostium kąpielowy.
Jeżeli ON nie zasługuje na taki widok, to nikt inny tym bardziej! Poza tym może
będzie można wejść do wody. Ostatecznie wybieram dwuczęściowy kostium w poziome
granatowo-błękitne pasy, a na niego kanarkowe szorty i fioletową koszulkę z
wyhaftowaną żaglówką. Devowi z pewnością będę się podobać w czymkolwiek,
ale chcę mu pokazać, że nie robię niczego na odwal. Zastanawiam się nad
podkolanówkami, żeby ukryć opatrunek na łydce. Ostatecznie przykrywam bandaż
opaską frotte.
Jadąc do baru,
wciąż myślę o Granatowookim. O tym, jak będziemy spędzać czas. W jego
ramionach mogłabym utonąć jak w miękkiej pościeli, spoglądając w te jego dobre,
lśniące oceanem głaza… Nie zastanawiając się, czy to aby nie za wczesny etap
związku, niepostrzeżenie przechodzę do wyobrażania sobie innych rzeczy, które
moglibyśmy robić razem… Zanim przywołuje rozpasaną wyobraźnię do porządku,
udaje mi się już stworzyć w głowie długi i szczegółowy scenariusz. Stop!
Tak nie można! On jest za dobry, żeby tak o nim myśleć! A jednak sztorm hormonów
zalewa mnie falą tsunami. Nie mogę przestać żałować, że to Maciek, a nie on
znalazł się tamtego wieczoru w mojej sypialni. Jednak i Dev kiedyś tam w końcu
trafi! Jeśli sam tego nie zaproponuje – zaciągnę go!
Zaraz, zaraz,
czy ja się dobrze czuję? Dlaczego nie, przecież dobrze wiadomo, że fantazje nie
służą do tego, żeby je wprowadzać w czyn. Weźmy takiego Jasona, którego w prawdziwym
życiu nie mam ochoty oglądać inaczej jak przez snajperską lunetę, ale czasami,
przy monotonnej czynności typu zmywanie naczyń, zdarza mi się wyobrażać go
sobie klęczącego w piwnicy ze związanymi rękoma… Nagle dociera do mnie, jaką
nazwę nosi w kodeksie karnym ten akt, o którego dokonaniu wobec Barbera wtedy
myślę. Tu chodzi o symboliczną zemstę, nie o przyciąganie, nawet czysto
fizyczne! Prawie czuję odrazę do samej siebie, ale przypominam sobie pogląd
ojca, że ludzie generalnie mają skłonności do zła, a co za tym idzie, takie
myśli to wprawdzie nie normalka, ale w każdym razie nic dziwnego. Jest jednak
jeszcze druga część tej (anty)nihilistycznej filozofii: w takim razie należy jak
najbardziej doceniać tych, którzy są mniejszymi gałganami od reszty. Jaki z
tego wniosek? W kartofle z Jasonem, dawać mi tu Devlina!
Ach, Devlin,
coś ty zrobił mojej gospodarce hormonalnej… Ale ja jestem Porządną Dziewczyną™
i nie chcę, żeby sobie pomyślał, że lecę na niego tylko ze względów fizycznych.
Jest jeszcze jeden problem: choć jego pocałunki to sama słodycz, muszę
pamiętać, kim on jest naprawdę. Już jakiś czas temu zdecydowałam, że to dla
mnie nie przeszkoda, ale kiedy wyobrażę sobie jego wyczynowe wyskoki nad
powierzchnię wody, umięśniony ogon, którym koryguje kurs i głębokość, te
długie, hydrodynamiczne płetwy, którymi byłby w stanie… Nie, ja z pewnością nie
jestem normalna.
Cokolwiek
się stanie na randce, najpierw trzeba wysiedzieć kilka godzin w „Albatrossie”.
Kiedy przyjeżdżam, Amanda wychodzi na tyły lokalu, żeby zapalić i odetchnąć świeżym powietrzem,
jakkolwiek wewnętrznie sprzeczne by to było.
– Cześć, młoda. Co tak zęby suszysz? – odzywa się
serdecznie.
– A bo mam szczęście w miłości.
– Zazdro! – odpowiada z entuzjazmem. – Też bym tak chciała.
– Mogę zapytać, może ma jeszcze wolnych kuzynów.
– No weź, młoda, nie rób sobie jaj z mojego nieszczęścia
życiowego.
Amanda
zdejmuje fartuch i przekazuje mi – jej zmiana na dziś skończona.
– Courtney już przylazł –
informuje mnie. – Przed południem widziałam na ulicy, jak robił niedźwiadka z gościem,
który wyglądał jak Dennis Hopper w „Czasie apokalipsy”.
– To znaczy?
– Nie oglądałaś? – patrzy
zaszokowana. – No wiesz, broda, opaska na czole, generalnie podstarzały
dżunglowy hipis. Z wielkim sprzętem, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Sprzętem?
– Fotograficznym! – śmieje się
Amanda. – A myślałaś, że jakim? Obiektyw wielki jak kufel! Założę się, że przyjdzie
tu na jednego.
Kiedy
wchodzę, zajęte są prawie wszystkie stoliki. Jakiś biznesmen, matka z trójką dzieci,
dwaj Chińczycy wyglądający na braci. Charlie Courtney okupuje swój ulubiony
stołek przy barze, prowadząc z tatą ożywioną rozmowę.
– Nie, Charlie, zupełnie nie tak – mówi ojciec z przyganą.
– Hasło „pitolić Amerykę” było dobre w latach sześćdziesiątych. Dziś jest
zbyt oklepane i, prawdę mówiąc, za bardzo ogólnikowe. O ile nie masz zamiaru
recytować swoich wierszy w jakiejś Gwatemali czy innych Chilach, to na
dzisiejsze czasy musisz sprecyzować, co konkretnie pitolić.
– Drugą poprawkę – odpowiada Courtney. – Teksańskie
haftowane marynarki, Mount Rushmore, Goldmana Sachsa, Harrisa Weinberga,
Tadeusza Kościuszkę, placek z jabłkami, LA Lakers i Boston Red Sox. „Szkarłatną
literę” też.
– Ty mi tu coś kręcisz, Charlie – mówi tata.
– Dzień dobry! – witam się radośnie.
– Twój Maciek tu był około
drugiej, pytał o ciebie.
– On nie jest mój – prostuję.
– Maciek? – dziwi się Courtney. –
Myślałem, że on miał na imię Maceo.
– Miałeś kumpla o takim imieniu,
prawda? – przypomina sobie ojciec. – Tego od wzbogacania życia seksualnego dmuchawą
do liści?
– Nie, to był ten od klasyfikacji
charakteru człowieka w zależności od tego, czy pijąc z gwinta, trzyma butelkę
za szyjkę, w połowie czy od spodu.
Nie
śledzę ich dyskusji zbyt uważnie, bo trzeba się brać do roboty. Chińczycy kończą
posiłek, więc przynoszę rachunek, zbieram naczynia, ścieram blat, idę zebrać
zamówienie od kolejnych gości, którzy przyszli w międzyczasie. Na zmianie
popołudniowej jest większy ruch niż rano, więc nie mam nawet tyle czasu, żeby
zacząć porządnie myśleć. Może to i dobrze.
Dwadzieścia
minut przed szóstą sala jest do połowy pełna, a z głośników lecą dziwne, nieforemne
dźwięki brzmiąca jak połączenie tajemniczych pogańskich obrzędów z brzmieniami
Bliskiego Wschodu i muzyką współczesną, gdy do baru wchodzi mężczyzna, o
którym niewątpliwie mówiła mi Amanda. Średniego wzrostu, o krótkiej siwej
brodzie i długich włosach związanych czerwoną opaską, ma na sobie dżinsy, koszulę
z czarnego jedwabiu i kamizelkę rybacką. Na piersi wisi mu wielki aparat z
teleobiektywem, a przez ramię ma przewieszoną torbę z jeszcze jednym.
– Siema, Dave! – wrzeszczy
Charlie na jego widok. – Al, poznaj kumpla mego z epoki losangelitańskiej!
Mężczyzna
z aparatem podchodzi do kontuaru, wyciąga rękę do taty.
– Al jest tutejszym guru, cała
bohema Eureki stołuje się u niego, choć akurat nie o tej porze – wyjaśnia
Courtney. – A to Laurie, jego utalentowana córka!
Gość
kieruje na mnie pogodne spojrzenie, w którym kryje się jednak coś niepokojącego.
– Miło mi was poznać – oznajmia z
promiennym uśmiechem naćpanego filozofa. – Nazywam się Nicholas Lesko, ale w
branży mówią na mnie „Zasmarkany Dave”.
– Dlaczego Dave, skoro jest pan
Nicholasem? – zadaję bezczelne pytanie.
– A nie pytasz, dlaczego Zasmarkany?
To mi się podoba!
Ojciec
nalewa mu kufel piwa. Zasmarkany Dave pociąga łyk
– Co to za jazgot? – pyta, wskazując
kciukiem gramofon.
– „Phallus Dei” – wyjaśnia
ojciec.
– Fajne, obrazoburcze, na pewno z
Europy. Przypominają mi się młode lata. Wiecie, kiedy ostatnio byłem w Redwood
Empire? Jak kręcili „Powrót Jedi”. Luke i Leia, znaczy ich aktorzy, to były
osobowości! Nie to, co wszyscy ci celebryci całkiem do rzyci!
– Nie znosisz celebrytów? – dziwi
się Courtney. – Dziwne, skoro na nich zarabiasz.
– W myśl tej logiki zawód
szambonurka nie miałby sensu.
– Dave jest paparazzem – wyjaśnia
Charlie. – Fotografuje ludzi znanych z tego, że są znani, żeby byli jeszcze
bardziej znani i żeby mógł jeszcze więcej na nich zarabiać.
– Mam się bać? – pytam,
zatrzymując się obok kontuaru z tacą pełną pustych naczyń. – Już dwa razy moje
zdjęcie było w gazecie!
– Jestem paparazzo z zasadami – oznajmia
Lesko. – Nie ruszam ludzi poniżej pewnego progu zamożności. Poluję na takich
jak Kenya North i jego żona Kandy Karapetian, ludzie o ego znacznie większym od
talentu. A przede wszystkim na tych, którzy nie mają światu nic do zaoferowania
poza swoją wątpliwą osobowością.
Poprawia
się na stołku i pije do dna, odrzucając głowę, po czym z hukiem odstawia kufel
na kontuar. Odnoszę naczynia na zmywak i słucham, jak Zasmarkany Dave nawija
dalej:
– Oczywiście, jeśli komuś
naprawdę utalentowanemu też zaczyna walić na łeb, to nie ma nic zdrowszego niż
uświadomić ludziom, jaki jest jego prawdziwy rozmiar. Ale przemysł medialny
często każe nam się zachwycać kimś, kto bryluje na salonach tylko dlatego, że
ma słynnego tatuśka albo był kierowcą szambowozu na planie wielkiej superprodukcji,
którą po roku puszcza o drugiej w nocy kablówka w Morningwood, Wyoming! A inna
znowu pokaże się parę razy na rozkładówkach, zagra w paru idiotycznych
komediach dla hajskulbazy i już robi z siebie specjalistkę od szczepień!
– Co masz do rozkładówek? – pyta
Charlie, gdy wchodzę z powrotem, niosąc zupę jarzynową do jednego ze stolików.
– Podaż generuje popyt.
– Wiesz, w sumie nic mi do tego,
że ktoś pozuje nago, chociaż osobiście uważam, że dziś bardziej etycznie jest
to robić prywatnie w internetach, z pominięciem ogniwa wszystkich tych
obleśnych szefów. Ale ja nie o tem. Ludzie traktują celebrytów jak wyrocznie.
Zachwycają się byle głajnem, jeśli tylko promuje je osoba znana z kolorowych
czasopism! Piłują sobie szpary między zębami, żeby wyglądać jak ich ulubiona
piosenkarka, upodabniają się do ludzi niezasługujących nawet na procent wysiłku
wkładanego w to upodobnienie!
– Śmiałe słowa jak na kogoś, kto
sam sprzedaje zdjęcia kolorowym czasopismom – stwierdza ojciec.
– Ach, człowieku, z wiekiem
zrozumiałem, że choć można i trzeba być przeciwko systemowi, to nie da się
pozostać całkowicie na zewnątrz! A ja prowadzę działalność wywrotową. Przywracam
właściwe proporcje i pokazuję, że gwiazdy są tylko ludźmi, fotografując je
w sytuacjach, jakie przeżywa każdy z nas. Szczególnie… gdy smarkają nosa!
Wyjmuje
z kieszeni kamizelki mały album fotograficzny i podaje tacie. Zbliżam się do kontuaru,
żeby też rzucić okiem. W środku są odbitki zdjęć zrobionych ukradkiem różnym
sławnym ludziom, z większej lub mniejszej odległości. Kenya North na luksusowym
jachcie, Dementia Lovat w sklepie z butami, Steve Jozwiak na jakimś
korytarzu po konferencji prasowej, senator Pete St. John na tle byka na farmie,
a każdy dmucha w chusteczkę.
– Imponujące – stwierdzam z
podziwem. – Zwłaszcza przy tak wąskiej specjalizacji.
– To tylko część mojej kolekcji –
twierdzi Zasmarkany Dave, którego ksywa jest już w tym momencie całkiem zrozumiała.
– Niesamowita robota, wymaga mnóstwa cierpliwości i pracy wywiadowczej. Kiedyś
miałem nawet namiar na Michaela Jacksona, ale zanim zdołałem zaplanować akcję,
to jego osobisty lekarz tak starannie zadbał o jego zdrowie, że biedny Jacko
się przekręcił.
Nieświadomie
wydaję z siebie przeciągły jęk.
– Co się stało, młoda damo? –
pyta Charlie Courtney.
Zwracam się wprost
do paparazza.
– Zmarnował pan taką wspaniałą
okazję! Przed paroma dniami był tu Jason Barber… i wie pan co? Zakatarzyło go w
mojej obecności! Sama mu podawałam chusteczkę!
– Barber? Ten nastoletni idol,
który po pierwszym przeboju zaczął się uważać za nowego Elvisa? – Lesko
uśmiecha się z fascynacją. – W styczniu się na niego zasadziłem, ale wtedy nic z
tego nie wyszło. Może jest jeszcze w mieście?
– Mam nadzieję że nie – rzucam
zimno. – Sama go widziałam na lotnisku, jak miał wracać.
– Doprawdy szkoda! Ale jak mówi
starożytne chińskie przysłowie, najlepsze zdjęcia to te, których nie zrobiłeś. Cóż,
może jego obecność ściągnie w ten rejon innych niezasłużenie sławnych ludzi.
– Jeśli się kiedyś pojawi, z
chęcią go dla pana namierzę – oświadczam.
Odsuwam
się od stolika, bo do baru wchodzi nowa klientka. Kobieta w średnim wieku, z
ciemnymi włosami do ramion i w żakiecie pod kolor. Może adwokatka albo ktoś
taki.
– Czy mogę przyjąć zamówienie? –
zagajam życzliwie.
– Widzę, że są steki – mówi
niskim, profesjonalnym głosem. – Mam pytanie. Ile się na nie czeka?
– Około pół godziny, proszę pani.
– Do przyjęcia, w takim razie
poproszę – odpowiada z aprobatą. – Taka jestem głodna, że już mi się wieloryby
zwidują.
– Wieloryby? Jakie wieloryby? –
pytam impertynencko, tracąc pantałyk pod nogami.
– Widziałam, jak dwa razy
wyskoczył z wody, kiedy jechałam wzdłuż brzegu Arcata Bay.
– To na pewno do mnie –
odpowiadam z rozmarzeniem.
– Słucham? – pyta zdumiona.
– Życzy sobie pani ziemniaki czy
kartofle? Eee… ziemniaki czy frytki?
Im
dłużej końca zmiany, tym bardziej mnie nosi. Nie mogę już wytrzymać, pragnę
tylko zdjąć ten fartuch, wsiąść na rower i pojechać do Samoa Beach! Courtney i fotograf
wychodzą, ja biegam od jednego stolika do drugiego i na zaplecze, spoglądając
co trochę na ścienny zegar, a myślami jestem już na plaży. Kiedy bije
dwudziesta i kończę pracę, nagle dociera do mnie, że… się boję. Chociaż jestem
dziewczyną wściekle inteligentną, to Dev i tak jest dla mnie za wspaniały! Już
raz o mało nie pogrzebałam tego związku przez swój brak skillsów społecznych,
poza tym sprawa z Maćkiem nie do końca jeszcze rozwiązana…
Ale nie mogę
się wycofać. Miłość wzywa! Wsiadam na rower i pędzę w euforii na północ. Mam
trzy kwadranse do zachodu słońca, może obejrzymy go we dwoje, myślę sobie,
pędząc mostem przez Zatokę, mijając wyspy Woodley i Indian.
Wyjeżdżam na
Navy Base Road, a stamtąd wjazdem na plażę. Słońce stoi nisko i niebo za chwilę
stanie się złote. Trudno mi jeździć po piasku, więc zsiadam, zdejmuję buty, przypinam
do bagażnika i ruszam przed siebie. Jest późno, na plaży nie ma wielu ludzi. W oddali
dostrzegam tylko pojedyncze sylwetki. Dobrze: będzie można posiedzieć z
Devlinem na piasku. Tylko gdzie on się podziewa? Umówiliśmy się niedaleko tego
właśnie wjazdu, ale i tak się rozglądam, jakbym się spodziewała, że podejdzie
mnie niespodziewanie z którejś strony.
A jeśli przybędzie
z morza? Jeśli tak, to w ludzkiej postaci czy wielorybiej? Trudno mi
oderwać wzrok od horyzontu.
I nagle okazuje
się, że słusznie. Na tle złocistego nieba wyskakuje z wody wielki humbak. Widzę
go tylko przez moment, lecz moje serce poznaje go szybciej i pewniej niż wzrok.
A gdy z waleń z hukiem uderza w fale, przez ułamek sekundy oczęta moje
rejestrują znajome dwie czarne plamy na białej spodniej stronie płetwy
ogonowej.
Nie ma
wątpliwości, to jest Devlin!!! Nie wiem, co robić, iść czy czekać. Patrzę w miejsce,
w którym wpadł do wody, dostrzegam delikatny kilwater biegnący stamtąd ku plaży.
O nie, kochany, nie daj się teraz wyrzucić na brzeg, sama nie zdołam wciągnąć
cię do wody nawet siłą swojej miłości…
Powolnym
krokiem ruszam naprzód i wtem ze spienionych fal wynurza się chłopak. Mój
chłopak. Devlin wybiega z morskiej piany niczym Afrodyt, którego namalowałaby
Botticelli, gdyby była kobietą. I… nie ma nic na sobie. Z wrażenia upuszczam
rower na piasek i wstydliwie się odwracam.
Kiedy znów patrzę przed siebie, Dev kryje się w zaroślach porastających wydmy, znikając
mi z oczu.
Co on
właściwie zrobił i dlaczego? Nie zauważył mnie czy z jakichś powodów przede mną
uciekał? Pewnie po prostu poleciał się ubrać… Przez chwilę stoję na uginających
się z ekscytacji nogach, od wściekłego bicia serca drży mi bluzka na piersi. Iść?
A może jednak poczekać?
Wtem Devlin wyłania
się z krzaków. Ma już na sobie błękitną koszulę i jasne dżinsy. Nie mam czasu
myśleć, zapominam o rowerze i galopuję ku ukochanemu. Rzucam się na niego z
taką energią, że prawie go przewracam, a gdy ściskają mnie jego smukłe ramiona,
które jeszcze przed chwilą były długimi płetwami, czuję, że to jest właśnie
moje miejsce we wszechświecie. Usta i cała twarz Deva są wciąż słone od
morskiej wody, ale tak miłe w dotyku!
– Stęskniłam się za tobą – jęczę
mu prosto w nos.
– Od wczoraj? – upewnia się,
całując mnie w czoło, policzki, a nawet uszy. – W takim razie jak wyglądałoby
nasze powitanie po dłuższym rozstaniu?
– Oby nigdy do takiego nie doszło,
bo nasza namiętność, słoneczko, powali wszystkie drzewa w promieniu dziesięciu
mil i kto to później posprząta?
– W takim razie trzeba się
umawiać na pustyni – odpowiada. Kocham go.
Wtem
zauważam, że nie tyle przytulam się do Devlina, co na nim wiszę, obejmując go
za szyję, a kolanami ściskając w talii. Nie dotykam stopami ziemi, a ukochany
podtrzymuje mnie od spodu. Z czułością wsuwam mu język do ucha.
– Co robisz? – śmieje się.
– Jesteś cały słony!
– Następnym razem przed
przybraniem postaci wskoczę do zbiornika z melasą. To twój rower?
Jego
bezpośrednie pytanie każe mi boleśnie wrócić do rzeczywistości.
– Dobrze poznałeś. Przyjechałam
na nim, ale trochę mi przeszkadza, na randce wolałabym mieć wolne ręce.
– Niedaleko jest parking, mam tam
auto, możemy na chwilę podejść.
Nie
mam zastrzeżeń. Zbieram swego wiernego rumaka z piasku
i we troje idziemy na parking: Devlin, rower i ja. Ciemnoniebieski chevrolet stoi
zaparkowany wśród kilku innych aut. Z pewnym wysiłkiem wciskamy moją maszynę na
tylne siedzenie. Zastanawiam się chwilę, po czym dorzucam jeszcze swoją bluzkę
i szorty. Pozostaję w kostiumie, licząc na to, że długotrwale epatując Deva widokiem
swojego ciała, skłonię go do otwartego wyrażania uczuć.
– Tak bardziej plażowo – mówię
niewinnym tonem, choć mową ciała daję mojemu waleniowi śmielsze sygnały. – Może
sama też wejdę do wody.
– Dobrze pływasz?
– Byle jak – odpowiadam, gdy
zmierzamy ku zejściu na plażę, trzymając się za ręce. – Zreszta sam widziałeś,
kiedy wypadłam za burtę. Byłoby ciężko, gdyby nie kamizelka. Co za ironia:
miłośniczka waleni nie umie pływać…
– Mogę cię nauczyć.
– Poważnie?!
– Oczywiście. Nurkować też.
– I będziemy razem pływać po
morzach i oceanach, ty i ja? Jesteś najlepszym, co mogło mi się przytrafić!
Zacznijmy od jutra!
Kiedy
wracamy na plażę, słońce już zachodzi, zalewając całe niebo złotem. Jest
pięknie, spokojnie i romantycznie. Wędrujemy po szerokiej, szerokiej połaci
piasku, nie trzymając się linii prostej. Już nie wariuję z ekscytacji, teraz po
prostu jestem szczęśliwa.
– Czy to ty grasowałeś parę
godzin temu po Arcata Bay? – pytam, spoglądając w jego piękne granatowe głaza.
– Zrobiłem sobie małą wycieczkę.
Skąd wiesz?
– Jedna klientka cię widziała. To
znaczy nie powiedziała, że to ty, ale od razu się domyśliłam. Poznałam głosem
serca.
– Głosem? – pyta zaciekawiony. – Echolokacja?
– Och, nieważne!
I
rzeczywiście wszystko wydaje mi się nieważne, kiedy mam Devlina u boku. Mojego
chłopaka. Więcej, mojego humbaka, choć na pierwszy rzut oka nie wygląda.
Jesteśmy sami, ściemnia się, nikogo w zasięgu wzroku – krótko mówiąc, jedna z
tych sytuacji, których, według wujka Marvina, młoda dziewczyna powinna za
wszelką cenę unikać.
– Czy wszyscy w twoim klanie mają
na lądzie auta i skrytki z ciuchami? – pytam zaciekawiona.
– Nie, tylko ci, którzy wychodzą
na ląd, a ich nie jest wielu. Należę do kilkorga członków plemienia odpowiedzialnych
za kontakty z ludźmi, więc często wychodzę. Dlatego mam wszystko przygotowane,
ubranie i transport. Poza tym nie wszyscy umieją przybierać ludzką postać, a z
tych, którzy umieją – nie wszyscy czują potrzebę.
– Faktycznie, coś o tym słyszałam.
– Nuala? – pyta z łobuzernym
uśmiechem. – Ona jest trochę wysurmaniona, zapuszcza się, gdzie nie trzeba.
– Wiesz, dzięki jej inicjatywie
znowu jesteśmy razem.
Czuję
się trochę zmęczona, więc wyciągamy się na piasku twarzą do zachodzącego słońca.
Siedzimy w poprzek granicy między piaskiem suchym a mokrym i nadchodzące fale głaszczą
nas po nogach.
– Jest, kurna olek, idyllicznie –
wzdycham. – Prawdziwa arkadia, słoneczko.
Ściskam
dłoń Devlina i spontanicznie przytulam się do jego ramienia.
– Zdarzenia ostatnich dni zmusiły
mnie, żebym stała się waleczna – mówię, wskazując skinieniem przykrywającą
bandaż opaskę na łydce. – Jeśli trzeba, to potrafię przyłożyć, ale wolałabym być
mięciutka. Przy tobie mogę w końcu być.
Wtedy
nagle dochodzi mnie dźwięk dobiegający daleko z morza, stłumiony szumem fal,
ale rozpoznawalny. Długie, modulowane zaśpiewy, nie do pomylenia z czymkolwiek
innym.
– To jeden z twoich? – pytam ożywiona.
– Po głosie nie przypomina nikogo
z mojego plemienia. Pewnie amant przypłynął do kuzynki Eithne…
– Poważnie? Macie okres godowy?
– Eithne jest bardzo wybredna, czwarty
rok olewa wszystkich starających się. Temu pewnie też nie pójdzie lepiej.
Milczę
przez moment, wsłuchując się w wielorybi śpiew.
– Czy ten śpiew coś konkretnie
oznacza?
– Jasne, to pieśń godowa – mówi Dev
i przez moment nasłuchuje. – Zwykle jest tak, że gość najpierw śpiewa o tym,
jaka ona jest piękna, opisuje jej urodę ze wszystkimi szczegółami. Potem
dodaje, że świetna byłaby z nich para, i sam się chwali, że jest silny i ma
wspaniałe mięśnie. Też ze wszystkimi szczegółami. A na koniec opowiada całą
historię swojej rodziny. O, właśnie zaczął śpiewać o pojedynku, jaki stoczył
jego prapraprapradziadek Coineach z wielorybnikiem Ku-kwa-su w dawnych
czasach, gdy ludzie wyprawiali się na wieloryby tylko w czółnie i z kościanym
harpunem w ręku… Tak czy inaczej, nic z tego nie będzie, ja ją znam.
Przeciągam
się rozkosznie. Słońce zaraz wpadnie do Pacyfiku i zrobi się ciemno, ale w
ogóle nie chce mi się stąd iść.
– Zaśpiewasz kiedyś dla mnie taką pieśń?
– Kiedyś, gdy będę w swej prawdziwej postaci.
– Nie mógłbyś teraz, przy mnie? – pytam nieśmiało, nie mając
pewności, czy to przypadkiem nie zbyt intymna prośba. Palą mnie policzki, gdy
po chwili zdaję sobie sprawę, że mogłoby to zostać odebrane jako oświadczyny.
– Za mało czasu, musi minąć około
sześciu godzin – odpowiada spokojnie, więc widocznie nie powiedziałam nic
niewłaściwego.
– Cooo?! To będzie druga w nocy!
Rodzice wywieszą mnie na maszcie zamiast flagi, jeżeli przyjdę do domu o takiej
porze!
– Pamiętaj, że mam samochód, mogę cię w każdej chwili
podrzucić.
– Mama powiedziała, że chciałaby z
tobą kiedy porozmawiać. Żeby sobie wyrobić zdanie.
– Już miała okazję mnie poznać. Nie
ufa mi?
– Twierdzi, że jesteś spoko, ale po ostatnich wydarzeniach
woli być ostrożna.
Daleko
po lewej skrajem plaży przebiega żółty punkcik. Wytężając wzrok, poznaję, że to
duży pies, pewnie dziki. Spoglądam na ukochanego. Wyciąga dłoń, by złapać mnie
za rękę, ale ponieważ jest zaabsorbowany obserwacją psa, to nie trafia. Jego
palce lądują na moim udzie, zjeżdżają nieco naprzód i delikatnie zaciskają się na
kolanie.
No
i przekroczyłam punkt wrzenia. Burzliwa namiętność wprost mnie rozpruwa, a zamiast
serca mam mały, ale udały zderzacz hadronów. Nie mogę już tak dłużej! Przetaczam
się nad Devlinem, siadam mu na udach i przywieram ustami do jego twarzy.
– Ale z ciebie słodycz – mówi,
sprawiając mi sporą przyjemność, bo w końcu stał się trochę bardziej wylewny.
– Ty za to dalej słony –
komentuję w przerwie między pocałunkami. – Ale to mi nie przeszkadza.
Jest cudownie.
Robię się coraz bardziej podniecona i mam twarde dowody na to, że Dev czuje to
samo. Gdyby w tej chwili mnie poprosił, to z przyjemnością bym mu się
udostępniła i niech mnie tak wydruzgocze, żeby na plaży pozostał krater… Ale on
jest Porządnym Chłopakiem™ i jego przyjemnie ciepłe dłonie przez cały czas
tylko trzymają mnie w talii.
– Nie jestem za ciężka? – upewniam się.
– No co ty? Jesteś w sam raz.
Wybucham
radosnym śmiechem.
– To dość zdawkowy komplement, kochanie.
Devlin
przytula mnie mocniej.
– Bardzo się do ciebie przywiązałem
– wyznaje. – Ale… jakoś nie potrafię tego wyrażać tak swobodnie jak ty. Nie
uczą nas rozmawiać o miłości z ludzkimi kobietami… słoneczko.
Rozpływam
się, zaraz będę wprost na haju, aż mi łzy pociekną. Idzie w dobrą stronę! Nie
jest zbyt oryginalny, ale kto powiedział, że oboje nie możemy się tytułować tym
samym pieszczotliwym określeniem?
– Robi się ciemno, w domu obsypią
mnie chrzanem – szepczę. – Ale zostańmy jeszcze z półtorej godziny, dobrze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz