Spotkanie z Devlinem
wprawia moją duszę w stan lewitacji. Nareszcie wszystko w moim
życiu znalazło się na swoim miejscu! Nie, to ja sama znalazłam
się na swoim miejscu. Odzyskałam miłość, którą uważałam już
za utraconą! I nieważne bariery społeczne, biologiczne czy
jakieś tam jeszcze. Jestem pewna, że zdołamy sobie wyciosać
własny, puchaty mikrokosmos!
Jednak idealna miłość
powinna dawać człowiekowi szerszą perspektywę, a nie odbierać mu
wzrok i czynić ślepym na fakty. Na przykład na taki, że od czasu
całej tej awantury mój rower niezmiennie stoi pod centrum
handlowym. Muszę więc tam pokuśtykać, zanim wrócę do domu.
Pod galerią czuję
niepokój. A co, jeżeli fanki Jasona ciągle gdzieś tu się czają?
Jestem ranna i zmęczona, a teraz nie ma przy mnie Kenny’ego i
Ashley, którzy pomogliby mi w razie konfrontacji. Na szczęście
barberzynek ani śladu. Wygląda na to, że inwazja została odparta.
Szkoda tylko, że w ogóle do niej doszło.
Rower wciąż stoi,
nawet mi nie poprzecinały opon. Wsiadam i jadę w stronę domu.
Muszę oszczędzać nogę, ale pod górę nie zawsze się da! Mimo
wszystko z wyżyn siodełka spoglądam triumfalnie na przechodniów,
a radość przepełnia mnie tak wielka, że mam ochotę bez sensu
zacząć śpiewać, niczym księżniczka Disneya.
Kiedy przyjeżdżam do
domu, mama od razu dostrzega, że utykam. Trudno, żeby nie zauważyła
opatrunku na łydce.
– Co ci się stało, Laurie? – pyta z
niepokojem.
– A, taka jedna mnie pogryzła.
– Znowu jakaś orka?!
– Nie, tym razem dziewczyna. Homo sapiens, chociaż
z tym „sapiens” bym nie przesadzała.
– Jaka znowu dziewczyna?
– Nie przedstawiła się, zresztą jutro będzie o
tym w gazecie.
Rodzicielka patrzy na mnie srogo.
– Coś ty znowu narobiła? Czemu ty się tego lata
ciągle pakujesz w nowe tarapaty?
– Ja się nie pakuję, mamo. Staram się tylko jak
najlepiej robić to, co do mnie należy, a kłopoty mnie znajdują
same.
– To nie jest normalne, żeby jakieś dziewczyny
chodziły po mieście i bezkarnie gryzły ludzi.
– Kto mówi, że bezkarnie? Trafiły do aresztu.
– No ładnie! Jeszcze nam brakowało sprawy
kryminalnej z tobą w roli pokrzywdzonej.
– Wolałabyś, żebym występowała w roli
sprawcy?
– Ty mi tu coś kręcisz. Od zawsze dawaliśmy ci
z ojcem ogromny margines zaufania, ale ostatnio co tydzień
przychodzisz z miasta poszkodowana. Trudno się nie niepokoić w
takiej sytuacji!
– A czy niepokój coś zmieni? Bez obawy, mamo.
– Nie wpadłaś ty czasem w złe towarzystwo? –
przygląda mi się z lekką podejrzliwością.
– A skąd! Towarzystwo mam to samo co zawsze, a
nawet jeszcze lepsze.
– W jakim sensie?
– Devlin się znalazł, a jeśli on nie jest
dobrym towarzystwem, to już nie wiem, kto jest.
– O, Devlin! – mama uśmiecha się, pewnie go
zapamiętała, zresztą trudno nie zapamiętać kogoś takiego. –
To bardzo sympatyczny chłopak. Przyznam, że ten cały Maciek
wydawał mi się trochę niezrównoważony. Już z nim zerwałaś?
Wzdycham głęboko, zdawszy sobie sprawę, że to
jeszcze nie koniec przygód na dziś.
– Chyba pozostaniemy w stosunkach przyjacielskich
– odpowiadam i wbiegam na piętro.
W pokoju pierwsza rzecz to wrzucić laptopa do torebki, druga –
zadzwonić do Toma Buckfeathera.
– No, serwus – mówi sanitariusz bez wesołości.
– Twój pacjent nie odzyskał przytomności, poza tym bradykardia i
spowolniony oddech… No co ja ci będę mówił, identycznie jak za
pierwszym razem. Przyjedziesz tu zaraz dać mu to jego cudowne
lekarstwo?
– Jest w szpitalu czy na pogotowiu?
– Zawiozłem go do chałupy, żeby tamci dwaj
faceci go nie znaleźli. Nie wiem, co mnie ugryzło. Nie chcę iść,
kurna, do kryminału! Jak do północy nie odbierzesz, to go oddaję
do szpitala!
– Spokojnie, człowieku – mówię łagodnym tonem.
– Już do ciebie jadę!
Wybiegam z domu, rzucam matce w biegu jakieś
zdawkowe wyjaśnienie i wsiadam na rower. Po drodze wstępuję do
apteki, gdzie kupuję dwie małe strzykawki i sól fizjologiczną,
żeby pozorować, że mam lekarstwo. Tak czy inaczej będę musiała
sprzedać Tomowi jakiś bajer.
Ratownik mieszka praktycznie na drugim końcu
miasta, więc gnam co sił. Jestem już wycieńczona, a ukąszenie
daje mi się we znaki, lecz uskrzydla mnie miłość Devlina i
konieczność ratowania Maćka! Kiedy zsiadam przed willą
Buckfeatherów, zaczynam się słaniać, nogi prawie odmawiają mi
posłuszeństwa. Tom chodzi wzdłuż fasady w tę i nazad, jak tygrys
w klatce.
– Szybciej się nie dało? – rzuca cały w
nerwach.
– A co? Nie mów mi, że jego stan się pogorszył.
– Nie, ale też się nie polepszył.
– Prowadź.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Moi starzy
wracają jutro rano. Jeżeli on mi tu wykorkuje, to ja wszystko
opowiem o twojej roli w tej sprawie!
– Nie wykorkuje, spokojnie.
Prowadzi mnie do środka. Przechodzimy przez salon
i kierujemy się do tego samego fioletowego pokoju, co za pierwszym
razem. Maciek leży przykryty kocem, ale nie na łóżku.
– Dlaczego on jest na podłodze?
– Pewniejszy grunt.
Wyciągam z torebki strzykawkę, nakładam igłę,
wbijam do ampułki z solą fizjologiczną i naciągam. Staję nad
Maćkiem. Jego nieprzytomne oblicze jest zupełnie bez wyrazu.
– No, rób, co masz robić – ponagla mnie Tom.
– Mógłbyś wyjść na chwilę?
– Po co?
– Trochę się krępuję, muszę mu do zastrzyku…
wiesz… ściągnąć ubranie.
– Ja to zrobię, dla mnie to nic dziwnego.
– Ale – czuję, jak wyobraźnia zawodzi mnie w
momencie, kiedy potrzebuję wiarygodnej wymówki – muszę to zrobić
sama, bo znam dawkowanie. Tak na oko, nie liczbowo.
– To dawaj, przyjrzę się i następnym razem w
takiej sytuacji będę wiedział, co robić.
– A może byś herbaty zrobił? Strasznie mi się
chce pić.
– Ty mi tu coś kręcisz – stwierdza, patrząc na
mnie ze śmiertelną powagą.
– No bo wiesz… – odpowiadam z rumieńcem –
jest taka sprawa, że… to jego lekarstwo jest w Stanach nielegalne,
bo… on ma tak rzadkie schorzenie, że trzeba… sprowadzać je z
zagranicy i… nasze prawodawstwo nie nadąża za potrzebami
pacjentów.
– Czyli skąd?
– Nie wiem, chyba ze… Słowenii. A może Słowacji.
– Tam w ogóle mają farmację?
– Nie mam pojęcia. Chłopie, ja wiem tylko tyle,
co Maciek mi sam powiedział! To jak z tą herbatą? Może być też
melisa, czuję, że będę jej potrzebowała.
Buckfeather wychodzi do przedpokoju. Wtem wyłania
się na moment zza framugi.
– Ja się dowiem, co to za cyrk! – zapowiada
groźnie.
Kiedy on zajmuje się czajnikiem, szybko odrzucam
koc. Maciek leżał za daleko kontaktu, żeby automatycznie zacząć
się ładować. Zdejmuję mu but, wyciągam z pięty wtyczkę i
podłączam do gniazdka, po czym przykrywam pacjenta z powrotem i
opróżniam strzykawkę do doniczki. Wyjmuję z torebki laptopa, by
podłączyć go do portu USB pod paznokciem Maćka. Dlaczego to
urządzenie tak piekielnie długo się inicjalizuje?
Z kuchni słychać odgłos wody buzującej w
czajniku, gdy próbuję wejść w interfejs administracyjny androida.
Niespodziewanie pojawia się okno z komunikatem awaryjnym.
„Urządzenie nie zostało zamknięte w sposób prawidłowy. Mogło
to uniemożliwić działanie niektórych jego funkcji. Uruchomić
skan w celu usunięcia błędów?” Oczywiście uruchamiam. To może
trochę potrwać…
Nie zdążę. Buckfeather nalewa wodę do kubka, za
chwilę przyjdzie. A wtedy ja mu powiem, że co właściwie robię z
tym laptopem, zamiast ratować pacjenta?
Niespodziewanie przybywa kawaleria w osobie
Kenny'ego, który w tym właśnie momencie dzwoni do Toma. Dlaczego
nie przyszło mi do głowy, żebym sama to Andreasowi zaproponowała?
W każdym razie, sądząc po wypowiedziach Buckfeathera, mój kumpel
zawraca mu głowę jakimiś pytaniami o efekty gitarowe.
Słyszę, jak Tom, wyrzucając z siebie masę
fachowych terminów, które nic mi nie mówią, przechodzi do innego
pokoju. Po chwili dobiega stamtąd dźwięk gitary elektrycznej,
ulegający rozmaitym modulacjom i zniekształceniom. Po każdym
kolejnym akordzie głos sanitariusza jest coraz bardziej wściekły i
nasycony przekleństwami. Widocznie chłopcy nie mogą dojść do
zgody.
Skan dobiegł końca i widzę informację, że
akumulator się ładuje. W końcu mogę zajrzeć do interfejsu. Dla
pewności sprawdzam, czy opcja śledzenia jest wyłączona. Otwieram
menażer sieci znajomych i palec
zawisa mi nad klawiaturą.
Czy ja robię rzecz
właściwą? Maciek od zawsze pragnął być autonomiczną osobą,
nie automatem zależnym od woli użytkownika. To, co zamierzam teraz
przeprowadzić, będzie wbrew zasadom, dla których w ogóle
ratowałam go przed Garcią i Skinnerem! Ale czy na pewno? Przecież
to również jest sposób, w jaki go przed nimi ratuję! Poza tym,
bądźmy szczerzy, pojawienie się Maćka sporo mi namieszało w
życiu. A to jest jedna, wyjątkowa szansa, żeby to wyprostować!
Spośród dwóch moich miłości tylko jedna jest przecież
prawdziwa…
Zmieniam swój status w sieci znajomych
z „Ukochana” na „Najlepsza Przyjaciółka”, a status
„Ukochanej” daję krejzolce Ashley. Niech ma.
Zamykam interfejs.
„Urządzenie MACIEK-15 jest w trybie uśpienia. Obudzić po
odłączeniu?” Oczywiście!
Ledwo udaje mi się odłączyć laptopa od Maćkowego palca, gdy Tom
Buckfeather wchodzi do pokoju z herbatą.
– Co ty robisz z
tym laptopem? – pyta podejrzliwie, stawiając ją na stoliku.
– Okazało się,
że jednak nie pamiętam dawkowania, musiałam sprawdzić w sieci –
odpowiadam tonem najbardziej niewinnym, na jaki mnie stać.
– Jezu, Jezu,
Jezu… – Tom łapie się za czoło. – Jeżeli pójdę za kratki,
to zabiorę cię ze sobą! I jeszcze moi rodzice przyjadą, afera
będzie jak stąd do Kalamazoo!
– Wykaż się
trochę zimną krwią, jak przystało na profesjonalistę medycznego.
– Cześć,
Laurie! – woła Maciek.
Patrzę, a on nadal leży
w niezmienionej pozycji, nawet oczy ma zamknięte. Ostrożnie klękam
obok niego.
– Wstawaj, nie
jesteśmy tu sami!
Zrywa się gwałtownie
do pozycji siedzącej.
– Gdzie ja
jestem? – pyta z szerokim uśmiechem.
– U Toma, w tym
samym pokoju, gdzie zobaczyłeś mnie pierwszy raz.
– Romantycznie! A
gdzie Garcia i Skinner?
– Spokojnie, uciekli.
– Odmawiam rozumienia, o co w tym wszystkim chodzi
– stwierdza Buckfeather. – Odmawiam!
– W porządku, Tom. Wypiję herbatę i nie
będziemy więcej nadużywać twojej gościnności, i tak
niesamowicie nam już pomogłeś – oznajmiam. – A teraz możesz
przyjąć, że ani mnie, ani jego tu w ogóle nie było.
– I to chyba będzie, kurna, najlepsze wyjście –
mówi ratownik. – Też się muszę napić. Czegoś mocniejszego niż
herbata.
Kilka minut później wychodzimy przed dom. Wsiadam
na rower i jadę powoli, żeby Maciek mógł za mną nadążyć.
– Możesz szybciej – proponuje. Brzmi trochę
dziwnie, nie napychając co drugiego zdania stereotypowymi
czułościami.
– A nie padnie ci znowu bateria?
– Nie, mam wystarczające minimum, a po drodze się
doładuję z miejskiej sieci przesyłowej.
Przyspieszam, a Maciek biegnie równo ze mną.
– Opowiedz, co się właściwie stało – mówi
bez śladu zadyszki.
Streszczam mu przebieg tego całego wariackiego
dnia. Pomijam tylko, że pomiędzy złożeniem zeznań a przybyciem
do Toma byłam jeszcze na randce z Devlinem. Niby przeprogramowałam
tego mojego elektronicznego kumpla, ale wolę nie fundować mu
zderzenia z rzeczywistością, dopóki nie zobaczę, na ile to było
skuteczne.
– Jest nieźle – mówię, starając się
ugruntować nową rolę jego najlepszej przyjaciółki. –
Przepędziliśmy Garcię i Skinnera, po takiej rozróbie może dadzą
sobie spokój.
– Nie, oni jeszcze na pewno wrócą! – woła
przerażony, nie przerywając biegu. – Mój ojciec za dużo
zainwestował w projekt będący mną, żeby tak łatwo odpuścić!
– Wymyślimy coś, obiecuję!
– Dzięki, Laurie! – Maciek dotyka mojego barku.
– Zawsze można na ciebie liczyć.
– Dokąd teraz pójdziesz? – pytam.
– Spróbuję złapać autobus do Klamath, może
się jeszcze załapię na nocną zmianę w fabryce.
– A mnie już pora do domu. To był bardzo męczący
dzień, a od jutra wracam do baru.
Nie mówię Maćkowi, że nie tylko do baru mam
zamiar wrócić, ale w uszach dźwięczy mi wspomnienie wielorybiej
pieśni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz