wtorek, 19 czerwca 2018

21. Ty mi tu coś kręcisz




Spotkanie z Devlinem wprawia moją duszę w stan lewitacji. Nareszcie wszystko w moim życiu znalazło się na swoim miejscu! Nie, to ja sama znalazłam się na swoim miejscu. Odzyskałam miłość, którą uważałam już za utraconą! I nieważne bariery społeczne, biologiczne czy jakieś tam jeszcze. Jestem pewna, że zdołamy sobie wyciosać własny, puchaty mikrokosmos!
Jednak idealna miłość powinna dawać człowiekowi szerszą perspektywę, a nie odbierać mu wzrok i czynić ślepym na fakty. Na przykład na taki, że od czasu całej tej awantury mój rower niezmiennie stoi pod centrum handlowym. Muszę więc tam pokuśtykać, zanim wrócę do domu.
Pod galerią czuję niepokój. A co, jeżeli fanki Jasona ciągle gdzieś tu się czają? Jestem ranna i zmęczona, a teraz nie ma przy mnie Kenny’ego i Ashley, którzy pomogliby mi w razie konfrontacji. Na szczęście barberzynek ani śladu. Wygląda na to, że inwazja została odparta. Szkoda tylko, że w ogóle do niej doszło.
Rower wciąż stoi, nawet mi nie poprzecinały opon. Wsiadam i jadę w stronę domu. Muszę oszczędzać nogę, ale pod górę nie zawsze się da! Mimo wszystko z wyżyn siodełka spoglądam triumfalnie na przechodniów, a radość przepełnia mnie tak wielka, że mam ochotę bez sensu zacząć śpiewać, niczym księżniczka Disneya.
Kiedy przyjeżdżam do domu, mama od razu dostrzega, że utykam. Trudno, żeby nie zauważyła opatrunku na łydce.
– Co ci się stało, Laurie? – pyta z niepokojem.
– A, taka jedna mnie pogryzła.
– Znowu jakaś orka?!
– Nie, tym razem dziewczyna. Homo sapiens, chociaż z tym „sapiens” bym nie przesadzała.
– Jaka znowu dziewczyna?
– Nie przedstawiła się, zresztą jutro będzie o tym w gazecie.
Rodzicielka patrzy na mnie srogo.
– Coś ty znowu narobiła? Czemu ty się tego lata ciągle pakujesz w nowe tarapaty?
– Ja się nie pakuję, mamo. Staram się tylko jak najlepiej robić to, co do mnie należy, a kłopoty mnie znajdują same.
– To nie jest normalne, żeby jakieś dziewczyny chodziły po mieście i bezkarnie gryzły ludzi.
– Kto mówi, że bezkarnie? Trafiły do aresztu.
– No ładnie! Jeszcze nam brakowało sprawy kryminalnej z tobą w roli pokrzywdzonej.
– Wolałabyś, żebym występowała w roli sprawcy?
– Ty mi tu coś kręcisz. Od zawsze dawaliśmy ci z ojcem ogromny margines zaufania, ale ostatnio co tydzień przychodzisz z miasta poszkodowana. Trudno się nie niepokoić w takiej sytuacji!
– A czy niepokój coś zmieni? Bez obawy, mamo.
– Nie wpadłaś ty czasem w złe towarzystwo? – przygląda mi się z lekką podejrzliwością.
– A skąd! Towarzystwo mam to samo co zawsze, a nawet jeszcze lepsze.
– W jakim sensie?
– Devlin się znalazł, a jeśli on nie jest dobrym towarzystwem, to już nie wiem, kto jest.
– O, Devlin! – mama uśmiecha się, pewnie go zapamiętała, zresztą trudno nie zapamiętać kogoś takiego. – To bardzo sympatyczny chłopak. Przyznam, że ten cały Maciek wydawał mi się trochę niezrównoważony. Już z nim zerwałaś?
Wzdycham głęboko, zdawszy sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec przygód na dziś.
– Chyba pozostaniemy w stosunkach przyjacielskich – odpowiadam i wbiegam na piętro.
W pokoju pierwsza rzecz to wrzucić laptopa do torebki, druga – zadzwonić do Toma Buckfeathera.
– No, serwus – mówi sanitariusz bez wesołości. – Twój pacjent nie odzyskał przytomności, poza tym bradykardia i spowolniony oddech… No co ja ci będę mówił, identycznie jak za pierwszym razem. Przyjedziesz tu zaraz dać mu to jego cudowne lekarstwo?
– Jest w szpitalu czy na pogotowiu?
– Zawiozłem go do chałupy, żeby tamci dwaj faceci go nie znaleźli. Nie wiem, co mnie ugryzło. Nie chcę iść, kurna, do kryminału! Jak do północy nie odbierzesz, to go oddaję do szpitala!
– Spokojnie, człowieku – mówię łagodnym tonem. – Już do ciebie jadę!
Wybiegam z domu, rzucam matce w biegu jakieś zdawkowe wyjaśnienie i wsiadam na rower. Po drodze wstępuję do apteki, gdzie kupuję dwie małe strzykawki i sól fizjologiczną, żeby pozorować, że mam lekarstwo. Tak czy inaczej będę musiała sprzedać Tomowi jakiś bajer.
Ratownik mieszka praktycznie na drugim końcu miasta, więc gnam co sił. Jestem już wycieńczona, a ukąszenie daje mi się we znaki, lecz uskrzydla mnie miłość Devlina i konieczność ratowania Maćka! Kiedy zsiadam przed willą Buckfeatherów, zaczynam się słaniać, nogi prawie odmawiają mi posłuszeństwa. Tom chodzi wzdłuż fasady w tę i nazad, jak tygrys w klatce.
– Szybciej się nie dało? – rzuca cały w nerwach.
– A co? Nie mów mi, że jego stan się pogorszył.
– Nie, ale też się nie polepszył.
– Prowadź.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Moi starzy wracają jutro rano. Jeżeli on mi tu wykorkuje, to ja wszystko opowiem o twojej roli w tej sprawie!
– Nie wykorkuje, spokojnie.
Prowadzi mnie do środka. Przechodzimy przez salon i kierujemy się do tego samego fioletowego pokoju, co za pierwszym razem. Maciek leży przykryty kocem, ale nie na łóżku.
– Dlaczego on jest na podłodze?
– Pewniejszy grunt.
Wyciągam z torebki strzykawkę, nakładam igłę, wbijam do ampułki z solą fizjologiczną i naciągam. Staję nad Maćkiem. Jego nieprzytomne oblicze jest zupełnie bez wyrazu.
– No, rób, co masz robić – ponagla mnie Tom.
– Mógłbyś wyjść na chwilę?
– Po co?
– Trochę się krępuję, muszę mu do zastrzyku… wiesz… ściągnąć ubranie.
– Ja to zrobię, dla mnie to nic dziwnego.
– Ale – czuję, jak wyobraźnia zawodzi mnie w momencie, kiedy potrzebuję wiarygodnej wymówki – muszę to zrobić sama, bo znam dawkowanie. Tak na oko, nie liczbowo.
– To dawaj, przyjrzę się i następnym razem w takiej sytuacji będę wiedział, co robić.
– A może byś herbaty zrobił? Strasznie mi się chce pić.
– Ty mi tu coś kręcisz – stwierdza, patrząc na mnie ze śmiertelną powagą.
– No bo wiesz… – odpowiadam z rumieńcem – jest taka sprawa, że… to jego lekarstwo jest w Stanach nielegalne, bo… on ma tak rzadkie schorzenie, że trzeba… sprowadzać je z zagranicy i… nasze prawodawstwo nie nadąża za potrzebami pacjentów.
– Czyli skąd?
– Nie wiem, chyba ze… Słowenii. A może Słowacji.
– Tam w ogóle mają farmację?
– Nie mam pojęcia. Chłopie, ja wiem tylko tyle, co Maciek mi sam powiedział! To jak z tą herbatą? Może być też melisa, czuję, że będę jej potrzebowała.
Buckfeather wychodzi do przedpokoju. Wtem wyłania się na moment zza framugi.
– Ja się dowiem, co to za cyrk! – zapowiada groźnie.
Kiedy on zajmuje się czajnikiem, szybko odrzucam koc. Maciek leżał za daleko kontaktu, żeby automatycznie zacząć się ładować. Zdejmuję mu but, wyciągam z pięty wtyczkę i podłączam do gniazdka, po czym przykrywam pacjenta z powrotem i opróżniam strzykawkę do doniczki. Wyjmuję z torebki laptopa, by podłączyć go do portu USB pod paznokciem Maćka. Dlaczego to urządzenie tak piekielnie długo się inicjalizuje?
Z kuchni słychać odgłos wody buzującej w czajniku, gdy próbuję wejść w interfejs administracyjny androida. Niespodziewanie pojawia się okno z komunikatem awaryjnym. „Urządzenie nie zostało zamknięte w sposób prawidłowy. Mogło to uniemożliwić działanie niektórych jego funkcji. Uruchomić skan w celu usunięcia błędów?” Oczywiście uruchamiam. To może trochę potrwać…
Nie zdążę. Buckfeather nalewa wodę do kubka, za chwilę przyjdzie. A wtedy ja mu powiem, że co właściwie robię z tym laptopem, zamiast ratować pacjenta?
Niespodziewanie przybywa kawaleria w osobie Kenny'ego, który w tym właśnie momencie dzwoni do Toma. Dlaczego nie przyszło mi do głowy, żebym sama to Andreasowi zaproponowała? W każdym razie, sądząc po wypowiedziach Buckfeathera, mój kumpel zawraca mu głowę jakimiś pytaniami o efekty gitarowe.
Słyszę, jak Tom, wyrzucając z siebie masę fachowych terminów, które nic mi nie mówią, przechodzi do innego pokoju. Po chwili dobiega stamtąd dźwięk gitary elektrycznej, ulegający rozmaitym modulacjom i zniekształceniom. Po każdym kolejnym akordzie głos sanitariusza jest coraz bardziej wściekły i nasycony przekleństwami. Widocznie chłopcy nie mogą dojść do zgody.
Skan dobiegł końca i widzę informację, że akumulator się ładuje. W końcu mogę zajrzeć do interfejsu. Dla pewności sprawdzam, czy opcja śledzenia jest wyłączona. Otwieram menażer sieci znajomych i palec zawisa mi nad klawiaturą.
Czy ja robię rzecz właściwą? Maciek od zawsze pragnął być autonomiczną osobą, nie automatem zależnym od woli użytkownika. To, co zamierzam teraz przeprowadzić, będzie wbrew zasadom, dla których w ogóle ratowałam go przed Garcią i Skinnerem! Ale czy na pewno? Przecież to również jest sposób, w jaki go przed nimi ratuję! Poza tym, bądźmy szczerzy, pojawienie się Maćka sporo mi namieszało w życiu. A to jest jedna, wyjątkowa szansa, żeby to wyprostować! Spośród dwóch moich miłości tylko jedna jest przecież prawdziwa…
Zmieniam swój status w sieci znajomych z „Ukochana” na „Najlepsza Przyjaciółka”, a status „Ukochanej” daję krejzolce Ashley. Niech ma.
Zamykam interfejs. „Urządzenie MACIEK-15 jest w trybie uśpienia. Obudzić po odłączeniu?” Oczywiście! Ledwo udaje mi się odłączyć laptopa od Maćkowego palca, gdy Tom Buckfeather wchodzi do pokoju z herbatą.
Co ty robisz z tym laptopem? – pyta podejrzliwie, stawiając ją na stoliku.
Okazało się, że jednak nie pamiętam dawkowania, musiałam sprawdzić w sieci – odpowiadam tonem najbardziej niewinnym, na jaki mnie stać.
Jezu, Jezu, Jezu… – Tom łapie się za czoło. – Jeżeli pójdę za kratki, to zabiorę cię ze sobą! I jeszcze moi rodzice przyjadą, afera będzie jak stąd do Kalamazoo!
Wykaż się trochę zimną krwią, jak przystało na profesjonalistę medycznego.
Cześć, Laurie! – woła Maciek.
Patrzę, a on nadal leży w niezmienionej pozycji, nawet oczy ma zamknięte. Ostrożnie klękam obok niego.
Wstawaj, nie jesteśmy tu sami!
Zrywa się gwałtownie do pozycji siedzącej.
Gdzie ja jestem? – pyta z szerokim uśmiechem.
U Toma, w tym samym pokoju, gdzie zobaczyłeś mnie pierwszy raz.
Romantycznie! A gdzie Garcia i Skinner?
– Spokojnie, uciekli.
– Odmawiam rozumienia, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdza Buckfeather. – Odmawiam!
– W porządku, Tom. Wypiję herbatę i nie będziemy więcej nadużywać twojej gościnności, i tak niesamowicie nam już pomogłeś – oznajmiam. – A teraz możesz przyjąć, że ani mnie, ani jego tu w ogóle nie było.
– I to chyba będzie, kurna, najlepsze wyjście – mówi ratownik. – Też się muszę napić. Czegoś mocniejszego niż herbata.
Kilka minut później wychodzimy przed dom. Wsiadam na rower i jadę powoli, żeby Maciek mógł za mną nadążyć.
– Możesz szybciej – proponuje. Brzmi trochę dziwnie, nie napychając co drugiego zdania stereotypowymi czułościami.
– A nie padnie ci znowu bateria?
– Nie, mam wystarczające minimum, a po drodze się doładuję z miejskiej sieci przesyłowej.
Przyspieszam, a Maciek biegnie równo ze mną.
– Opowiedz, co się właściwie stało – mówi bez śladu zadyszki.
Streszczam mu przebieg tego całego wariackiego dnia. Pomijam tylko, że pomiędzy złożeniem zeznań a przybyciem do Toma byłam jeszcze na randce z Devlinem. Niby przeprogramowałam tego mojego elektronicznego kumpla, ale wolę nie fundować mu zderzenia z rzeczywistością, dopóki nie zobaczę, na ile to było skuteczne.
– Jest nieźle – mówię, starając się ugruntować nową rolę jego najlepszej przyjaciółki. – Przepędziliśmy Garcię i Skinnera, po takiej rozróbie może dadzą sobie spokój.
– Nie, oni jeszcze na pewno wrócą! – woła przerażony, nie przerywając biegu. – Mój ojciec za dużo zainwestował w projekt będący mną, żeby tak łatwo odpuścić!
– Wymyślimy coś, obiecuję!
– Dzięki, Laurie! – Maciek dotyka mojego barku. – Zawsze można na ciebie liczyć.
– Dokąd teraz pójdziesz? – pytam.
– Spróbuję złapać autobus do Klamath, może się jeszcze załapię na nocną zmianę w fabryce.
– A mnie już pora do domu. To był bardzo męczący dzień, a od jutra wracam do baru.
Nie mówię Maćkowi, że nie tylko do baru mam zamiar wrócić, ale w uszach dźwięczy mi wspomnienie wielorybiej pieśni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz