Podnoszę się z
wysiłkiem, wszystko mnie boli. Rozglądam się dookoła. Fanki Jasona Barbera
zwiały, pozostawiając na podłodze galerii handlowej dwie nieprzytomne
koleżanki. Krejzolka Ashley siedzi pod ścianą i jęczy. Maciek nie jęczy, bo
całkiem bezwładnie leży na rogu korytarza prowadzącego do toalet. Ludzie z
sąsiednich sklepów przyglądają nam się z
niepokojem. Kenny Andreas stoi z rękami w górze, a ochroniarz trzyma go na
muszce.
– Mogę zadzwonić do kumpla? – upewnia się Kenny. – Jest z
pogotowia.
– Dobrze – zgadza się opryskliwie stary. – Tylko bez żadnych
sztuczek.
Kenny
powolnym ruchem opuszcza rękę, wyciąga z kieszeni telefon i wybiera numer.
– Jesteś jeszcze przy aucie?…
Człowieku, ale się narobiło! Chodź tu szybko z apteczką!
Chowa
telefon i znów podnosi rękę do góry. Ja tymczasem rzucam się do Maćka. Jest
całkiem wyłączony, żadnych oznak przytomności. Czy oni go nie załatwili
definitywnie? Dopiero po opanowaniu wewnętrznego drżenia udaje mi się wyczuć
ledwo dostrzegalny oddech i powolne bicie serca. Znowu jest w trybie słabej
baterii. Może jeszcze da się go uratować! Jeżeli tylko obwody mu się nie poprzepalały.
– Gdzie byliście przez cały ten czas? – pytam Kenny’ego z
wyrzutem.
– Kupiłem se wzmacniacz i poszliśmy z Tomem zanieść go do
auta. Mniejsza o to, a ty jak się czujesz?
– No wiesz… Przez ostatnie kilka
minut zostałam zwymyślana, pobita, ugryziona w nogę, prawie uduszona i porażona
prądem, i to wszystko przed randką, makijaż i fryzura na złom. Nie mam powodu
do narzekań, w Guantanamo na pewno mają gorzej.
Nadchodzi Tom
Buckfeather, niosąc fluorescencyjny czerwony neseser ratownika medycznego.
Chyba wszędzie go ze sobą wozi, ot tak na wszelki wypadek.
– Santa Maria i Jołzef, co się
stało się? – wybucha zaskoczeniem.
– Długo by opowiadać – wzdycham znużona.
Tom legitymuje
się przed ochroniarzem, który pozwala mu wykonywać czynności. Krejzolka Ashley najlżej
oberwała, ale najgłośniej jęczy. Buckfeather ignoruje ją i zaczyna od
nieprzytomnych dziewczyn. Dostrzegłszy Maćka, przy którym cały czas kucam, bezgłośnie
przeżuwa przekleństwo.
– Znowu on? Co z nim?
– Jest w tej swojej śpiączce –
wyjaśniam. – Wiem, co trzeba zrobić, powiedział mi. Położyłam go w bocznej
ustalonej. Będę musiała mu dać zastrzyk, ale nie mam przy sobie.
– No to co za łapserdak, że sam
własnych leków przy sobie nie nosi? – pyta Tom zdezorientowany.
Kiedy
zaczyna bandażować mi łydkę, na korytarz wpadają policjanci. Przynajmniej dobrze,
że do całej rozróby nie wezwano antyterrorystów, a zwykłych krawężników.
– Jestem z pogotowia! – woła Tom
na ich widok. – Wszystkim poszkodowanym została udzielona pierwsza pomoc!
– Ty strzelałeś?! – wrzeszczy
sierżant policji na Kenny’ego.
– Nie, panie władzo! – ochroniarz
staje w jego obronie. – To tamci, widziałem!
– Jacy tamci?
– Ci, co uciekli!
Pakują
nas do radiowozów i przewożą na komendę, żeby złożyć zeznania. Jadę z Kennym
i krejzolką Ashley. Na parkingu stoi karetka, która przyjechała po
nieprzytomnych. Martwię się o Maćka. Co z nim dalej będzie? Przy byle pobraniu
krwi lekarze się zorientują, że to, co płynie w jego żyłach, to tylko
syntetyczna imitacja, mająca zmylić mniej dociekliwych. A co dopiero, kiedy
zrobią mu prześwietlenie! Tom nie jest wtajemniczony, ale zanim wsiadłam, pocieszał,
że będzie dobrze. Nie czuję się uspokojona i całą drogę się dręczę.
Na
posterunku przesłuchują najpierw Ashley, potem mnie. Policjantka o jasnej cerze
i blond włosach do ramion jest profesjonalnie obojętna. Staram się mówić
zwięźle, na temat i bez ozdobników, ale i tak muszę czasem szczegółowiej coś
wyjaśnić. Bardzo ją interesuje Maciek. Mówię, że nie znam jego nazwiska, bo od
początku znajomości zwracamy się do siebie tylko po imieniu. Teoretycznie mogłabym
powiedzieć „Schwarzgewitter”, ale to by się wiązało z ryzykiem wystawienia Maćka
ludziom profesora, więc milczę. Ostatecznie nie wiem przecież, jakiego Maciek
naprawdę używa nazwiska, o ile w ogóle. Na pytanie, gdzie on teraz jest,
odpowiadam, że ostatnio widziałam, jak zajmował się nim sanitariusz.
Po złożeniu
zeznań wypuszczają mnie, tak samo zresztą jak Ashley i Kenny’ego, którego machanie
nienaładowanym pistolcem uznano za obronę konieczną. Dwie barberzynki
poszkodowane w bójce doszły tymczasem do siebie i od razu zostały aresztowane. To
się dopiero nazywa brutalne przebudzenie! Niepokoi mnie tylko, że pozostałe, z Nevvie
McGovern na czele, się wymknęły. Jeżu malusieńki, jestem zmachana jak dziki
osioł, wszystko mnie boli i nie mam ochoty na nic, a przecież dopiero wpół do
trzeciej…
Wtem dociera
do mnie z całą jaskrawością, że o drugiej byłam umówiona. Czuję się, jakby moje
serce skoczyło do studni. Tyle emocji, tyle przygotowań… I wszystko na nic!
Czyżby? Może ON
jeszcze na mnie czeka! Może się nawet nie pogniewa! Nie wpadać w panikę, tylko naprzód!
Problem w tym, że policjanci zawieźli mnie na plasterunek, a rower został pod
galerią. Ale lodziarnia jest bliżej! Ruszam więc z obuwia przed siebie. Trochę kuleję:
Tom zawodowo zabandażował mi nogę, ale nie przestała mnie przez to boleć.
Wreszcie jestem u Fridy Gaussen. Wpadam do środka, rozglądam się…
Nie
ma go! Czterdzieści minut czekał bezskutecznie, pewnie pomyślał, że go
wystawiłam. Co za beznadziejność! Zepsułam w tej znajomości wszystko, co było
do zepsucia! Zbiera mi się na płacz…
A może jednak nie
wszystko stracone? Wybiegam z lokalu jak oparzona, ludzie biorą mnie pewnie za
niebezpieczną wariatkę. Spoglądam w lewo, spoglądam w prawo, licząc na to, że
dostrzegę gdzieś sylwetkę Deva. Dalej negatywnie!
Nie licząc za
bardzo na pomyślny rezultat, skręcam za róg. I wtedy go widzę. Ma na sobie
dżinsy i koszulę w granatową kratę. Czy to na pewno on? Przecież jest
odwrócony tyłem, ale moje serce, albo, jak kto woli, rozwinięta ewolucyjnie
zdolność rozpoznawania wzorców, bez trudu poznaje jego sylwetkę i fryzurę.
– Devliiinnnnnnnnnnn!!! – próbuję
krzyknąć, ale jestem za bardzo zmęczona po wszystkich dzisiejszych wrażeniach i
wydaję z siebie jedynie rachityczny pisk.
Nie
słyszy! Na tym etapie już nie myślę, po prostu biegnę, byle tylko go dogonić, nim
zniknie za rogiem czy wsiądzie do zaparkowanego gdzieś auta. Kiedy jestem już ze
sześćdziesiąt jardów od niego, Dev się odwraca, a jego głębokie, ciemne oczy
przebijają moje biedne serce. Równocześnie zraniona noga odmawia mi
posłuszeństwa i wnet padam na chodnik, tłukąc się w kolano. Granatowooki wydaje
okrzyk niepokoju, podbiega i wyciąga do mnie rękę.
– Muszę przyznać, że twoje
spojrzenie zwala z nóg – mówię z bladym uśmiechem.
Lecz
kiedy czuję ciepło jego ręki i spoglądam w równie ciepłą twarz, okazuje się, że
to już dla mnie za wiele. Rozklejam się ostatecznie i bucham niepowstrzymanym
płaczem, pejoratywne określenie „ryczeć” w tym przypadku nie ma w sobie ani
krzty przesady.
– Dlaczego płaczesz? – niepokoi się.
– Nie, po prostu mam wrażliwe spojówki
od tego słońca… – udaje mi się wyszlochać.
Jakże
wiarygodnie to brzmi wobec wodogrzmotów płynących mi po policzkach! Devlin
bierze mnie w ramiona, przytula. Wciskając twarz w jego nagrzaną słońcem
koszulę, drżę i łkam jak przy oglądaniu romansu ze złym zakończeniem.
– Tak bardzo za tobą tęskniłam… –
z prawdziwym wysiłkiem werbalizuję emocje. – A jak przyszło co do czego…
spóźniłam się!
– Nie przychodziłaś, więc
postanowiłem wyjść ci na spotkanie – wyjaśnia. – Ale nadeszłaś nie z tej
strony, z której mi się wydawało.
– Przepraszam, miałam wysoce
hardkorowy dzień – mówię, wskazując opatrunek na łydce.
– Znowu orki? – pyta Dev z
niepokojem.
– Nie, tym razem dwunożne
drapieżniki. Zaraz ci opowiem ze szczegółami, tylko usiądźmy gdzieś, bo już nie
mam siły po tym wszystkim.
Wracamy
do Fridy Gaussen. Zajmujemy stolik, siadając obok siebie. Zamawiam trzy gałki lodów
cytrynowych, Devlin – jedną waniliową i dwie orzechowe. Nie mogę się na niego
napatrzyć. Każde pasmo jego włosów i każda krzywizna jego lica utkane są z
atomów mojego ideału.
– Niewiarygodnie się cieszę,
Laurie, że zdecydowałaś się… kontynuować naszą znajomość.
– Nie zasługuję na ciebie, Dev – wypalam nagle i znów
zaczynam niepowstrzymanie łkać.
– Co ty opowiadasz! Jestem pewien,
że właśnie ty jesteś dla mnie najbardziej odpowiednia. Jesteś kimś, kto
sprawia, że świat staje się lepszy.
– I właśnie przez to wszystko
zepsułam! Wiesz, po twoim wyznaniu sądziłam, że między nami już nic nie
wyjdzie. Było mi naprawdę ciężko, ale nie mogłam…
– Trudno cię winić, że akceptacja
tego, kim naprawdę jestem, nie przyszła ci łatwo.
– No i po drodze, a raczej przy
drodze, przytrafił się jeden chłopak… – próbuję wyjaśnić swoją sytuację. – On
mi się nawet nie podobał… to znaczy podobał tylko trochę, optycznie.
– Ale teraz nie jesteś z nim w
związku? – pyta ostrożnie. – Nie chciałbym stać się dla ciebie komplikacją.
– W żadnym wypadku! W sumie to nie
byliśmy na serio parą, ale… on się we mnie zadurzył, a ja nie mogłam tak po prostu
go olać, bo wszystko się zaczęło od tego, że uratowałam mu życie. Choć nie do
końca można mówić o życiu, bo się okazało, że on jest robotem…
Wybucham
histerycznym śmiechem, choć łzy zsuwają się po mych policzkach jak bomby
głębinowe po burcie okrętu. Devlin przytula mnie mocniej, głaszcze po włosach.
Czuję się wystarczająco ośmielona, by opowiedzieć mu po ludzku całą historię z
Maćkiem. No, prawie całą, bo incydent w moim pokoju można sobie darować. Przy
okazji wyjaśniam też, jak to było z rozróbą w centrum handlowym.
– To wprost niesamowite –
komentuje Dev.
Wzdycham
z ulgą.
– Nie masz pojęcia, jak mi lżej,
że mogłam z kimś się w końcu podzielić tym całym kuriozem. Bracia Andreas i
krejzolka Ashley wiedzą, że tamci faceci chcą porwać Maćka, ale nikt w mieście nie
ma pojęcia, że chłopak jest androidem. Tylko my dwoje.
– Ja na pewno nikomu nie powiem – stwierdza Devlin z
tajemniczym uśmiechem.
Rozmowa
jest tak potwornie emocjonalna, tak miota moimi trzewiami, że nie jestem w
stanie jeść lodów. Topnieją, a ja się tym nie przejmuję. Sama topnieję.
– Na pewno się nie gniewasz? –
upewniam się. – Zniknęłabym go ze swojego życia, gdyby miało to spowodować, że
wrócisz do mnie.
– Nie wymagam od ciebie niczego w
tym rodzaju – Granatowooki wydaje się urażony. – Nie należę do osób, które każą
swoim wybrankom zrywać z całym dotychczasowym życiem.
– Nawet mimo że on…?
– Jeszcze raz – mówi Devlin
twardo. – Podoba mi się w tobie to, że czynisz świat lepszym i angażujesz się.
Gdybyś po to, żeby być ze mną, miała odmówić komuś ratunku, wtedy nie chciałbym
związku z kimś takim.
Już
całkiem mnie zdobył. Czuję, jak wszystko w mej głowie i trzewiach układa się na
właściwym miejscu. Obecność Devlina budzi we mnie taką euforię, że natychmiast
wmiatam lody, choć już prawie całkiem rozpuszczone. Spontanicznie chwytam go pod
stolikiem za kolano, aż wypuszcza dech z wrażenia.
– Chodźmy na spacer – proponuję
szeptem.
Wychodzimy
z lokalu, biorę Granatowookiego pod ramię i ruszamy na północ, ku plaży.
Czuję się bardzo szczęśliwa, mimo wszystkiego, co przeżyłam parę godzin temu.
– Kocham cię, Dev – wyznaję
prostolinijnie, niesiona falą pozytywnych uczuć. – Teraz rozumiem, jak bardzo
jesteśmy do siebie podobni.
– Oboje żyjemy na granicy dwóch
światów – odpowiada. – Ja co prawda bardziej, ale może i na ciebie przyjdzie
czas. Prędzej mnie zrozumiesz niż inna dziewczyna z lądu, ale też niż inna
dziewczyna z morza.
– Nuala mówiła, że podobno masz w
oceanie spore powodzenie.
– Podobno – zgadza się. – Ale
ostatnio wpadłem w taką mieliznę, że zupełnie tego nie zauważałem, nie
obchodziło mnie.
– Mieliznę?
– Straciłem chęć do życia. Na lądzie się na to podobno mówi
„depresja”.
– Stan depresyjny – poprawiam odruchowo, bo prawdziwa
depresja to poważna sprawa.
– Mieliźniany.
Oboje
wybuchamy śmiechem. Na dzień dzisiejszy ten stan, jakkolwiek go zwać, nam nie
grozi, skoro mamy siebie.
– Zupełnie straciłem apetyt –
przyznaje Dev. – Rodzice domyślili się, że chodzi o dziewczynę, ale źle się do
tego zabrali. Zaczęli mi podsuwać różne kandydatki. Byli tak zdesperowani, że sugerowali
nawet Mahvash-i Qermez z Morza Arabskiego! Nie wiem, czy wiesz, co to znaczy
wśród humbaków?
– Coś mi się obiło o uszy – mówię.
– Tamtejsza populacja jest bardzo odizolowana od reszty i nie migruje, prawda?
Ściskam
jego ramię i zawisam jak ciężki owoc na cienkim drzewku, wprost przyginając
Devlina do ziemi.
– Och, jak bardzo bym pragnęła
wskoczyć do wody razem z tobą, żebyśmy wędrowali razem przez dziesiątki mil
morskich! Daleko od zarozumiałych gwiazdorów i ich świrniętych fanek, szalonych
naukowców, fanatyków religijnych…
– Nasze życie nie jest sielanką,
Laurie. Mamy swoją porcję problemów. Gdyby tak nie było, nie musiałbym regularnie
wychodzić na ląd, żeby załatwiać różne sprawy w imieniu plemienia, jak
negocjacje z przedsiębiorstwami rybackimi, żeby nie wchodziły na nasze
łowiska. A i w oceanie nie ma arkadii. Na przykład gang Fiodora.
Granatowa
głębia jego spojrzenia osuwa się ku mojej łydce.
– Kiedy zobaczyłem twój bandaż,
nie przypadkiem akurat orki przyszły mi do głowy – wyjaśnia. – Te łobuzy robią
się coraz bezczelniejsze, w ostatnich tygodniach kilka razy napadły na naszych.
Do mnie czują respekt po tym, jak im spuściłem lanie, ale nie mogę być
wszędzie. Zresztą nie chcę być morskim policjantem, nie nadaję się do tego.
Wchodzimy
do parku nad cieśniną. Słońce rzuca złotymi oszczepami na zieloną trawę, na której
rozciągnęło się kilka osób. Po drugiej stronie wody kuter Straży Przybrzeżnej
mija szeregi zacumowanych jachtów. Mewy hałaśliwie żebrają o chleb, chociaż to
im rozwali żołądek.
– A więc jesteśmy? – pytam dla pewności.
– Gdzie?
– Razem – precyzuję. – Parą. Chodzimy
ze sobą. Ty i ja. Laura Amber Mazzotta z Redwood Empire i Devlin jak-ci-tam z
klanu pacyficznych humbaków. Miłość możliwa tylko na pograniczu między ekosystemem
morskim a lądowym.
– To będzie dla mnie największe
szczęście – odpowiada.
Staję
na palcach i z całą świadomością, odpowiedzialnością i odwagą całuję go. To
wspaniałe uczucie. Kontakt naszych ust przeciągam tak długo, że tracę
równowagę, lecz Dev chwyta mnie w talii i siłą rzeczy przyciska do siebie. I
diabła z tym, że mam potarganą fryzurę i zepsuty, prowizorycznie tylko poprawiony
makijaż! Moje miejsce jest tutaj, w jego ramionach!
– Powiedz w końcu, że mnie
kochasz.
– Z poganianiem się nie liczy –
odpowiada. – Ale i tak kocham.
– Kogo?
– Cię.
– I to jest prawidłowa odpowiedź!
Kiedy się znów zobaczymy? Za tydzień?
– Będę w mieście jutro.
Nie
wiem, ile czasu mija, ale na pewno dużo. Stoimy, patrzymy sobie w oczy albo dla
odmiany się całujemy, żadne z nas nie ma odwagi, żeby zrobić pierwszy krok ku
pożegnaniu. Ale skoro już jutro mamy się znów zobaczyć?
– Dobrze, słoneczko – mówię w końcu,
odsuwając się bardzo powoli i delikatnie. – Zostawiłam rower pod centrum
handlowym. Muszę zobaczyć, czy te zołzy od Jasona nie spuściły mi powietrza z dętek.
– Uważaj na skrzyżowaniach.
Devlin unosi
dłoń i zawraca. A ja wcale nie idę po rower. Stoję tam jak ostatnia dura, jakby
mi ktoś zakopał nogi w gruncie, i patrzę, jak mój oceaniczny ukochany rusza na
iskos w kierunku wody. Niewątpliwie po to, żeby przybrać w niej swój
prawdziwy kształt.
W końcu
znika mi z oczu za budynkiem biura rekreacji, a wtedy i ja zawracam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz