Rozmowa z
Nualą, młodszą siostrą Devlina, budzi we mnie emocje tak gwałtowne, że czuję,
jakby w mojej piersi buzował wzburzony kapuśniak. Staram się tego nie zdradzać,
bo już i tak wystarczy, że przed chwilą puściła mi przy małolacie uszczelka w
oczach.
– Dobra, muszę lecieć – mówi dziewczynka.
– Odprowadzę cię, jeśli chcesz.
Spogląda na
mnie, potem spuszcza głowę w zamyśleniu.
– W porządku – decyduje, nadal na mnie nie patrząc. – Równa z
ciebie dziewczyna, nadajesz się dla niego i ja mu to powiem.
Kierujemy się
na północ, nad wodę. Siostra Deva wygląda na nieco podenerwowaną, pewnie musi
szybko wracać do swoich, więc się nie ociągam. Mimo to spacer zajmuje co
najmniej pół godziny, bo mamy do przebycia ładne parę mil. Mogłabym wsiąść na
rower, ale przecież nie wezmę Nuali na bagażnik.
Boczną drogą docieramy nad cieśninę,
w pobliżu mostu na wyspy. W cieniu jego filarów urządzono parking, na którym stoi
zdezelowany pickup, ale my skręcamy w bok, na asfaltowy chodnik równoległy do krawędzi
wody. Rosną tu niewielkie, rozproszone krzewy i Nuala zmierza w stronę jednego
z nich.
– Dziękuję, że przyszłaś – mówię. – To… bardzo wiele dla mnie
znaczy.
– Powiem mu, żeby zadzwonił – odpowiada, po czym z
zakłopotaniem spogląda na mnie spod powiek. – Mogłabyś się na chwilę odwrócić?
Oczywiście
mogłabym, więc cierpliwie stoję, podziwiając dachy Eureki wychylające się
spośród drzew. Wtem słyszę za sobą donośny plusk. Odwracam się gwałtownie, ale widać
tylko rozchodzące się kręgi na wodzie, Nuali ani śladu. Woda jest zbyt mętna i za
bardzo faluje, bym mogła coś zobaczyć. Wtem, kilkaset jardów na prawo, już na
głębszej wodzie i za mostem, wyskakuje z wody cielę humbaka. Robi półbeczkę w
powietrzu i z hukiem wali się w odmęt. Na pożegnanie wystawia na powierzchnię
płetwę ogonową. Po układzie łat na spodniej stronie bez błędu poznaję, że to naprawdę
wieloryb, którego przedtem uratowałam.
– Niesamowite – wzdycham z uczuciem, nie hamując już łez. – Wprost
un-be-li-wa-bilne.
Ach,
gdybym też mogła, tak jak ona, rzucić się w szmagdafirową toń i egzystować wśród
waleni! Ale nic z tego, za mała pojemność płuc. Alternatywą byłyby skrzela, ale
jakoś nie chcą mi wyrosnąć.
Wieczór,
poranek i dzień następny spędzam jakby w narkotycznym otumanieniu, z ledwością
rejestruję, co się dzieje dookoła. Cały świat okrywa zasłona euforii. A więc Dev
nie jest dla mnie stracony! Wrócimy do siebie i staniemy się parą na poważnie! Teraz
muszę tylko czekać na kontakt, co przedłuża mi się w nieskończoność. Kiedy moja
komórka wreszcie zaczyna hałasować, okazuje się, że to Maciek. Coś opowiada o pracy
w fabryce polietylenu i przesyła całusy. Prawie nie słucham, co ma do
powiedzenia.
Mam
trochę poczucie winy, ale już tylko trochę. Dochodzę do wniosku, że tym, co
czułam do Maćka, było czyste pożądanie, lekko zabarwione poczuciem odpowiedzialności.
Owszem, lubię go, życzę mu jak najlepiej i zrobię, co w mojej mocy, aby nie
wpadł w ręce profesora von Schwarzgewittra i jego zbirów, ale jeśli mam wybierać
między nim a Devlinem, to nie będę się wahać ani przez moment. Tylko jak mu to
przedstawić, żeby go nie urazić? Ot i zagwozdka! Trafił do mojego życia jak
Piłat w credo. Ale przecież nie mogłam go zostawić leżącego na drodze!
Mniejsza
o to, bo pod wieczór telefon dzwoni ponownie. Na wyświetlaczu widzę numer,
którego nauczyłam się już na pamięć, choć ostatnio się nie pojawiał. Drżącą dłonią
przykładam komórkę do ucha.
– Witaj, Laurie – słyszę z drugiej strony ten spokojny,
głęboki głos i nagle czuję, że coś mi rośnie w gardle.
– Devlin! To naprawdę ty? – nie jestem pewna, czy mam się
śmiać, czy płakać, więc na wszelki wypadek robię jedno i drugie jednocześnie. –
Myślałam, że już nigdy cię nie usłyszę!
– Wszystko u ciebie w porządku? – upewnia się.
– Nie! Nie wszystko jest w porządku! – wypalam na wpół
histerycznie. – A wiesz, dlaczego? Bo nie ma ciebie!
Przez
parę strasznych, ciężkich sekund w słuchawce trwa milczenie.
– Jestem teraz w Portland –
oznajmia Devlin. – Wracam jutro, przyjadę do Eureki. Jeśli chcesz się ze mną
spotkać, będę miał dla ciebie całe popołudnie.
– Boże! – udaje mi się
wychrypieć. – Dlaczego dopiero jutro? Wynagrodzisz mi tę rozłąkę! Mam paść z nadmiaru
wrażeń, rozumiesz? Rozumiesz, słoneczko?!
– Zrobię, co w mojej mocy. Może
nawet oboje padniemy.
– O Jezuuuuu… – bełkocę już bez ładu i składu. – Słyszysz ten
chlupot? To łzy szczęścia. Jeszcze trochę, a będziesz mógł prosto do mnie przypłynąć.
– Przypłynąłbym nawet zaraz,
gdybym nie miał spraw do załatwienia w imieniu całego stada – słyszę w
odpowiedzi. – Jutro o czternastej? W tamtej lodziarni co wtedy?
– Spotkam się z tobą
gdziekolwiek! – wykrzykuję w pasji. – Nawet na wysypisku! Ale lodziarnia w
ostateczności też może być!
No
więc jesteśmy umówieni. Po zakończeniu rozmowy jeszcze przez dobre pięć minut
trzymam telefon przy uchu, próbując się wyspokoić.
Na
próżno. W nocy ledwo mogę zasnąć, budzę się wcześnie rano i rozpaczliwie usiłuję
znaleźć sobie jakieś zajęcie. Ojciec dał mi wolne po kilku dniach intensywnej
pracy, więc mogę w spokoju przygotować się do randki. Jednak w trakcie
porannych czynności przychodzi mi do głowy, że taka okazja zasługuje na coś
nadzwyczajnego. Wyjdę parę godzin wcześniej i wpadnę do galerii zrobić się na
bóstwo. Po śniadaniu doprowadzam rower do porządku, a pozbywszy się smaru z
dłoni, mogę wreszcie dobrać odpowiednią kreację. Składają się na nią dżinsowe
rybaczki z czerwonymi szwami, sandały na grubych sznurkowych koturnach oraz
granatowa koszulka z kreskówkowym wielorybem (ta z realistycznie przedstawionym
będzie kiedy indziej). Na czoło zakładam okrągłe okulary słoneczne w grubych
różowych oprawkach i ruszam do miasta.
Przez
galerię przewalają się dzikie tłumy, bo kilka sklepów urządziło akurat bardzo korzystną
wakacyjną promocję. Ale to mnie za bardzo nie obchodzi. Idę do fryzjera podciąć
końcówki, potem do salonu urody na ogólny wizaż. Każę kosmetyczce maksymalnie uwydatnić
moje oczy, żeby wyglądały jak u postaci z jakiegoś animca, rzęsy natomiast mają
powiewać na wietrze jak chorągiew.
Wychodzę z
salonu potężnie podbudowana, czuję się, jakby świat należał do mnie. Mam
jeszcze dwie godziny, więc postanawiam pójść na szklankę soku
marchwiano-jabłkowego na dolną kondygnację.
Przy stoisku
ze świeżo wyciskanymi sokami stoi kilkuosobowa kolejka. Od razu rzuca się w oczy
Kenny Andreas w sandałach i flanelowej koszuli. Rozmawia z długowłosym chłopakiem
w brązowym ubraniu, w którym rozpoznaję Toma Buckfeathera.
– Gdzie się podziewa Robin? –
pyta sanitariusz w cywilu.
– Jest teraz na morzu.
– Spaliście już ze sobą?
– Idź się zrelaksować, man – odpowiada z irytacją Kenny.
– Aha, czyli tak. Wykorzystałeś okazję, żeby sprawdzić,
czy to w końcu dziewczyna, czy chłopak?
– Nie przyszło mi do głowy. Jest nam ze sobą na tyle dobrze,
że nie obchodzą mnie takie szczegóły.
Dostrzegają mnie, wymieniamy
pozdrowienia.
– Co robicie?
– Jest promocja na lakiery do drewna – odpowiada Kenny. – Muszę
w końcu zacząć remont łódki, a ten tutaj ma podobno zrobić altanę w ogrodzie. A
ciebie co tu sprowadza? Też dałaś się zanęcić obniżkami?
– Nie, byłam u kosmetyczki, bo mam dzisiaj randkę.
– Aha – stwierdza Buckfeather. – Widzieliśmy twojego amanta,
gdzieś się tu kręcił.
– Którego? – pytam z niepokojem, na co medicine man eksploduje
rechotem.
– Widać nie na bieżąco jestem – mówi – ale to ten, wiesz,
pacjent.
Nastrój
mi momentalnie siada. Tylko jeszcze Maćka tu brakuje! Dlaczego nie da się go
wyłączyć albo ustawić mu stanu uśpienia na konkretny przedział czasowy? Niech
wtedy zajmuje się czym innym, zamiast myśleć o mnie. A w ogóle czy on nie
powinien być teraz w pracy?
Kolejka
posuwa się do przodu i wkrótce jesteśmy przy ekspedientce o dość filipińskiej
fizjonomii. Chłopaki zamawiają trzy duże kubki soków, ja kolejny. Odchodzimy na
bok i zaczynam pić, gdy z tłumu wynurza się nagle krejzolka Ashley. Ma na
sobie seledynowe biodrówki i niebieską koszulkę bez rękawów, z pomarańczowym zagadkowym
napisem: „Stand coop3ration w0rk, one is the neck valley valley three 5eason p4nts”.
Kenny podaje jej jeden z dwóch kubków soku.
– Cześć, Ashley – mówię, ale ona
mnie ignoruje.
– O czym właściwie ma być ten
film? – zwraca się ostentacyjnie do Toma Buckfeathera.
– Jakaś tam komedia romantyczna.
Przewracam
oczami.
– Słuchaj, mogłabyś się przestać
na mnie boczyć? – zahaczam ją werbalnie.
Krejzolka
obdarza mnie wyniosłym prychnięciem i widokiem swojej potylicy z upiętymi w węzeł
lokami. Na horyzoncie pojawia się sklep z instrumentami, który przyciąga uwagę
Kenny’ego.
– Chodź, człowieku, obejrzę se
gitary – mówi Andreas i obaj z Buckfeatherem kierują się w tamtą stronę.
Ashley, skazana na moje towarzystwo, odwraca się wreszcie ku mnie z urażonym
wyrazem twarzy.
– Cały problem z tobą, Laurie,
jest taki – rzuca z nieprzyjazną miną – że się cholernie terytorialna w te
wakacje zrobiłaś!
– Co to znaczy?
– Nie przepuścisz żadnemu fajnemu
chłopakowi, dopóki go najpierw nie oznaczysz! To nie jest sprawiedliwe!
– Chyba na linuksie.
– I jeszcze zadzierasz nosa! –
denerwuje się. – Przeczytałaś sama o sobie w gazecie i już ci się wydaje, że
jesteś celebrytka! Już w miejscach publicznych udajesz, że mnie nie widzisz!
– Ashley, błagam cię, nie
histeryzuj. To przecież ty mnie od paru dni olewasz.
– A ile dałaś na fryzjera i
kosmetyczkę, żeby się tak odstrzelić? Kogo zamierzasz wyrwać albo do jakiej
gazety się sprzedać?
– Przykro mi to mówić, ale robisz
się chamowata. Żebym przynajmniej wiedziała, dlaczego.
– Przecież wiesz! – warczy
krejzolka. – Nie jesteś tą samą dziewczyną, co dawniej.
– Ta rozmowa jest bez sensu i ja
jej nie będę kontynuować – odcinam się zimno, po czym demonstracyjnie odwracam
się od swojej… jednak, mimo wszystko, przyjaciółki.
Ale
lepiej by mi było się nie odwracać, bo przez to wpadam w oko nadchodzącemu z naprzeciwka
Maćkowi.
– Cześć, Laurie! – woła z daleka,
machając do mnie. – Mam dla ciebie prezent!
Całuje
mnie na powitanie w policzek, a równocześnie wkłada do ręki jakiś przedmiot.
Przyglądam się: to sztywna bransoletka z fioletowych plastikowych kulek
rozmaitej wielkości.
– Skąd to masz?
– Zrobiłem specjalnie dla ciebie,
kiedy byłem w pracy. Metodą skwelczowania próżniowego.
– Z materiałów kradzionych w robocie?
– dopytuję podejrzliwie.
– Z obrzynków – precyzuje. – Noś
ją i niech ci przypomina o łączącej nas miłości.
Dociera
do mnie, że zamotałam się w istny węzeł gordyjski, który muszę jak najszybciej rozciąć,
żeby nie skończyć jak grupa Laokoona.
– Wiesz co, Maćku – przemawiam z ciężkim
sercem – pamiętam o twoim uczuciu, ale ja cię raczej nie kocham.
– Jak możesz tak mówić?! – oburza
się. – Po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłaś?
– Normalnie – odpowiadam,
starając się ignorować krejzolkę Ashley patrzącą na nas ze mściwą satysfakcją.
– Tak jakoś wyszło. Nie chcę, żebyś mi to miał za złe, jesteś świetnym
przyjacielem i spędziliśmy razem miłe chwile, ale nie pasujemy do siebie jako
związek.
Maciek
łapie mnie za ramiona i spogląda mi w oczy.
– Wiem, że jestem zaprojektowany,
skonstruowany i zaprogramowany po to, żeby kochać dziewczyny i sprawiać im
przyjemność – mówi szeptem, by Ashley nie dosłyszała. – Ale to, co do ciebie
czuję, nie jest zaprogramowane. To prawdziwa miłość. Jasne, nie mogę cię
zmusić, abyś pokochała mnie, ale i ty nie możesz mnie zmusić, żebym przestał cię
kochać.
– Opamiętaj się, człowieku,
brzmisz jak rasowy stalker – usiłuję przemówić mu do rozsądku. – A w ogóle
dlaczego nie jesteś w pracy?
– Brzmisz, jakbyś była
niezadowolona, że mnie widzisz – stwierdza Maciek, wbijając mi w tchawicę szydło
wyrzutów sumienia, bo faktycznie jestem niezbyt zadowolona. – Więc co mam
zrobić, abyś była szczęśliwa?
Spoglądam
to na niego, to na Ashley. Mam na dziś inne plany niż się z nimi wykłócać!
Ponieważ panowie Andreas i Buckfeather się w międzyczasie ulotnili i nie ma ich
w zasięgu wzroku, ruszam dalej naprzód.
– Czekaj, Laurie! – żołądkuje się
krejzolka, próbując mnie dogonić. – Olewając najlepszą przyjaciółkę, nie
rozwiążesz żadnych problemów!
Rozglądam
się za chłopakami i przez nieuwagę na kogoś wpadam. Myślicie, że tylko Devlina
tu jeszcze brakuje? Chciałabym! Ale nie, to są dwie dziewczyny. Lekko pyzata blondyna
o włosach do ramion, przykrytych niby-patrolową czapką z daszkiem, i chuda w
czarnych lokach.
– Zobacz, Tibby – mówi posiadaczka czapki. – To ta, co Jasona obraża! Ale
mamy dzisiaj farta!
– Ehe – odpowiada kędzierzawa. –
Ale co taka gruba suka ze wsi może wiedzieć o prawdziwej muzyce.
Przyglądam
im się, źle im z oczu patrzy. Tibby ma na ramiączku bluzki znaczek z napisem „Barberians
Exxtreme North-West”, ta druga nosi taki sam na czapce.
– Proszę uprzejmie spieprzać –
mówię z uśmiechem.
– Ty wiesz, kto ja jestem? –
rzuca przez zęby lasia w czapce. – Neveah McGovern, suko! Myślisz, że obrażanie naszego Jasona ujdzie ci
na sucho?
– Jakie obrażanie, Nevvie? –
wzruszam ramionami. – Dorabiacie ideologię do niewyraźnego zdjęcia.
– O nie, ty wydro – odpowiada
liderka fanklubu Jasona Barbera w regionie północno-zachodnim. – Wiem dokładnie!
Napisałam do Jasona, żeby go pocieszyć, a on mi wszystko powiedział. Zapłacisz
nam za to!
– Nie wygłupiajcie się –
odpowiadam. – Jason jest wasz, mnie w ogóle nie obchodzi.
– Jak może cię nie obchodzić
najlepszy piosenkarz świata?! – wścieka się kędzierzawa. – Wypad stąd!
– Jaki wypad? – patrzę na nią
lodowato. – To jest moje miasto, kurczaczku.
– Wiesz co? Umalowana jesteś jak
zwykła dz*wka – Tibby zmienia temat, wyraźnie akcentując gwiazdkę.
Próbuję odejść,
ale Neveah zastępuje mi drogę. Z torebki wyciąga wielkie nożyce krawieckie.
– Trzymaj ją, Tibby! – woła do
koleżanki. – Czeka cię darmowe strzyżenie, skarbie!
W
jednej chwili tamta łapie mnie brutalnie pod ramiona. Jest wyższa i ma dłuższe
ręce, ale i tak się wiję, próbując się wyrwać. Neveah podchodzi, wolną ręką sięga
po kosmyk moich włosów. Robię gwałtowny wymach łokciem ku górze. Czuję, jak w
coś trafia, słyszę paskudny chrzęst i stęknięcie Tibby, chyba
zdewastowałam jej kichacza. Nevvie robi wymach nożyczkami ku mojej twarzy,
uchylam się zręcznym unikiem.
– Zostawcie w spokoju moją
dziewczynę! – krzyczy nagle Maciek, wpychając się pomiędzy mnie a moje
prześladowczynie.
– Dziewczynyyyy!!! – drze się
Nevvie. – Sharon, Destiny, Kayla, Nancy!
Spod
okolicznych sklepów odrywają się cztery panny, dotychczas biernie obserwujące
całą scenę. Dwie rzucają się na Maćka: jedna szarpie go za włosy, druga zaczyna
targać koszulkę. Pod ścianą stoi lasia z ciemnymi włosami do pasa, ubrana w bluzkę
z komiksowym wizerunkiem Jasona Barbera rozebranego do pasa i pokazującego
faka. Z wyraźną złośliwą satysfakcją nagrywa całe zajście na smartfona.
Próbuję się
rozejrzeć za ochroniarzem albo chociaż za Kennym i Tomem. Oszalała barberzynka
rzuca się na mnie z obcasem. Walę ją w brzuch „ciosem sierżanta Hartmana”,
którego nauczyła mnie Amanda. Dziewczyna zgina się w pół i z bolesnym
sapnięciem opada na ziemię. Nie jestem żadną wojowniczką, ale jak powiedział
Bruce Lee – „nie lękam się tego, kto zna tysiąc ciosów, lecz tego, kto
przećwiczył jeden cios tysiąc razy”.
Nagle ktoś
dotkliwie gryzie mnie w nogę. Tracę równowagę i padam na ziemię. Napastniczka o
zawziętej twarzy siada mi na biodrach i bije mnie na oślep po wszystkim.
– Przestań! – próbuję przemówić
jej do rozsądku, zasłaniając się przed jej razami. – Co ty wyprawiasz! To
napaść z pobiciem, nie wyjdziesz z sądu!
Grochem
o ścianę. Barberzynka zatyka mi usta dłonią, a gdy rewanżuję się ukąszeniem,
łapie mnie za gardło. Tracę dech, nie mogę oddychać, wpadam w przerażenie. Robię
desperacki wymach prawą nogą, by nabrać impetu, przetaczam się i teraz to ja
jestem na górze, wyswobadzając szyję. Zmagamy się jeszcze chwilę, nim udaje mi
się kwaknąć jej głową o posadzkę. Dobrze, że Devlin mnie teraz nie widzi. I nie
mam na myśli wyłącznie swego opłakanego wyglądu, ale przede wszystkim
zachowanie…
Wstaję
pospiesznie, ignorując krew spływającą w dół ukąszonej łydki, i próbuję ocenić
sytuację. Dwie przeciwniczki, które powaliłam, wciąż leżą na podłodze. Zza szyby
sklepu sportowego klienci i ekspedientka z przerażeniem obserwują całą
scenę. Krejzolka Ashley z potężną barberzynką targają się za kłaki. Maciek
jedną ręką trzyma za kołnierz Neveah, a drugą – czarnoskórą dziewczynę w
czerwonej bluzce, trzymając je na dystans pełnej długości ramion. Obie wściekle
wierzgają i obrzucają go wyzwiskami, ale ma za długie ramiona, by zdołały go
dosięgnąć. Tibby siedzi na podłodze i rozdzierająco płacze, a na koszulkę kapią
jej łzy zmieszane z krwią z rozbitego nosa.
Lasia
nagrywająca zajście już nie jest rozbawiona. Wygląda raczej na przerażoną,
drżącym głosem wyrzuca z siebie piętrowe przekleństwa. Nagle nasze spojrzenia
spotykają się. Widząc, że ją zauważyłam, wpada w panikę i ucieka. Gdzie jest
ochrona obiektu, do diaska? Idę poszukać ochroniarza, gdy nagle słyszę ten
okrzyk, niby zwykły, a jednak przerażający:
– Garcia, chodź no tu! Znalazłem go!
Sadzi
ku nam potężny, barczysty mężczyzna o oliwkowej cerze i bykowatej głowie
przyozdobionej fryzurą na słoik i sumiastymi wąsami. Ma na sobie kamuflażową
koszulkę i spodnie khaki. Za nim podąża starszy, pucołowaty gość w czarnym
garniturze, z siwą grzywą na Andy Warhola i w plastikowych okularach. O nieee,
jeszcze ich tu brakowało! Ta dzisiejsza promocja musi być wyjątkowo atrakcyjna.
Na
widok dryblasa Maciek wpada w panikę. Neveah i jej towarzyszka wyrywają się z
jego uścisku i zwiewają, pewnie biorą faceta za ochroniarza. Krwawo zasmarkana
Tibby też podnosi się z ziemi i bierze nogi za pas, pozostawiając nieprzytomne
towarzyszki samym sobie.
Tym razem to
ja zasłaniam Maćka własnym ciałem przed wysłannikami jego ojca.
– Uciekaj! – zwraca się do mnie
ten siwy, ewidentnie Garcia. – To niebezpieczny przestępca, a my jesteśmy
agentami specjalnymi!
– To pokażcie odznaki – mówię
łamiącym się głosem.
– Jeszcze czego! – odpowiada Skinner.
– Dziewczynko, wracaj do swoich kucyków!
– Wiem, kim jesteście, panowie Garcia i Skinner z
Crushtronic Ltd.
W ich
oczach błyska nagłe zaskoczenie.
– Nie mieszaj się w sprawy, których nie rozumiesz! – rzuca siwy.
– A któż może powiedzieć, że
rozumie wszystko? Angielscy naukowcy ustalili, że nawet najmędrsi z mędrców nie wszystko wiedzą.
Spoglądam
w tył, żeby zobaczyć, czy Maciek wykorzystał moją gadkę, żeby się ulotnić. Ale
ten jeleń dalej tam stoi!
– Odejdź, albo wezwiemy policję – mówi Garcia.
– Pod jakim zarzutem? Że wam przeszkadzam w porwaniu kumpla?
– To nie porwanie, to odzyskanie utraconego majątku. Ruchomego.
Nagle
Skinner robi krok w lewo i sięga za plecy. Odruchowo rzucam się w bok. Trafia
mnie impuls elektryczny. Wszystko jest źle, nie do opisania źle.
– Uciekaj! – krzyczę, ignorując przeszywający ból.
Maciek
waha się przez sekundę, a potem daje szczupaka w boczny korytarz, gdzie są
toalety i pomieszczenia gospodarcze. Skinner znów strzela z paralizatora. Mój
elektroniczny przyjaciel pada na podłogę, przetacza się po niej i zastyga pod
ścianą bezwładnie jak worek marchwi. Trudno mu się dziwić, bo sama czuję się po
prostu podle. Próbuję wstać, ale mięśnie tak strasznie odmawiają mi
posłuszeństwa, że z wielkim wysiłkiem udaje mi się zaledwie usiąść. Zbiry podchodzą
do leżącego bez życia Maćka i nachylają się nad nim z zastanowieniem.
– Mam nadzieję, że go nie pierdykłeś za mocno – mówi
Garcia zmęczonym tonem. – Dostaniemy zdrowo po uszach, jeśli ma przepalone
obwody.
– Gdzie tam, standardowa dawka. Na plecy i do domu.
– Dobra, wystarczy tego syfu – rozbrzmiewa nagle głos Kenny’ego
Andreasa.
Obracam
głowę w jego stronę. Kenny mierzy do Garcii i Skinnera z trzymanego oburącz
pistoletu. To naprawdę wielka spluwa, chyba Desert Eagle. Skąd on to wziął i co
wyprawia?!
– Nie masz pojęcia, z kim zadzierasz – mówi Skinner.
– To wy nie macie pojęcia, z kim zadzieracie – warczy
Kenny. – Próbowaliście się włamać na moją łódkę, a teraz atakujecie moją
przyjaciółkę i jej faceta. Dosyć tego!
– Nie odważysz się strzelić, młody człowieku – powątpiewa
Garcia.
– Myślicie, że nie? Słyszeliście pewnie tę gadkę, że złego
człowieka z bronią może powstrzymać dobry człowiek z bronią? To właśnie ja
jestem ten dobry człowiek! Wynocha stąd!
– Spokojnie – odpowiada Skinner, unosząc ręce do góry. –
Wszystko da się załatwić bez użycia przemocy…
W
trakcie, gdy to mówi, widzę, jak siwy Garcia sięga pod marynarkę.
– Uważaj! – krzyczę resztkami głosu.
Korytarzem
wstrząsa strzał, kula trafia w kamionkową donicę, rozbijając ją na kawałki.
Ekspedientka na stoisku z akcesoriami do telefonów krzyczy, w sklepie sportowym
wybucha panika. Kenny stoi nieporuszony, z bronią nadal wymierzoną w tamtych
dwóch, choć w jego mimice rozgrywa się piekło. Naprzeciwko niego Garcia trzyma dymiący
rewolwer, spuszczony lekko ku ziemi. Gdzieś w oddali słychać chyba syreny, a
może tylko pragnę, żeby tak było.
– Ręce do góry, wy wszyscy! – krzyczy z wyższego piętra
stary ochroniarz, wyciągnąwszy własną klamkę. – Policja już tu jedzie!
Garcia i
Skinner spoglądają na siebie przez ułamek sekundy i nagle wieją ku toaletom.
Uciekną przez pomieszczenia dla personelu! Nie jest dobrze… Dzisiejszy dzień miał
być wyjątkowy, ale mówiąc Devlinowi, że chcę paść z nadmiaru wrażeń, co innego
miałam na myśli! O Boże, spóźnię się na randkę… Dysonans między tą myślą a
wszystkim, co się przed chwilą stało, jest tak rażący, że ogarnia mnie napad
histerycznego śmiechu.
Przez
dobrą chwilę próbuję wstać, ale ciągle jestem za słaba. Od ruchomych schodów
nadbiega ochroniarz z rewolwerem.
– No, młody człowieku – mówi, trzymając Kenny’ego na
muszce – rozumiem emocje, ale teraz rzuć broń.
Mój kumpel staje w lekkim
rozkroku, jedną rękę unosi nad głowę, drugą, z pistoletem, ostrożnie wyciąga
przed siebie.
– W porządku, panie starszy – odpowiada i powoli przykuca,
by odłożyć broń na posadzkę. – I tak nie nabita.
Coraz zdziwniwj i zdziwniej! Masz niesamowity talent, powinnaś zostać sławną pisarką jak Katarzyna Michalak!
OdpowiedzUsuńIrenka