piątek, 15 grudnia 2017

18. Powrót cielęcia

Słysząc dźwięk otwieranych drzwi, na chwilę zamieram. Doznaję paskudnego uczucia, jakby czas nagle zwolnił, a mimo to nie jestem w stanie nic zrobić. Spoglądam na Maćka – patrzy na mnie z przerażeniem i otwartymi ustami. Skinner i Garcia go namierzyli i przyszli po niego?
– Laurie? – słychać głos z dołu.
Fałszywy alarm! To mama wróciła. Zbiegam po schodach do sieni.
– Cześć, mamo – witam się. – Jak było? Co tam u Rachel?
– Masz od niej pozdrowienia. Pogadałyśmy sobie, ma ostatnio mnóstwo zajęć. Przed kobietami hrabstwa Humboldt stoi wiele zadań…
– Dzień dobry, pani Mazzotta! – woła z góry Maciek, wychylając się zza poręczy schodów. Dobrze, że przynajmniej jest ubrany.
– Jesteś z kolegą? – upewnia się mama z pewnym zaskoczeniem.
– Oglądaliśmy serial – odpowiadam tonem usprawiedliwienia.
– Nie słyszę telewizora.
– Wyłączyłam dźwięk, bo mnie dialogi denerwowały.
Maciek schodzi na dół i cielęcym spojrzeniem obdarza rodzicielkę moją.
– Pani Mazzotta, ja tak strasznie kocham pani córkę… – mówi.
– To bardzo dobrze. – Mama patrzy na niego z uśmiechem lekkiego sceptycyzmu. – A może byś coś zjadł?
– Dziękuję, nie jestem głodny.
– Dobra, napiszę do Kenny’ego – oznajmiam, żeby jakoś przełamać całą awkwardyczność sytuacji.
Wysyłam Kenny’emu SMS: “Potrzebuję pilnie transportu”. Idziemy z Maćkiem na podwórko i siadamy na krzesłach ogrodowych. Czekam na odpowiedź od kolegi. Mój osobisty android wyraźnie się martwi, że jego “ojciec”, profesor Wolfgang von Schwarzgewitter, nie ustaje w wysiłkach, żeby go dorwać i podporządkować swej woli. Może dlatego się nie kontroluje i zaczyna trochę się do mnie dobierać. Pokazuję mu światło w oknie wychodzącym na ogród, więc się uspokaja.
Maciek podskakuje z przerażenia dopiero wtedy, gdy od strony ulicy dobiega nas odgłos zamykanych drzwi samochodu. Ale to nie ludzie profesora, tylko Kenny Andreas. Ma na sobie kremową koszulkę polo w jasnoszare pasy, a razem z nim przybywa Robin w jasnobrązowej bluzie z kapturem. Trzymają się za ręce: Kenny nie tracił czasu.
– Siemacha! – woła do nas.
– Cześć – wtóruje Robin, z gracją podając mi dłoń, a potem obejmuje Kenny’ego za ramię.
– Co się stało? – pyta mój kumpel.
– Okazało się, że ci goście, którzy ścigają Maćka, mogli go namierzyć, ale z kilkugodzinnym opóźnieniem – wyjaśniam, prowadząc ich do stolika. – Właśnie dlatego się kręcili przy waszej łódce. To znaczy, że tej nocy Maciek nie może spać w garażu, trzeba go wywieźć w bezpieczne miejsce. Do rana powinno być definitywnie po robocie, zgubią trop.
Kenny’emu nie podoba się ta propozycja.
– Nie no, Laurie, ja i Robin byliśmy akurat na lodach. Znowu mam robić za szofera dla tego pajaca?
– Kenny, no… Jesteśmy kumplami czy nie? Mam ci przypomnieć, ile razy pomogłam ci zdawać poprawki, a mogłam się wtedy zająć czym innym? Napisałam, że potrzebuję transportu. Jeśli miałeś co innego do roboty, to mogłeś od razu odmówić, a nie przyjechać, a potem wyciosać focha!
– Odpuść, skarbie – przekonuje go Robin.
Andreas patrzy wilkiem na mnie, potem na Maćka.
– Dobra. Gdzie go zawieźć?
– Nie wiem, wymyśl coś. Do kina albo na jakąś domówkę. Naprawdę nikt z twoich kumpli dzisiaj nie pije? Albo podrzuć go chociaż na chwilę do “Albatrosa”.
– No co ty? U twojego starego będzie cmentarna szychta, zejdą się tam na pewno wszystkie największe freaki z okolicy. Zjedzą go szybciej niż miskę nachosów!
– No to tym lepiej. Najciemniej pod latarnią.
– Może to kino nie jest najgorszym pomysłem – sugeruje Robin. – Wtopimy się w tłum.
– Zgoda. Ale pod jednym warunkiem. Nie będzie mnie wkurzał zadawaniem idiockich pytań, na przykład czy Robin to jest moja dziewczyna.
– Zabawni z was ludzie – stwierdza Robin. – Coraz bardziej mi się u was podoba, chyba w przyszłe wakacje też tu przyjadę.
Zmysłowo ociera się biodrem o Kenny’ego, w zamian otrzymuje buziaka w policzek. Maciek daje się zainspirować i też mnie tak traktuje. Kenny nie jest rozbawiony.
– No dobra, zrywamy się – mówi w końcu.
Robin ciągnie go do samochodu. Maciek, zanim podąży za nimi, rzuca mi się na szyję, całuje w usta i oba policzki, po czym płaczliwym głosem wyznaje, że będzie tęsknił. Wracam do domu, pełna nieokreślonego niepokoju.
– To był Kenny Andreas? – upewnia się mama.
– We własnej osobie.
– Całkiem fajny ten jego chłopak, mam nadzieję, że im się ułoży.

Następnego dnia, po wykonaniu porannych czynności, otwieram internety i z pewną przykrością dowiaduję się, że fotka w brukowcu, na której wykłócam się z Jasonem Barberem, stała się obiektem ożywionych dyskusji na blogach, forach i fanpejdżach miłośniczek gwiazdora. Fanki Jasona, tak zwane “Barberians”, starają się ustalić, kim jest tajemnicza nieznajoma i co ją łączy z ich bożyszczem. Po przejrzeniu zaledwie paru wątków dowiaduję się, że jestem wieśniarą, głupią krową, posiadaczką ryja jak opos rozjechany na autostradzie, a także kryminalną naciągaczką i czarnuchem.
Z chorej ciekawości sprawdzam, co to za osoby wyrażają się na mój temat z tak niezachwianą pewnością na podstawie jednego zdjęcia, w dodatku marnej jakości. “Barberians” zorganizowane są w lokalne fankluby, a ich atamanicha w północnej części Zachodniego Wybrzeża to niejaka Nevvie McGovern z Vancouver (ale nie tego kanadyjskiego). Pół roku temu śpiewała w girlsbandzie Ło!Buziaki, który wystąpił w jakimś telewizyjnym talent show w Seattle. Po jej występie jeden z jurorów powiedział: “Masz na imię Neveah, a powinnaś mieć Lleh”. Wpadła w szał i oblała go wodą ze szklanki, a teraz pisze o mnie na fanowskim forum: “Nic Mnie nieobchodzi że ,ta sz***a ma krutkie włosy . Ja chcę dostać Jej warkocz !” A to mnie zaszczyt kopnął!
Nie mam w sobie tyle masochizmu, żeby dłużej zgłębiać ten temat, ale już te kilka wypowiedzi wbija mnie w zły nastrój. Na nic nie mam ochoty, jestem całkiem zdołowana i czuję się, jakbym lada chwila miała zapaśc się pod podłogę i głębiej, aż do samego jądra ziemi. Nie chodzi tylko o wpisy na forach – ta sprawa musiała się akurat nałożyć na całe to wariactwo z Maćkiem! Gdybym tak miała przy sobie kogoś, kto mógłby mnie przytulić i zrozumieć… Jasne, Maciek byłby z pewnością chętny, ale czy ja go tak naprawdę chcę? Nie chodzi nawet o to, że jest androidem. Jego miłość do mnie, nawet jeśli szczera, wydaje mi się cokolwiek powierzchowna, nie wykracza poza to, co mu wgrali w system, poza wzorce z filmów i piosenek. Nie, chyba jednak nie jest dla mnie odpowiedni. I jeszcze na dodatek pokłóciłam się przez niego z krejzolką Ashley. Gdyby tak się zakochał w niej, zamiast we mnie! To by rozwiązało dwa problemy jednocześnie! Ale przeprogramowując go wbrew jego woli, stałabym się taka sama jak profesor von Schwarzgewitter. Poza tym – kto wtedy zostanie dla mnie? Jednemu chłopakowi dałam kosza, a drugi mi nie pasuje… Ot, poważne problemy, nie to, co foliowe torby w Morzu Arktycznym!

Kiedy jadę do baru, nagle ktoś do mnie dzwoni. Gwałtownie zjeżdżam na pobocze i wyciągam telefon. To chyba stary numer Billy’ego Andreasa. Co się stało, że do niego wrócił?
– Cześć, Laurie! – ku swemu zdumieniu słyszę Maćka. – Jestem w Klamath!
– Gdzie cię tam znowu zaniosło? – pytam zdezorientowana, przecież to w sąsiednim hrabstwie, dwie godziny jazdy w jedną stronę. – I skąd masz telefon?
– Billy dał mi swój stary na kartę. Jest bezpieczny, nikt nie skojarzy tego numeru ze mną!
– Aha. W porządku? Tamci dwaj już się nie pojawili?
– Jest spoko. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że znalazłem pracę na nocną zmianę. W fabryce tworzyw sztucznych w Klamath, przy obróbce polietylenu metodą skwelczowania próżniowego. Ściągnąłem ukradkiem pliki z jednego z urządzeń i teraz już wszystko wiem! Z miejsca dostałem tę robotę! Po pierwszej wypłacie zabieram cię na kolację!
– Gratulacje. Trzymaj się.
– Całuski, Laurie! – ekscytuje się Maciek. – Wiesz co, ostatnio ciągle myślę o szarlotce jabłkowej. Nie daje mi to spokoju.
– Przecież ty nie możesz jeść!
– To nic, ale mogę upiec. Na pewno będzie ci smakować. Przyniosę ci ją pojutrze!

Dzień w barze mija szybko. Przez ostatnie zdarzenia mam w głowie taki zamęt, że błogosławieństwem jest praca, w której mogę się zatopić i nie myśleć za dużo. Gdyby jeszcze na pierwszej zmianie było więcej klientów, żebym zupełnie zatraciła się w kieracie…
Przed drugą zjawia się Charlie Courtney, i to jeszcze z kolegą. Typ hipisa: przerzedzone włosy do ramion, rudawa broda. Ubrany jest w jasnobeżowe bawełniane sako i niewiarygodnie kolorową koszulę, a jego pasek ma wielką klamrę z wizerunkiem tańczącego boga Śiwy.
– Siema, Al! – woła Charlie od wejścia. – Spotkałem w Los Angeles starego kumpla! Poznajcie się, gentlemen: Al Mazzotta, Nick O’Connor.
– A gdzie masz Nguyena? – pyta ojciec.
– Wrócił do siebie po wycieczce. Nie mógł się doczekać, kiedy wypróbuje te nowe akryle.
Courtney i jego kolega, reprezentujący nieustaloną dziedzinę sztuki, zajmują miejsca przy barze, a tata nalewa im drinki.
– Słuchaj no, młoda damo! – Charlie zwraca się do mnie. – Jechałem dziś szosą nad oceanem i w pewnym momencie zobaczyłem w oddali skaczącego wieloryba. Piękny widok! Od razu pomyślałem, że szkoda, że tego nie widzisz. Cholera, mogłem przynajmniej zdjęcie zrobić.
Zapadam w zadumę. A co, jeżeli to był Devlin? Co, jeśli cały czas wypatruje, czy nie przyjdę na plażę? Tak bardzo chciałabym odwołać to, co wtedy powiedziałam – ale z drugiej strony, jeśli poczuł się zraniony, jestem w stanie go zrozumieć. Jeśli się jednak na mnie nie gniewa, to… Chętnie bym do niego wróciła. Gdyby nie ten cały Maciek, przez którego wszystko się skomplikowało.
– Wiesz, kiedy ostatnio widziałem wieloryba? – odzywa się tymczasem Nick O’Connor. – Wtedy, kiedy przyleciał uwić gniazdo na jednym z filarów mostu Golden Gate.
– Tak, pamiętam, to był kwas z wyjątkowo dobrego rocznika – potwierdza Charlie. – Jeszcze po dwóch tygodniach ni z gruchy, ni z pietruchy zaczynałeś wrzeszczeć przy ludziach, że cię krasnal Gapcio chciał zamordować.
– Nawet mi nie przypominaj! Nigdy przedtem ani potem nie miałem takiego mojra.
O’Connor wypija drinka, a Charlie wyciąga z teczki jakieś swoje nowe rękopisy. Może to zresztą scenariusz jego przyszłego komiksu.
– Na mieście gadają – twierdzi tata – że Fred Vestergaard ma z tobą poważnie do pogadania.
– Już wiem, dlaczego ten degrengoł się na mnie wścieka – odpowiada Courtney. – To przez moje śledztwo dziennikarskie.
– Śledztwo?
– On służył w marynarce. Lubi się chwalić, że był w Navy Seals. Raz nawet napisał, może pamiętasz, taki na maksa patriotyczny artykuł o naszych chłopcach walczących o wolność w Afganie, gdzie się co i raz odwoływał do swoich doświadczeń w Seals. A ja dotarłem do jego kumpli z jednostki i na podstawie ich relacji niezbicie udowodniłem, że nie był żadnym komandosem, tylko operatorem betoniarki.
– Za dziennikarstwo śledcze! – wznosi Nick toast.
Stukają się kieliszkami i przez moment piją z wyraźną satysfakcją, podczas gdy tata przyjmuje zamówienie od nowych klientów, rodziny z trojgiem dzieci. Przychodzi pora znów pobiegać z tacą.
– A pamiętasz? – mówi O’Connor, kiedy ponownie dostrajam się do ich rozmowy. – Przed dwudziestu laty, na jednym party w Beverly Hills, prorokowaliśmy, że doczekam się wystawy w Guggenheimie, a ty zostaniesz hollywoodzkim scenarzystą.
– Wszyscy nas wyśmiewali! – odpowiada Courtney. – I mieli rację!
– Ty chodziłeś na przyjęcia w Beverly Hills? – pyta ojciec z niedowierzaniem.
– I to jeszcze jakie! Bywała tam cała śmietanka. Piosenkarze, aktorki, artyści, gwiazdy rocka, pornoducenci filmowi, dziennikarze, kreaturzy mody, a nawet cesarz się trafiał.
– No chyba Napoleon z psychiatryka – tata pozostaje sceptyczny.
– Jeszcze lepi! Jego cesarska mość Remus Augustus Cezar, imperator Rzymu i Konstantynopola, protektor Egiptu, wielkorządca Galii i Germanii itp. Facet miał tyle tytułów, że gdyby ich nie znał na pamięć, musiałby używać wizytówek formatu A4.
– Czekaj, Remus? – wtrąca Nick O’Connor. – Coś mi to mówi. Mogę go znać?
– A jak! Spotkaliśmy go przecież na tej balandze u Maureen Farrell, krótko po rozwodzie z tym jej trzecim, co to się poznali, kiedy grali w jakimś romansowym pasztecie.
– Czekaj, mówisz o imprezie, na której tańczył gościu przebrany w suknię ślubną?
– Źle pamiętasz. Nie w suknię, tylko w samą spódnicę, welon i koronkowe rękawiczki, od pasa w górę był goły. Ale tańcował z takim zawzięciem, że musiał chyba łyknąć parę manchesterskich dropsów.
Dance the night away… – nuci Nick. – I to był niby ten cezar?
– A skąd, cezar przyszedł dopiero później. Taki ryszawy koleś podobny do nornicy. Próbował ci wtrynić ubezpieczenie czy sprzedać używane auto, już nie pamiętam.
– A, to był ten! Nigdy bym nie zgadł, że to protektor Egiptu i tak dalej. Wyglądał jak jakiś randomowy szlemiel.
– “Randomowy szlemiel” to jest wyjątkowo trafna charakterystyka jego cesarskiej mości. Teraz siedzi podobno w Europie.
– Właściwe miejsce dla cezara – twierdzi ojciec. – Pomijając, oczywiście, Las Vegas.
Moja zmiana zbliża się do końca i zamiatam podłogę. Niedługo Amanda przyjdzie mnie zastąpić. Wtem do baru wchodzi dziewczynka na oko trzynastoletnia, o dość odżywionej sylwetce. Ubrana jest w czarną bluzkę ze złotym nadrukiem i jaskrawe różowe getry. Coś w jej ciemnoniebieskich oczach wydaje mi się znajomego. Włosy, związane z tyłu, ma w nietypowym odcieniu, jakby szaroniebieskim. Staje niepewna w przejściu, wygląda na spłoszoną.
– Zastałam Laurie? – kieruje pytanie ku mojemu ojcu za barem.
Tata rzuca mi znaczące spojrzenie. Odstawiam szczotkę pod ścianę i podchodzę do dziewczynki.
– My się znamy? – pytam niepewnie.
– Tak, uratowałaś mi życie! – mówi ożywiona. – Jestem Nuala, siostra Devlina.
– Ty byłaś tym cielęciem! – wołam, nie zważając na to, że ludzie to słyszą.
– Cały czas jestem – odpowiada szeptem, spuszczając oczy. – Nie mam prawa tu być, robię to dla brata.
– Jak to nie masz prawa? Przecież nikt cię nie wygania!
– Nie o to chodzi… – mówi Nuala ze ściśniętym gardłem.
– Poczekaj, za dziesięć minut kończę zmianę, to pójdziemy gdzieś i pogadamy, dobrze?
Nieśmiało kiwa głową i siada przy wolnym stoliku, na skraju krzesła, jakby czuła, że jest tu niechciana. Robię dla niej herbatę na koszt firmy, a potem kończę zamiatanie.
Amanda już przyszła do baru, więc mogę jej przekazać sprawy. Ściągam fartuch, odświeżam się na zapleczu i spotykam się z Nualą u frontowych drzwi.
– Chcesz pogadać? – upewniam się. – Możemy gdzieś posiedzieć.
Idziemy do lodziarni Fridy Gaussen, kilka ulic dalej. Tam, gdzie… odbyła się moja pierwsza randka z Devlinem. Czuję, jak samotna kryształowa łza zajmuje miejsce w bloku startowym, aby przy pierwszej okazji ruszyć do biegu po moim policzku. Siadam przy stoliku i zamawiam pierwsze lepsze lody, starając się mimo wszystko zachować kamienną twarz.
– Powiedz mi – zwracam się do Nuali – w jakim sensie nie masz prawa tu być?
– Jestem dopiero cielęciem – przypomina. – Nie wolno nam jeszcze przybierać ludzkiej postaci i wychodzić na ląd. Kryje mnie kuzynka, która powie rodzicom, że byłyśmy na polowaniu, ale im dłużej tu jestem, tym bardziej ryzykuję.
– Czy wiele humbaków potrafi się zmieniać w ludzi?
– Nie, to dziedziczna umiejętność, ale nie wiem dokładnie, od czego zależy. Tylko po kilku w każdym klanie to potrafi. W naszej rodzinie Dev jest najlepszy, ja sobie radzę nieźle, ale nasi rodzice tego nie umieją. Mama mówiła, że w młodości umiała, ale nie miała potrzeby korzystać i w końcu zapomniała, jak to się robi. A ojciec nie umiał tego nawet w młodości.
– A wtedy, tam na tej plaży… mogłabyś się wtedy zmienić?
Nuala zakłopotana kręci głową.
– Za bardzo byłam zestresowana i wycieńczona. Zresztą cielęta jeszcze nie bardzo nad tym panują, właśnie dlatego mamy zakaz. Gdybym w głębi lądu wróciła nagle do prawdziwej postaci, byłoby całkiem źle. Nawet ty byś mi nie pomogła. Dlatego… jestem trochę w pośpiechu. Wolałabym szybko wrócić do morza. Dostanę co najmniej ostry szlaban, ale nie mogłam tak dłużej.
– No dobra – zachęcam. – W jakiej sprawie przychodzisz?
– Chodzi o Devlina. On za tobą strasznie tęskni.
– Dlaczego sam nie przyszedł, tylko przysłał ciebie?
– On nie wie, że tu jestem! – przekonuje dziewczynka. – A gdyby wiedział, toby mi zabronił!
– Więc co cię skłoniło do takiej, eee, misji dyplomatycznej?
– Martwię się o niego. On się nie chce przyznać, ale ja widzę, że cierpi. Jest całkiem załamany. Wcale się nie przykłada do polowań, ostatnio złowił połowę tego, co każdy inny w stadzie! Poza tym robi się bardzo smutny i zdenerwowany, kiedy mowa o zejściu na ląd. Tu chodzi już nie tylko o niego, ale o dobro całego klanu!
– Skąd wiesz, że to ja mam coś z tym wspólnego?
– He, dobre pytanie! – uśmiecha się. – Gdyby go zapytać, wszystkiego by się wyparł. Ale ja wiem! Dziewczyny z całego oceanu lecą na niego jak rekin na ławicę, a on je ignoruje! I te jego pieśni… On śpiewa o tobie, wiesz?
– Tak? – czuję dziwny ucisk w klatce piersiowej. – A co śpiewa?
– Trudno powiedzieć – Nuala spuszcza oczy. – To bardzo zakręcone, połowy z tego nie rozumiem, ale na pewno o tobie, bo czasem wymienia twoje imię.
Siedzę i milczę, nie wiedząc, jak zareagować. A więc jednak Devlin nie spisał mnie na straty!
– Chcesz powiedzieć, że on może jeszcze coś do mnie czuć? To dlaczego sam się do mnie nie odezwał?
– Bardzo cię kocha, ale nie chce ci się narzucać. Podobno byłaś trochę… zdziwiona, kiedy wyznał, kim naprawdę jest.
– Tak, to było… trudne do przetrawienia – potwierdzam, nie patrząc jej w oczy.
– Wtedy jedyny raz z nim o tobie rozmawiałam. Devlin powiedział, że nie ma prawa cię do czegokolwiek zmuszać. I że jeśli związek z jednym z nas jest dla ciebie nie do przyjęcia, to on to rozumie. W życiu nie zawsze jest tak jak w filmach, a on nie chce, żebyś była nieszczęśliwa. Tylko że teraz widzę, że on jest.
Patrzę na siostrzyczkę mojego ukochanego, chcę coś powiedzieć, ale nie mogę. Coś wielkiego rośnie mi w gardle, łzy w milczeniu ściekają po policzkach.
– Przekaż Devlinowi – wykrztuszam w końcu – że chciałabym przynajmniej usłyszeć jego głos.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz