Słysząc dźwięk
otwieranych drzwi, na chwilę zamieram. Doznaję paskudnego uczucia,
jakby czas nagle zwolnił, a mimo to nie jestem w stanie nic zrobić.
Spoglądam na Maćka – patrzy na mnie z przerażeniem i otwartymi
ustami. Skinner i Garcia go namierzyli i przyszli po niego?
– Laurie? –
słychać głos z dołu.
Fałszywy alarm!
To mama wróciła. Zbiegam po schodach do sieni.
– Cześć, mamo
– witam się. – Jak było? Co tam u Rachel?
– Masz od niej
pozdrowienia. Pogadałyśmy sobie, ma ostatnio mnóstwo zajęć.
Przed kobietami hrabstwa Humboldt stoi wiele zadań…
– Dzień dobry, pani Mazzotta! – woła z
góry Maciek, wychylając się zza poręczy schodów. Dobrze, że
przynajmniej jest ubrany.
– Jesteś z
kolegą? – upewnia się mama z pewnym zaskoczeniem.
– Oglądaliśmy
serial – odpowiadam tonem usprawiedliwienia.
– Nie słyszę
telewizora.
– Wyłączyłam
dźwięk, bo mnie dialogi denerwowały.
Maciek schodzi
na dół i cielęcym spojrzeniem obdarza rodzicielkę moją.
– Pani
Mazzotta, ja tak strasznie kocham pani córkę… – mówi.
– To bardzo
dobrze. – Mama patrzy na niego z uśmiechem lekkiego sceptycyzmu. –
A może byś coś zjadł?
– Dziękuję,
nie jestem głodny.
– Dobra,
napiszę do Kenny’ego – oznajmiam, żeby jakoś przełamać całą
awkwardyczność sytuacji.
Wysyłam
Kenny’emu SMS: “Potrzebuję pilnie transportu”. Idziemy z
Maćkiem na podwórko i siadamy na krzesłach ogrodowych. Czekam na
odpowiedź od kolegi. Mój osobisty android wyraźnie się martwi, że
jego “ojciec”, profesor Wolfgang von Schwarzgewitter, nie ustaje
w wysiłkach, żeby go dorwać i podporządkować swej woli. Może
dlatego się nie kontroluje i zaczyna trochę się do mnie dobierać.
Pokazuję mu światło w oknie wychodzącym na ogród, więc się
uspokaja.
Maciek
podskakuje z przerażenia dopiero wtedy, gdy od strony ulicy dobiega
nas odgłos zamykanych drzwi samochodu. Ale to nie ludzie profesora,
tylko Kenny Andreas. Ma na sobie kremową koszulkę polo w jasnoszare
pasy, a razem z nim przybywa Robin w jasnobrązowej bluzie z
kapturem. Trzymają się za ręce: Kenny nie tracił czasu.
– Siemacha! –
woła do nas.
– Cześć –
wtóruje Robin, z gracją podając mi dłoń, a potem obejmuje
Kenny’ego za ramię.
– Co się
stało? – pyta mój kumpel.
– Okazało się,
że ci goście, którzy ścigają Maćka, mogli go namierzyć, ale z
kilkugodzinnym opóźnieniem – wyjaśniam, prowadząc ich do
stolika. – Właśnie dlatego się kręcili przy waszej łódce. To
znaczy, że tej nocy Maciek nie może spać w garażu, trzeba go
wywieźć w bezpieczne miejsce. Do rana powinno być definitywnie po
robocie, zgubią trop.
Kenny’emu nie
podoba się ta propozycja.
– Nie no,
Laurie, ja i Robin byliśmy akurat na lodach. Znowu mam robić za
szofera dla tego pajaca?
– Kenny, no…
Jesteśmy kumplami czy nie? Mam ci przypomnieć, ile razy pomogłam
ci zdawać poprawki, a mogłam się wtedy zająć czym innym?
Napisałam, że potrzebuję transportu. Jeśli miałeś co innego do
roboty, to mogłeś od razu odmówić, a nie przyjechać, a potem
wyciosać focha!
– Odpuść,
skarbie – przekonuje go Robin.
Andreas patrzy
wilkiem na mnie, potem na Maćka.
– Dobra. Gdzie
go zawieźć?
– Nie wiem, wymyśl coś. Do kina albo na
jakąś domówkę. Naprawdę nikt z twoich kumpli dzisiaj nie pije?
Albo podrzuć go chociaż na chwilę do “Albatrosa”.
– No co ty? U
twojego starego będzie cmentarna szychta, zejdą się tam na pewno
wszystkie największe freaki z okolicy. Zjedzą go szybciej niż
miskę nachosów!
– No to tym
lepiej. Najciemniej pod latarnią.
– Może to kino
nie jest najgorszym pomysłem – sugeruje Robin. – Wtopimy się w
tłum.
– Zgoda. Ale
pod jednym warunkiem. Nie będzie mnie wkurzał zadawaniem idiockich
pytań, na przykład czy Robin to jest moja dziewczyna.
– Zabawni z was
ludzie – stwierdza Robin. – Coraz bardziej mi się u was podoba,
chyba w przyszłe wakacje też tu przyjadę.
Zmysłowo ociera się biodrem o Kenny’ego,
w zamian otrzymuje buziaka w policzek. Maciek daje się zainspirować
i też mnie tak traktuje. Kenny nie jest rozbawiony.
– No dobra, zrywamy się – mówi w
końcu.
Robin ciągnie
go do samochodu. Maciek, zanim podąży za nimi, rzuca mi się na
szyję, całuje w usta i oba policzki, po czym płaczliwym głosem
wyznaje, że będzie tęsknił. Wracam do domu, pełna nieokreślonego
niepokoju.
– To był Kenny
Andreas? – upewnia się mama.
– We własnej
osobie.
– Całkiem
fajny ten jego chłopak, mam nadzieję, że im się ułoży.
Następnego dnia, po wykonaniu porannych czynności, otwieram
internety i z pewną przykrością dowiaduję się, że fotka
w brukowcu, na której wykłócam się z Jasonem Barberem, stała
się obiektem ożywionych dyskusji na blogach, forach i fanpejdżach
miłośniczek gwiazdora. Fanki Jasona, tak zwane “Barberians”,
starają się ustalić, kim jest tajemnicza nieznajoma i co ją łączy
z ich bożyszczem. Po przejrzeniu zaledwie paru wątków dowiaduję
się, że jestem wieśniarą, głupią krową, posiadaczką ryja jak
opos rozjechany na autostradzie, a także kryminalną naciągaczką
i czarnuchem.
Z chorej ciekawości sprawdzam, co to za osoby wyrażają się na mój
temat z tak niezachwianą pewnością na podstawie jednego zdjęcia,
w dodatku marnej jakości. “Barberians” zorganizowane są w
lokalne fankluby, a ich atamanicha w północnej części Zachodniego
Wybrzeża to niejaka Nevvie McGovern z Vancouver (ale nie tego
kanadyjskiego). Pół roku temu śpiewała w girlsbandzie Ło!Buziaki,
który wystąpił w jakimś telewizyjnym talent show w Seattle. Po
jej występie jeden z jurorów powiedział: “Masz na imię Neveah,
a powinnaś mieć Lleh”. Wpadła w szał i oblała go wodą ze
szklanki, a teraz pisze o mnie na fanowskim forum: “Nic Mnie
nieobchodzi że ,ta sz***a ma krutkie włosy . Ja chcę dostać Jej
warkocz !” A to mnie zaszczyt kopnął!
Nie mam w sobie tyle masochizmu, żeby dłużej zgłębiać ten
temat, ale już te kilka wypowiedzi wbija mnie w zły nastrój. Na
nic nie mam ochoty, jestem całkiem zdołowana i czuję się, jakbym
lada chwila miała zapaśc się pod podłogę i głębiej, aż do
samego jądra ziemi. Nie chodzi tylko o wpisy na forach – ta sprawa
musiała się akurat nałożyć na całe to wariactwo z Maćkiem!
Gdybym tak miała przy sobie kogoś, kto mógłby mnie przytulić i
zrozumieć… Jasne, Maciek byłby z pewnością chętny, ale czy ja
go tak naprawdę chcę? Nie chodzi nawet o to, że jest androidem.
Jego miłość do mnie, nawet jeśli szczera, wydaje mi się
cokolwiek powierzchowna, nie wykracza poza to, co mu wgrali w system,
poza wzorce z filmów i piosenek. Nie, chyba jednak nie jest dla mnie
odpowiedni. I jeszcze na dodatek pokłóciłam się przez niego z
krejzolką Ashley. Gdyby tak się zakochał w niej, zamiast we mnie!
To by rozwiązało dwa problemy jednocześnie! Ale przeprogramowując
go wbrew jego woli, stałabym się taka sama jak profesor von
Schwarzgewitter. Poza tym – kto wtedy zostanie dla mnie? Jednemu
chłopakowi dałam kosza, a drugi mi nie pasuje… Ot, poważne
problemy, nie to, co foliowe torby w Morzu Arktycznym!
Kiedy jadę do baru, nagle ktoś do mnie dzwoni. Gwałtownie zjeżdżam
na pobocze i wyciągam telefon. To chyba stary numer Billy’ego
Andreasa. Co się stało, że do niego wrócił?
– Cześć, Laurie! – ku swemu zdumieniu
słyszę Maćka. – Jestem w Klamath!
– Gdzie cię
tam znowu zaniosło? – pytam zdezorientowana, przecież to w
sąsiednim hrabstwie, dwie godziny jazdy w jedną stronę. – I skąd
masz telefon?
– Billy dał mi
swój stary na kartę. Jest bezpieczny, nikt nie skojarzy tego numeru
ze mną!
– Aha. W
porządku? Tamci dwaj już się nie pojawili?
– Jest spoko. Dzwonię, żeby ci
powiedzieć, że znalazłem pracę na nocną zmianę. W fabryce
tworzyw sztucznych w Klamath, przy obróbce polietylenu metodą
skwelczowania próżniowego. Ściągnąłem ukradkiem pliki z jednego
z urządzeń i teraz już wszystko wiem! Z miejsca dostałem tę
robotę! Po pierwszej wypłacie zabieram cię na kolację!
– Gratulacje. Trzymaj się.
– Całuski,
Laurie! – ekscytuje się Maciek. – Wiesz co, ostatnio ciągle
myślę o szarlotce jabłkowej. Nie daje mi to spokoju.
– Przecież ty
nie możesz jeść!
– To nic, ale
mogę upiec. Na pewno będzie ci smakować. Przyniosę ci ją
pojutrze!
Dzień w barze
mija szybko. Przez ostatnie zdarzenia mam w głowie taki zamęt, że
błogosławieństwem jest praca, w której mogę się zatopić i nie
myśleć za dużo. Gdyby jeszcze na pierwszej zmianie było więcej
klientów, żebym zupełnie zatraciła się w kieracie…
Przed drugą zjawia się Charlie Courtney,
i to jeszcze z kolegą. Typ hipisa: przerzedzone włosy do ramion,
rudawa broda. Ubrany jest w jasnobeżowe bawełniane sako i
niewiarygodnie kolorową koszulę, a jego pasek ma wielką klamrę z
wizerunkiem tańczącego boga Śiwy.
– Siema, Al! – woła Charlie od wejścia.
– Spotkałem w Los Angeles starego kumpla! Poznajcie się,
gentlemen: Al Mazzotta, Nick O’Connor.
– A gdzie masz Nguyena? – pyta ojciec.
– Wrócił do siebie po wycieczce. Nie
mógł się doczekać, kiedy wypróbuje te nowe akryle.
Courtney i jego kolega, reprezentujący
nieustaloną dziedzinę sztuki, zajmują miejsca przy barze, a tata
nalewa im drinki.
– Słuchaj no, młoda damo! – Charlie
zwraca się do mnie. – Jechałem dziś szosą nad oceanem i w
pewnym momencie zobaczyłem w oddali skaczącego wieloryba. Piękny
widok! Od razu pomyślałem, że szkoda, że tego nie widzisz.
Cholera, mogłem przynajmniej zdjęcie zrobić.
Zapadam w zadumę. A co, jeżeli to był
Devlin? Co, jeśli cały czas wypatruje, czy nie przyjdę na plażę?
Tak bardzo chciałabym odwołać to, co wtedy powiedziałam – ale z
drugiej strony, jeśli poczuł się zraniony, jestem w stanie go
zrozumieć. Jeśli się jednak na mnie nie gniewa, to… Chętnie bym
do niego wróciła. Gdyby nie ten cały Maciek, przez którego
wszystko się skomplikowało.
– Wiesz, kiedy ostatnio widziałem
wieloryba? – odzywa się tymczasem Nick O’Connor. – Wtedy,
kiedy przyleciał uwić gniazdo na jednym z filarów mostu Golden
Gate.
– Tak, pamiętam, to był kwas z wyjątkowo
dobrego rocznika – potwierdza Charlie. – Jeszcze po dwóch
tygodniach ni z gruchy, ni z pietruchy zaczynałeś wrzeszczeć przy
ludziach, że cię krasnal Gapcio chciał zamordować.
– Nawet mi nie przypominaj! Nigdy przedtem
ani potem nie miałem takiego mojra.
O’Connor wypija drinka, a Charlie
wyciąga z teczki jakieś swoje nowe rękopisy. Może to zresztą
scenariusz jego przyszłego komiksu.
– Na mieście
gadają – twierdzi tata – że Fred Vestergaard ma z tobą
poważnie do pogadania.
– Już wiem, dlaczego ten degrengoł się
na mnie wścieka – odpowiada Courtney. – To przez moje śledztwo
dziennikarskie.
– Śledztwo?
– On służył w marynarce. Lubi się
chwalić, że był w Navy Seals. Raz nawet napisał, może pamiętasz,
taki na maksa patriotyczny artykuł o naszych chłopcach walczących
o wolność w Afganie, gdzie się co i raz odwoływał do swoich
doświadczeń w Seals. A ja dotarłem do jego kumpli z jednostki i na
podstawie ich relacji niezbicie udowodniłem, że nie był żadnym
komandosem, tylko operatorem betoniarki.
– Za dziennikarstwo śledcze! – wznosi
Nick toast.
Stukają się kieliszkami i przez moment
piją z wyraźną satysfakcją, podczas gdy tata przyjmuje zamówienie
od nowych klientów, rodziny z trojgiem dzieci. Przychodzi pora znów
pobiegać z tacą.
– A pamiętasz? – mówi O’Connor,
kiedy ponownie dostrajam się do ich rozmowy. – Przed dwudziestu
laty, na jednym party w Beverly Hills, prorokowaliśmy, że doczekam
się wystawy w Guggenheimie, a ty zostaniesz hollywoodzkim
scenarzystą.
– Wszyscy nas wyśmiewali! – odpowiada
Courtney. – I mieli rację!
– Ty chodziłeś
na przyjęcia w Beverly Hills? – pyta ojciec z niedowierzaniem.
– I to jeszcze
jakie! Bywała tam cała śmietanka. Piosenkarze, aktorki, artyści,
gwiazdy rocka, pornoducenci filmowi, dziennikarze, kreaturzy mody, a
nawet cesarz się trafiał.
– No chyba
Napoleon z psychiatryka – tata pozostaje sceptyczny.
– Jeszcze lepi! Jego cesarska mość Remus
Augustus Cezar, imperator Rzymu i Konstantynopola, protektor Egiptu,
wielkorządca Galii i Germanii itp. Facet miał tyle tytułów, że
gdyby ich nie znał na pamięć, musiałby używać wizytówek
formatu A4.
– Czekaj, Remus? – wtrąca Nick
O’Connor. – Coś mi to mówi. Mogę go znać?
– A jak! Spotkaliśmy go przecież na tej
balandze u Maureen Farrell, krótko po rozwodzie z tym jej trzecim,
co to się poznali, kiedy grali w jakimś romansowym pasztecie.
– Czekaj,
mówisz o imprezie, na której tańczył gościu przebrany w suknię
ślubną?
– Źle
pamiętasz. Nie w suknię, tylko w samą spódnicę, welon i
koronkowe rękawiczki, od pasa w górę był goły. Ale tańcował z
takim zawzięciem, że musiał chyba łyknąć parę manchesterskich
dropsów.
– Dance the night away… – nuci
Nick. – I to był niby ten cezar?
– A skąd, cezar przyszedł dopiero
później. Taki ryszawy koleś podobny do nornicy. Próbował ci
wtrynić ubezpieczenie czy sprzedać używane auto, już nie
pamiętam.
– A, to był ten! Nigdy bym nie zgadł, że
to protektor Egiptu i tak dalej. Wyglądał jak jakiś randomowy
szlemiel.
– “Randomowy szlemiel” to jest
wyjątkowo trafna charakterystyka jego cesarskiej mości. Teraz
siedzi podobno w Europie.
– Właściwe miejsce dla cezara –
twierdzi ojciec. – Pomijając, oczywiście, Las Vegas.
Moja zmiana zbliża się do końca i zamiatam podłogę. Niedługo
Amanda przyjdzie mnie zastąpić. Wtem do baru wchodzi dziewczynka na
oko trzynastoletnia, o dość odżywionej sylwetce. Ubrana jest w
czarną bluzkę ze złotym nadrukiem i jaskrawe różowe getry. Coś
w jej ciemnoniebieskich oczach wydaje mi się znajomego. Włosy,
związane z tyłu, ma w nietypowym odcieniu, jakby szaroniebieskim.
Staje niepewna w przejściu, wygląda na spłoszoną.
– Zastałam
Laurie? – kieruje pytanie ku mojemu ojcu za barem.
Tata rzuca mi znaczące spojrzenie. Odstawiam szczotkę pod ścianę
i podchodzę do dziewczynki.
– My się
znamy? – pytam niepewnie.
– Tak,
uratowałaś mi życie! – mówi ożywiona. – Jestem Nuala,
siostra Devlina.
– Ty byłaś
tym cielęciem! – wołam, nie zważając na to, że ludzie to
słyszą.
– Cały czas
jestem – odpowiada szeptem, spuszczając oczy. – Nie mam prawa tu
być, robię to dla brata.
– Jak to nie
masz prawa? Przecież nikt cię nie wygania!
– Nie o to
chodzi… – mówi Nuala ze ściśniętym gardłem.
– Poczekaj, za
dziesięć minut kończę zmianę, to pójdziemy gdzieś i pogadamy,
dobrze?
Nieśmiało kiwa
głową i siada przy wolnym stoliku, na skraju krzesła, jakby czuła,
że jest tu niechciana. Robię dla niej herbatę na koszt firmy, a
potem kończę zamiatanie.
Amanda już przyszła do baru, więc mogę jej przekazać sprawy.
Ściągam fartuch, odświeżam się na zapleczu i spotykam się z
Nualą u frontowych drzwi.
– Chcesz
pogadać? – upewniam się. – Możemy gdzieś posiedzieć.
Idziemy do
lodziarni Fridy Gaussen, kilka ulic dalej. Tam, gdzie… odbyła się
moja pierwsza randka z Devlinem. Czuję, jak samotna kryształowa łza
zajmuje miejsce w bloku startowym, aby przy pierwszej okazji ruszyć
do biegu po moim policzku. Siadam przy stoliku i zamawiam pierwsze
lepsze lody, starając się mimo wszystko zachować kamienną twarz.
– Powiedz mi –
zwracam się do Nuali – w jakim sensie nie masz prawa tu być?
– Jestem
dopiero cielęciem – przypomina. – Nie wolno nam jeszcze
przybierać ludzkiej postaci i wychodzić na ląd. Kryje mnie
kuzynka, która powie rodzicom, że byłyśmy na polowaniu, ale im
dłużej tu jestem, tym bardziej ryzykuję.
– Czy wiele
humbaków potrafi się zmieniać w ludzi?
– Nie, to
dziedziczna umiejętność, ale nie wiem dokładnie, od czego zależy.
Tylko po kilku w każdym klanie to potrafi. W naszej rodzinie Dev
jest najlepszy, ja sobie radzę nieźle, ale nasi rodzice tego nie
umieją. Mama mówiła, że w młodości umiała, ale nie miała
potrzeby korzystać i w końcu zapomniała, jak to się robi. A
ojciec nie umiał tego nawet w młodości.
– A wtedy, tam
na tej plaży… mogłabyś się wtedy zmienić?
Nuala
zakłopotana kręci głową.
– Za bardzo
byłam zestresowana i wycieńczona. Zresztą cielęta jeszcze nie
bardzo nad tym panują, właśnie dlatego mamy zakaz. Gdybym w głębi
lądu wróciła nagle do prawdziwej postaci, byłoby całkiem źle.
Nawet ty byś mi nie pomogła. Dlatego… jestem trochę w pośpiechu.
Wolałabym szybko wrócić do morza. Dostanę co najmniej ostry
szlaban, ale nie mogłam tak dłużej.
– No dobra –
zachęcam. – W jakiej sprawie przychodzisz?
– Chodzi o
Devlina. On za tobą strasznie tęskni.
– Dlaczego sam
nie przyszedł, tylko przysłał ciebie?
– On nie wie,
że tu jestem! – przekonuje dziewczynka. – A gdyby wiedział,
toby mi zabronił!
– Więc co cię
skłoniło do takiej, eee, misji dyplomatycznej?
– Martwię się
o niego. On się nie chce przyznać, ale ja widzę, że cierpi. Jest
całkiem załamany. Wcale się nie przykłada do polowań, ostatnio
złowił połowę tego, co każdy inny w stadzie! Poza tym robi się
bardzo smutny i zdenerwowany, kiedy mowa o zejściu na ląd. Tu
chodzi już nie tylko o niego, ale o dobro całego klanu!
– Skąd wiesz,
że to ja mam coś z tym wspólnego?
– He, dobre
pytanie! – uśmiecha się. – Gdyby go zapytać, wszystkiego by
się wyparł. Ale ja wiem! Dziewczyny z całego oceanu lecą na niego
jak rekin na ławicę, a on je ignoruje! I te jego pieśni… On
śpiewa o tobie, wiesz?
– Tak? –
czuję dziwny ucisk w klatce piersiowej. – A co śpiewa?
– Trudno
powiedzieć – Nuala spuszcza oczy. – To bardzo zakręcone, połowy
z tego nie rozumiem, ale na pewno o tobie, bo czasem wymienia twoje
imię.
Siedzę i
milczę, nie wiedząc, jak zareagować. A więc jednak Devlin nie
spisał mnie na straty!
– Chcesz
powiedzieć, że on może jeszcze coś do mnie czuć? To dlaczego sam
się do mnie nie odezwał?
– Bardzo cię
kocha, ale nie chce ci się narzucać. Podobno byłaś trochę…
zdziwiona, kiedy wyznał, kim naprawdę jest.
– Tak, to było…
trudne do przetrawienia – potwierdzam, nie patrząc jej w oczy.
– Wtedy jedyny
raz z nim o tobie rozmawiałam. Devlin powiedział, że nie ma prawa
cię do czegokolwiek zmuszać. I że jeśli związek z jednym z nas
jest dla ciebie nie do przyjęcia, to on to rozumie. W życiu
nie zawsze jest tak jak w filmach, a on nie chce, żebyś była
nieszczęśliwa. Tylko że teraz widzę, że on jest.
Patrzę na
siostrzyczkę mojego ukochanego, chcę coś powiedzieć, ale nie
mogę. Coś wielkiego rośnie mi w gardle, łzy w milczeniu ściekają
po policzkach.
– Przekaż
Devlinowi – wykrztuszam w końcu – że chciałabym przynajmniej
usłyszeć jego głos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz