niedziela, 16 września 2018

23. Iluminaci


 

            Kiedy Devlin podwozi mnie pod dom, jest już po jedenastej. Od ulicy dom wygląda na zupełnie ciemny. Otwieram drzwi i staram się jak najciszej wejść do środka, ale Zapper, jak zwykle w takiej sytuacji, oczywiście biegnie do mnie, drąc mordę, jakby to sam listonosz przyszedł. Muszę go pogłaskać, żeby się uspokoił.
            Na piętrze światło pali się tylko w jednym pokoju. Ojciec siedzi przy biurku i medytuje nad rachunkami.
– Cześć, tato – rzucam do niego.
– Dobry wieczór, Laurie – odpowiada, odchylając się na siedzeniu. – Mam nadzieję, że tym razem nie wybił ci ktoś zębów, ani ty komuś?
– Ale tato…
– No co? Zgodzisz się chyba, że jeszcze nie było takich wakacji. Wychodzisz z domu i nie wiadomo, z czym wrócisz! Czasami się zastanawiam, czy to jest rzeczywistość, czy może czytam rękopis jakiejś kopniętej powieści Charliego Courtneya. Drżę na myśl, że zaraz zostaniesz artystką!
            Raczej ironizuje niż się gniewa, a za sprawą jego porównania wybucham śmiechem.
– Jak z powieści Charliego? – powtarzam. – A to dobre, tato! Na szczęście to był tylko Devlin.
– No, to przynajmniej ktoś na poziomie. I chyba poważnie cię traktuje.
– Chyba – zgadzam się w całej rozciągłości.


            Nie dane jest mi spokojnie się wyspać, bo już po szóstej rano dzwoni telefon. To krejzolka Ashley.
– Nie widzisz, która godzina? – mało przyjaznym tonem wrzucam w telefon niewyspane wyrazy. – Co cię ugryzło, że dzwonisz akurat teraz?
– Sumienie, Laurie – słyszę z tamtej strony. – Sumienie mnie ugryzło. Byłam dla ciebie niepotrzebnie chamowata, przepraszam.
            Taki rozwój wypadków jest tyleż miły, co zaskakujący. Co mogło sprawić, żeby Ashley nagle zmieniła zdanie? Najłatwiej założyć, że foch się skończył, bo przestał istnieć do niego powód.
– Nie rozmawiałaś może z Maćkiem? – pytam dla pewności. – Co ci nagadał na mój temat?
– Skąd wiesz, że coś nagadał?
– Bo już ja go znam. A przede wszystkim znam ciebie.
– Nic takiego, że… zabujał się w tobie, ale zrozumiał… Nie, nie będę ci mówić! Po prostu powiedział, że jestem ukrytym diamentem tego miasta! I że najwyższa pora, żeby jakiś chłopak mnie w końcu docenił i to będzie właśnie on!
– Dobra, życzę ci z nim dużo szczęścia – odpowiadam sennie, rozłączam się i odkładam telefon, aby wrócić do kraju Morfeusza.
            Śniadanie jemy w trójkę, bo tym razem tata idzie do roboty dopiero na popołudnie, a ja mam wolne – pierwszą zmianę obsługiwać będą Amanda i Sergio. Planuję posiedzieć w domu i na przykład coś poczytać, żeby pogryziona noga trochę mi odpoczęła. Nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z Devem, ale dziś to niemożliwe, miał znowu wyjść w morze. Muszę czekać następnego dnia.
            Wtem rozlega się dzwonek. Pies zaczyna natarczywie szczekać.
– Kogo to nosi o takiej porze? – zastanawia się ojciec. – Na listonosza za wcześnie.
            Wychodzi do przedpokoju, po chwili słyszę skrzypienie drzwi.
– Dzień dobry! – odzywa się głos skądś mi niepokojąco znany. –  Czy zastanawiał się pan kiedyś, w jaki sposób znaleźć prawdziwy pokój i bezpieczeństwo?
– Owszem, regularnie – odpowiada tata – ale jeśli chcecie o tym dłużej porozmawiać, mogę wam polecić pierwszorzędny adres.
– W porządku. Chętnie przyjdziemy do pana innym razem o dogodniejszej porze. Ale zanim pójdę… – mężczyzna na chwilę urywa, jakby zapomniał kwestii.
– Wstąpilibyśmy tylko na kilka minut, żeby porozmawiać o aktualnym zwłaszcza w dzisiejszych niespokojnych czasach proroctwie Daniela – odzywa się drugi głos.
– No to powiedzcie panowie, co sądzicie o tym fragmencie: Bisznat chara le-Belszacar melech Bawel  
            Przechodzi mnie dreszcz niepokoju. Kuchennymi drzwiami wybiegam na ogród, boso, nie trudząc się zakładaniem butów, by jak najciszej podkraść się ku frontowi. Pełznę wzdłuż ściany domu i wyglądam zza rogu.
            Moje obawy okazały się słuszne. Na progu stoją Garcia i Skinner! Ubrani są jednakowo w białe koszule z krawatami i spodnie na szelkach, a tata smaży ich ze znajomości Księgi Daniela. Czy on nie ma pojęcia, że ci dwaj są uzbrojeni i niebezpieczni? Drżę z nerwów, zimny pot spływa mi po skroni. Skąd ich tu przywiało?
– To my w takim razie… – mówi w pewnej chwili Skinner – zajrzymy do kilkorga pańskich sąsiadów, na pewno nie znają Biblii tak dobrze jak pan.
            Słyszę zamykające się drzwi. Sługusy profesora von Schwarzgewittra wracają na chodnik i powolnym krokiem zmierzają w lewo. Za chwilę znajdę się w ich polu widzenia! Kucam dyskretnie pod świerkiem.
            Garcia trzyma w garści Biblię w plastikowej okładce zapinanej na zamek błyskawiczny. Staje na chodniku i zaczyna przewracać strony, aż dostrzegam błysk słońca na ekranie tabletu.
– Jasna dupa, Skinner! – rzuca z irytacją. – Od kiedy sygnał się urwał, nie mamy innego wyjścia niż obskoczyć jeszcze raz te wszystkie miejsca, w których obiekt był dłużej niż godzinę! A tak się akurat składa, że w tej lokalizacji spędził kilka nocy i właśnie tu się urwał. To musi coś znaczyć!
– Jasne, tylko czy to na tej posesji, czy na sąsiedniej? Sygnał jest trochę rozmyty.
– Musimy sprawdzić obie. Choćby pobieżnie.
– Teraz?
– A dlaczego nie? Powiemy, że pomyliliśmy drogę.
            Zastanawiam się, co robić. Ostrzec ojca? Ale to by oznaczało bardzo długie wyjaśnienia. Wypuścić psa, żeby ich oszczekał? A może mu coś zrobią…
            Nagle nadjeżdża kawaleria. Z piskiem hamulców przed domem parkuje zdezelowany datsun, a zza kierownicy wyskakuje jak z procy brodata postać ze strzelbą.

– Kocia wiara!!! – ryczy wuj Marvin. – Wynocha stąd!

            Garcia i Skinner szybko się oddalają, siwy nerwowo ogląda się przez ramię. Nie wychodząc z ukrycia, odprowadzam ich wzrokiem, aż znikną w perspektywie ulicy.
            Wuj Marvin przyszedł tymczasem do salonu, stoi w progu i dyskutuje z tatą, machając dubeltówką.
– Za to cię szanuję, Al, żeś tych niegodziwców nie wpuścił! Wiesz, że oni mają swoją własną wersję Biblii, którą im podyktowały złe duchy?
– Coś słyszałem – stwierdza ojciec pojednawczo. – A ty albo odłóż tę spluwę, albo przestań tyle gestykulować. Zawsze wozisz ze sobą strzelbę?
– Czemu nie? Wczoraj pojechałem na połów.
– Słyszałem o łowieniu ryb oszczepem, ale z dubeltówki to już jakaś wyższa szkoła jazdy.
– To nie na ryby, Al! Po prostu wożę, bo mam prawo! Dane przez Boga i konstytucję!
– No ale w tym twoim gracie, do którego każdy się może włamać…
– Niech spróbuje, mam broń!
– Jeszcze jedną?!
– Ty mnie w ogóle nie rozumiesz, Al – stwierdza wujek i siada w fotelu, nie wypuszczając strzelby z ręki.
– No, przykładowo trudno mi zrozumieć, w jakiej właściwie sprawie przyjechałeś. Chyba nie po to, żeby robić za wigilanta przed moim domem i odganiać świadków Jehowy?
– Wstąpiłem przy okazji, żeby ci powiedzieć, żebyście się w żadnym wypadku nie szczepili na grypę! Bo czytałem w internecie, że jedna kobieta w Minnesocie się zaszczepiła i już po tygodniu dostała grypy!
– A jedna dziewczyna w Kansas się nie zaszczepiła i następnego dnia porwało ją tornado razem z całym domem. Też o tym czytałem.
– Że niby co, wymyśliła se, że zachorowała?
– Całkiem możliwe.
– Wiesz co, Al, ty jesteś człowiek uczony, ale czasem nie odróżniasz lewej ręki od prawej! Umiałbyś się czasem przyznać do błędu, tak jak prorok Jonasz, kiedy powiedział: „Weźcie mnie i rzućcie w morze, ponieważ wiem, że z mojego powodu tak wielka burza powstała przeciw wam!”
– Mam się rzucać w morze, bo jakaś wariatka z Minnesoty nie ma co robić i wypisuje w internetach ballady i romanse?
– Z romansami też uważaj, bo jeszcze córki nie dopilnujesz.
– Ona jest już na tyle duża, że nie trzeba jej pilnować, Marv. Sama da sobie radę.
– Właśnie w tym wieku dziewczyn trzeba pilnować najbardziej, Al! Wiem dokładnie, bo sam upadłem, tracąc czujność, i nie dopilnowałem Rachel, a jaki jest tego skutek, to sam wiesz.
– No, jaki? Założyła firmę, dobrze sobie radzi. Znam lepsze biznesy niż doradztwo osobiste, ale znam też i sporo gorszych.
– Jasne, doradztwo! Tak tylko mówi, że doradztwo, a naprawdę się rucha po kątach!
– Słownictwo, Marv – tata jest wyraźnie zgorszony sposobem, w jaki jego szwagier mówi o swojej starszej córce.
– Oddaje się wszeteczeństwu – poprawia się wujek urażonym tonem. – Znalazłaby sobie w końcu chłopa, ale porządnego, nie jakiegoś liberała.
– Niech sobie znajdzie takiego, który jej najbardziej pasuje – wtrąca mama i wychodzi do kuchni.
  Tobie, Kathy, żal krzewu, którego nie uprawiałaś i nie wyhodowałaś, a przynajmniej byś się trochę zainteresowała, z kim się prowadza twoja córka! Bo Jenny już ją widziała na mieście z jakimś chłopakiem!
– To przecie Devlin, lepszego mi nie trzeba – odpowiadam.
– Devlin? – powtarza wujek podejrzliwie. – To chyba irolskie imię. Czy on nie jest czasem katolikiem?
– Jest dla mnie tak dobry, że mógłby być nawet gejem – wyznaję i wychodzę, pozostawiając wuja Marvina z jego zelockim oburzeniem.
            Następną godzinę spędzam na górze przy kompie, starając się ignorować dochodzące z dołu pokrzykiwania unkla i repliki ojca. Tyle dobrego, że w końcu odczepiają się od mojego życia uczuciowego i rozmawiają o czymś lżejszym, na przykład o islamizmie. W końcu wujek zbiera się i odjeżdża.
            W pewnym momencie wychodzę na przedpokój, wyglądam przez okno i widzę na ulicy Maćka, który jak gdyby nigdy nic zmierza w moją stronę. Zbiegam z hałasem po schodach, tym razem wciągam japonki i wypadam na ulicę, prosto mu na spotkanie.
            Maciek jest mocno zbity z tropu moim nienaturalnie energicznym zachowaniem.
– Cześć, Laurie? – wita się niepewnym głosem.
– Nie powinno cię tu być.
– Wybacz mi! Wiem, że zachowałem się niedojrzale i bez przerwy ci się narzucałem, ale dzisiejszej nocy przemyślałem swoje zachowanie i… przepraszam!
– Nie o to mi chodzi, Maćku – odpowiadam, powstrzymując się, by go odruchowo nie przytulić. – Garcia i Skinner tu węszyli! Jeszcze półtorej godziny temu wpakowałbyś się prosto na nich!
            Na jego syntetycznej twarzy pojawia się przerażenie. W oczach pojawiają się łzy.
– Jak możesz płakać? – dziwię się. – Już kiedyś miałam cię o to spytać.
– Mam taki układ hydrauliczny. Między innymi dlatego muszę czasem pić wodę. A… oni? Czego chcieli?
– Próbowali się tu dostać i sprawdzić, czy cię nie ma. Podsłuchałam ich, objeżdżają wszystkie miejsca, które odwiedziłeś w czasie, gdy miałeś włączoną lokalizację.
– Są zdeterminowani – mówi Maciek ze smutkiem. – Nie spoczną, póki mnie nie znajdą, mój ojciec… profesor za dużo we mnie zainwestował.
– Coś wymyślimy – pocieszam go.  – Jedź do pracy i miej włączony telefon. Jak coś wykombinuję, dam ci znać.
– Nie pozwolisz im mnie zabrać? Ashley jest kochana, ale brakuje jej trochę twojej inteligencji.
– Komplementysta z ciebie! – uśmiecham się. – Nie zapominaj, że jesteśmy przyjaciółmi. Zrobię, co w mojej mocy.
            Odprowadzam Maćka na autobus, a potem wyciągam smartfon i otwieram portal socjalnościowy.
Laurie Mazzotta: Alarm! Porywacze znowu węszą za M. Wszyscy na naradę wojenną ok. 17.
Kenny Andreas: 17:15 na łódce. Niech spróbują przyjść! Tym razem klamka będzie nabita…
Billy Andreas: Potwierdzam, 17:15 na łódce.
Ashley O’Hara: Dlaczego;( Nie mój maciek ;(((((((

            Na kilka minut przed wyznaczoną godziną przyjeżdżam do mariny, ubrana tak, by nie rzucać się za bardzo w oczy: w szarą luźną bluzę i czarne getry. Jacht braci Andreas wygląda już nieco lepiej, niż kiedy poprzednio ukrywał się na nim Maciek. Wskakuję na pokład. Drzwi do kajuty są zamknięte.
– Jeszcze! – dobiega ze środka stłumiony krzyk. – Jesteś za delikatny, mój książę!
– Nie jestem żadnym księciem! – słyszę irytację Kenny’ego. – Tylko prostym drwalem z Redwood Empire!
– Jak mogę nazywać cię drwalem, skoro nie nosisz damskiej bielizny i nie robisz zakupów w środy? – Robin wybucha śmiechem.
– Zakupy robię codziennie, w środy też.
– A to drugie?
– Przestań! – tym razem śmiech tłumi Kenny. – Rozpraszasz mnie!
            Czuję lekkie zażenowanie: tak się kończy przychodzenie za wcześnie. Pukam do drzwi i słyszę, jak w środku ktoś się szamoce.
– Zara! – woła Andreas.
Czekam chwilę, w końcu otwiera, stając na progu w grafitowych sportowych szortach. Wyrzucam brutalnie z głowy rodzącą mi się na jego widok myśl, że Robin musi teraz być bardzo szczęśliwą osobą. Kenny wychodzi na pokład i wpuszcza mnie do środka.
– Rozsiądź się, ja zorganizuję jakąś szamkę i przy okazji się rozejrzę, czy już tu skurczybyki nie bobrują – zapowiada.
            W środku Robin siedzi na kanapie, ma na sobie luźny czarny tiszert z emblematem zespołu Venom i wąskie dżinsy.
– Siema, Laurie – odzywa się nieśmiało, unosząc dłoń. Nerwowo wygładza koszulkę.
– Kenny mówił ci, dlaczego tu się spotykamy?
– Wszystko, co on wie, mogę wiedzieć i ja. – Robin kładzie rękę na sercu. – Będę milczeć jak zaklęty grób!
            Przez moment rzeczywiście siedzimy w milczeniu. Wpatruje się we mnie spod swoich niesamowicie długich rzęs.
– Fajnie się patrzy na was jako parę – wyzewnętrzniam się, żeby jakoś przerwać milczenie. – Widać tę chemię między wami.
– Chemię? Raczej materiały niebezpieczne! – Robin śmieje się życzliwie. – Powiem ci, wielka szkoda, że za tydzień muszę już odpłynąć.
– A dokąd płyniesz?
– Aż do Tijuany! A potem już do domu, do Indianapolis.
– To kawał drogi! – zauważam z podziwem. – Co cię przyniosło do hrabstwa Humboldt?
– Pomyślne wiatry! – uśmiecha się. – Za rok będę mieć osiemnastkę, więc dam radę przyjechać już bez rodziców.
– Zaproś kiedy tymczasem Kenny’ego do siebie – proponuję.
– O, jak miło z twojej strony.
– Po prostu już wiem, jak bardzo rozłąka może dać w kość, a za was trzymam kciuki, żeby wam wyszło jak najlepiej.
– Ja tobie też życzę szczęścia, Laurie – rozpromienia się Robin posępnie. – Z kimkolwiek zechcesz.
            Wkrótce wraca Kenny z paroma cheeseburgerami, Robin całuje go w policzek i odpakowuje kanapkę. Zanim zdołam zjeść swoją, do kajuty wskakuje Billy Andreas.
– No, co tam, brat? – zagaja. – Wszystko gotowe do zebrania tajnej loży iluminatów?
– Brakuje Ashley i Maćka – odpowiadam.
Zaczynam się poważnie niepokoić. A co, jeżeli tamci dwaj dopadli ich gdzieś na mieście? Ale już po chwili oboje zjawiają się na pokładzie, trzymając się za ręce. Krejzolka Ashley założyła bufiasto-koronkową bluzkę w turkusowym kolorze i wianek ze sztucznych kwiatów, a na rękawie ma znajomą bransoletkę ze skwelczowanego polietylenu. Maciek za to ubrany jest w nieco przyciasną różową koszulkę na naramkach z wielkim granatowym napisem „SWEETHEART <3”, w jego włosach lśnią zrobione na odwal burgundowe pasemka.
– Coś ty z niego zrobiła?! – dziwi się Billy.
– Chciałam, żeby nikt go po drodze nie rozpoznał.
– Dobra, wszyscy są, to wypływamy – zapowiada Kenny. – Billy, pomóż no na pokładzie.
            Jacht na silniku odbija od pomostu. W niespiesznym tempie opuszczamy przystań i wyruszamy na północny wschód, ku rozległemu przestworowi Arcata Bay. Jest pogodnie, wieje lekka bryza, mewy skrzeczą w przestworzach, ale mnie daleko do beztroski. W końcu bracia Andreas zatrzymują łódkę kilkaset jardów od brzegu i rzucają kotwicę. Robin, Maciek i Ashley wychodzą na pokład.
– No dobra – mówi Kenny. – To jaka jest sytuacja?
– Dziś rano ci dwaj goście, którzy strzelali do ciebie i Maćka w centrum handlowym, próbowali się dostać do mojego domu – opowiadam. – Udawali świadków Jehowy i mój tata ich spławił, ale łatwo zgadnąć, kogo szukali.
– Skąd im przyszło do głowy, że będzie akurat tam? – powątpiewa Billy.
– Podsłuchałam ich rozmowę. Sprawdzają wszystkie miejsca, w których Maciek przebywał, zanim wyłączyłam mu lokalizację…
            Nagle spostrzegam, że patrzą na mnie jak na wariatkę. Przecież nie kojarzą, kim nasz dziwny kolega naprawdę jest.
– Lokalizację? – powtarza Kenny. – Jego telefon to podobno stary rzęch.
– Bo widzicie… – przemawia w końcu Maciek. – Mój ojciec jest naukowcem i on… nawkładał mi do środka rozmaitych implantów elektronicznych.
            Wyciąga dłoń i odchyla paznokieć, by pokazać wszystkim wyraźnie gniazdko USB.
– Cie choroba, ty cyborg jesteś! – z rozbawieniem zauważa Robin.
– No i co z tego! – oburza się krejzolka Ashley. – Nawet jak cyborg, to znaczy że gorszy? Nawet rozrusznik zastawki to jest jakiś implant!
– Przepraszam, nie chcę nikogo urazić – odpowiada Robin i unosi pojednawczo ręce. – Wybacz, Maceo. Respektuję wszystko, co odbiega od normy, więc dostrzegam w tobie po prostu jednego ze swoich!
            Kenny otacza ramieniem swoją dziewczynę albo chłopaka, mniejsza o to, krejzolka przytula się do swego nowego partnera. Czy gadka o naszpikowaniu elektroniką naprawdę brzmi bardziej wiarygodnie, niż gdyby przyznał, że jest stuprocentowym robotem? Pierón wi…
– Tak, myślę, że kryptonim „Maceo” będzie dobry dla tego naszego knucia – mówi nieco oszołomiony Kenny, wpatrując się w horyzont.
– Czekaj, łączę fakty – zwraca się Billy do Maćka. – Dałeś nogę z domu, bo twój stary to szalony naukowiec, który zrobił sobie z ciebie królika doświadczalnego?
– Mniej więcej – zauważa zawstydzony android. – Ja jestem co prawda ściśle tajnym projektem, ale o nim samym możesz sobie poczytać w internecie.
– A nic nie mówiłeś! – Ashley jest urażona. – Znaczy o tych implantach, bo o swoim starym to dużo!
– Musimy się zastanowić nad dalszym kursem działań – przywracam dyskusję na właściwy tor, próbując jednocześnie panować nad własnymi emocjami. – Wiadomo, że Garcia i Skinner są bardzo zdecydowani, żeby uprowadzić Maćka. Nie możemy powiadomić policji, bo ona z pewnością odeśle go do ojca. Trzeba poszukać innego rozwiązania.
– Rozumiem, że propozycje typu „zabijmy ich” nie będą respektowane? – upewnia się Kenny.
– A może by zniknął na jakiś czas z miasta? – sugeruje Billy. – Ze dwa, trzy miesiące? Goście powęszą trochę, upewnią się, że tu go nie ma, wyjadą szukać gdzie indziej, a wtedy będzie mógł wrócić.
– Może udałoby ci się przekonać rodziców, żeby pozwolili ci go zabrać do Tijuany? – pytam Robin.
– Ja nie zostawię Maćka! – krzyczy rozpaczliwie Ashley. – To jest miłość mojego życia! Umrę z tęsknoty!!!
– Właśnie, Ashley też by musiała jechać – zauważa Robin. – A skoro już tylu mamy dodatkowych pasażerów, to i Kenny’ego pasowałoby zabrać. Tyle miejsca na jachcie nie mamy.
– To niech Ashley go zbawi siłą swojej miłości – Kenny wysuwa swoją propozycję. – Niech jedzie gdzieś na wakacje i zabierze go ze sobą.
– Rodzice mnie nie puszczą samej z chłopakiem – stwierdza smętno krejzolka.
– To namów Cristinę albo kogoś innego – odpowiada Billy – a on pojedzie niby osobno, ale tym samym autobusem, czy coś takiego, będziecie w stałym kontakcie.
– Tak czy owak, mamy tu słaby punkt – zdaję sobie sprawę. – Skąd będziemy wiedzieć, że Garcia i Skinner już dali sobie spokój?
            Zapada milczenie, przez moment czuję tylko wiatr, co rozwiewa mi włosy.
– A może by tak – odzywa się Robin – przekonać ludzi profesora, że jego „własność” nie nadaje się do użytku?
– To znaczy? – pyta Maciek z niepokojem.
– Powinniśmy zapozorować, że zostałeś zniszczony.
– Nieee!
– Świetna myśl! – zgadzam się. – Amputujmy mu nogę w kolanie i przekażmy tym dwóm obwiesiom razem z protokołem zniszczenia!
– Wolałbym jednak mieć nogę – komentuje Maciek. – Inaczej jak bym miał chodzić z Ashley?
– Możemy nagrać filmik – proponuje Kenny. – Że niby z kamery przemysłowej. Przebierzemy się za zbirów z zasłoniętymi twarzami i będziemy udawać, że go lejemy łomem, a potem się dorobi realistycznie wyglądające obrażenia i dorzuci trochę zbliżeń jakiegoś złomu ze starego kompa.
– To nic nie da – odpowiada niewesoło Maciek. – Jeśli mój ojciec się dowie, że zginąłem, i tak będzie chciał odzyskać ciało.
– W takim razie wysadźmy go w powietrze – sugeruje Robin. – To znaczy zainscenizujmy wysadzenie.
– Co pomysł, to bardziej naciągany – nie powstrzymuję się przed warknięciem. – I w jakiej formie niby przekażemy im ten filmik!
            Maciek siada na pokładzie i zrozpaczony ukrywa twarz w dłoniach.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – łka. – Chciałem tylko być szczęśliwy, a przeze mnie teraz się kłócicie! Jestem dla was tylko przyczyną kłopotów!
Jego samokrytyka przypomina mi nagle biblijny cytat, który przytoczył wujek Marvin: „…z mojego powodu tak wielka burza powstała przeciw wam”. I wtedy doznaję olśnienia.
– Mam inny pomysł. Słuchajcie…

1 komentarz: