środa, 25 października 2017

16. Wyjątkowo gorący dzień



Kenny chwyta mnie za łokieć i odprowadza kilkanaście stóp od wozu. Jest nieco wkurzony.
– W co ty nas właściwie znowu wpakowałaś?! – pyta oskarżycielsko.
– Ja… – z początku udaje mi się wykrztusić tylko tyle. – Ja tylko chciałam komuś pomóc!
– Jasne, tylko sama nie wiesz komu. A jak tamci dwaj to byli federalni?
– Co ty pleciesz? Co by tu federalni mieli do szukania?
– Skąd wiesz, czy koleś nie jest seryjnym mordercą albo kimś takim? Zobacz: ledwo go znaleźliśmy, ciągle się dzieje jakieś syfistwo.
– Nie przesadzaj! – rzucam zdenerwowana. – Trzeba mieć trochę zaufania do ludzi! Jak na seryjnego mordercę jest za bardzo fajtłapowaty. Poza tym, gdyby to byli federalni, to nie daliby się przepędzić cieciowi z przystani, jeszcze by go objechali za utrudnianie pracy.
– Chyba że nie chcieli się zbyt wcześnie ujawniać.
– Nie przekonujesz mnie.
Wracam do Maćka. Wygląda na naprawdę przerażonego, lada chwila się rozpłacze. Przytulam go dla uspokojenia.
– Jesteś pewien, że to byli ludzie twojego ojca? – odzywa się Cristina. – Ten opis brzmiał dość ogólnikowo.
– Ja znam tych dwóch – stwierdza Maciek z przekonaniem. – Garcia i Skinner. Za każdym razem, kiedy próbowałem uciekać z domu, oni mnie łapali. I byli bezlitośni. Już myślałem, że w końcu mi się udało, a teraz… znowu są na moim tropie.
– To kim właściwie jest twój ojciec? – dopytuje Cris. – Gangsterem?
– Prawie, kierownikiem w korporacji. Ma dużo podwładnych, a Garcia i Skinner to jego ludzie od wszystkiego. Mają nawet złotą kartę paliwową!
– Co możemy dla ciebie zrobić? – pytam rzeczowo.
– Nie mogę zostać na łódce, na pewno jeszcze tam przyjdą.
– No to problem – wzdycham. – Nie przychodzi mi do głowy żadne inne lokum.
– Potrzebuję tylko schronienia na noc – mówi Maciek. – Za dnia będę szukał roboty.
– W takim razie – podejmuję decyzję – chyba rzeczywiście umieszczę cię w garażu u Rasmussenów, jak planowałam przedtem.
– Laurie, no weź… – zwraca się Kenny z wyrzutem, ale chyba już nie ma do mnie siły i wsiada do samochodu.
Najpierw jedziemy odwieźć Cristinę, zbitą z tropu całą tą historią z Maćkiem. Opowiadamy jej, o co mniej więcej chodzi. Po tej opowieści jest nie mniej zdezorientowana, ale wyraża oburzenie, słysząc o tym, w jaki sposób zamożny pracownik umysłowy potrafi traktować swojego syna. Potem Kenny dzwoni do brata, każe mu odebrać z mariny mój rower i jedziemy do mnie. Maciek jest wzruszony i co trochę mnie całuje.
Po przybyciu do domu robię rozpoznanie przez płot. U Rasmussenów nadal nikogo nie ma, bardzo dobrze. Kenny z Maćkiem czekają w aucie.
Mamę zastaję w salonie. Przez chwilę wymieniamy się nowinami z minionego dnia. Dowiaduję się, że jutro wybiera się na “babski wieczór” do kuzynki Rachel, córki cioci Jenny i wujka Marvina. Będą do późnej nocy doić budweisera i rozmawiać o feminizmie.
Wkrótce udaję się na górę i zajmuję w łazience stanowisko obserwacyjne. Podwórko Rasmussenów widać jak na dłoni. Puszczam głuchego Kenny’emu i już po chwili słyszę, jak otwiera drzwi i wchodzi do domu. Zagaduje mamę, prosząc o coś do picia i opowiadając o swoim aucie. Maciek tymczasem, z niewielką reklamówką w ręku, zbliża się do płotu, przeskakuje na drugą stronę i zmierza na skos przez podwórko ku garażowi sąsiadów. Ten jest zamknięty na kłódkę, w odróżnieniu od małej przybudówki mieszczącej warsztat. Zanim zniknie za drzwiami, Maciek przesyła mi powietrznego całusa.

Prognoza pogody mówi, że następny dzień będzie bardzo gorący, i rzeczywiście. Kiedy się budzę, kołdra leży na podłodze. Za oknem skwar, więc ubieram się odpowiednio: wrzosowa bluzka na ramiączkach, beżowe rybaczki z przewiewnej bawełny, sandały na podeszwie ze sznurka, a do tego drewniany naszyjnik. Kiedy wychodzę na zewnątrz, upał uderza mnie tak bezlitośnie, że bez czapki nie dam rady, więc wracam jeszcze po błękitną bejsbolówkę ze sztucznymi diamencikami.
Jadąc na rowerze przez lepkie od żaru powietrze, rozmyślam o globalnym ociepleniu, które w końcu nas kiedyś wykończy. I nie tylko nas – ludzi, nawet nie tylko mieszkańców lądów. Organizmy morskie też będą mieć przerypane. Wieloryby, delfiny, a może i… Devlin? Nie, nie jestem jeszcze w stanie myśleć o nim bez bólu! To już lepiej o Maćku. Dev to zdolny chłopak, poradzi sobie niezależnie od tego, czy będę o nim myśleć, czy nie, a za Maćka czuję się odpowiedzialna. Miał szukać pracy, ale czy ta owca sobie poradzi z tak poważną sprawą? Oby tylko zamiast roboty nie znalazł tamtych dwóch gości, którzy odstawią go ciupasem do jego przemocowego ojca…
Jestem zła na siebie. Odpowiedzialna, też coś! Nawet nie zajrzałam przed wyjazdem na podwórko Rasmussenów, żeby zapytać, czy mu czegoś nie potrzeba! Wyjrzałam przez okno, stwierdziłam, że u sąsiadów nic się nie dzieje, i tyle! A co, jeżeli Rasmussenowie w tym roku niespodziewanie przyjadą wcześniej, a?
Lekko podenerwowana podjeżdżam pod “Albatrosa” i wchodzę na zaplecze. W środku panuje przyjemny chłód. Tego dnia przyjeżdżam na pierwszą zmianę, a tata na drugą, więc będę pracować z Amandą.
– Cześć, młoda – uśmiecha się kelnerka. – Znowu jesteś w gazecie.
– Co takiego? – pytam z niedowierzaniem.
– W socjalnym leży.
Idąc w stronę sali, zaglądam do pomieszczenia socjalnego. Na stoliku leży tabloid z ordynarną czerwoną winietą. Rozkrzyczane nagłówki, dużo zdjęć, mało sensu. “Jak mu nie wstyd? Kenya North zbluzgał kelnerkę!” “Shirley Rundstedt na plaży – zobacz odważne zdjęcia supermodelki!” Albo dla odmiany reklama książki 1471: rok, w którym monumentalna chińska armada wyszła w przestrzeń kosmiczną i założyła bazę na Księżycu
I nagle widzę TO. “Szok! Jason ma nową eks!” Jakiś obwieś sfotografował moją kłótnię z tym zachlastanym Barberem na lotnisku – jedno ujęcie na pół strony, niżej trzy mniejsze. Wszystkie słabej jakości, ale na wszystkich da się mnie rozpoznać, a na jednym wyglądam jak krowa – sądząc po mojej minie, Jason musiał wtedy powiedzieć coś wyjątkowo niestosownego. Drugi obwieś dopisał do tych fotek idiotyczną interpretację. Dowcipniś paparazzo uwiecznił nawet Barbera w momencie, gdy ten smarkał nosa, a podpis: “Jason był naprawdę załamany. Czy to dla niego już koniec kolejnego burzliwego związku?” Gdyby to mnie ktoś tak sfotografował z zaskoczenia, tobym mu łeb ukręciła, oh wait…
Jestem gotowa się wściec. Nie dość, że ten upał, nie dość, że olałam Maćka, to jeszcze teraz to! Pomijając samą odrazę wobec Jasona - aż niedobrze mi się robi, kiedy pomyślę o hejcie, jaki spadnie na moją głowę, kiedy na ten materiał natrafią Barberians.
Cóż można zrobić? Idę do roboty. Sprzątam stoliki, poprawiam obrusy, rozstawiam serwetniki i cukiernice, ale mam wrażenie, że wszystko leci mi z rąk.
– Nie przejmuj się, młoda – mówi Amanda zza baru. – Taka już jest prasa plotkarska. Pohuczy i przestanie.
– Tylko żebym wcześniej nie wyjechała do czubków – rzucam bez wesołości.
– Bez obawy. Niedługo ktoś przyłapie kolesia z jakąś nową cziką, a o tobie wszyscy zapomną jak o KFedzie czy jakiego tam jeszcze chłopa miała Britneyka.
Tak mnie uspokaja, ale ja potrzebuję czasu, żeby dojść do siebie.
Poranno-południowa zmiana jest najspokojniejsza, prawie nikt nie pije alkoholu. Ze względu na temperaturę jest dziś sporo gości, którzy wpadają tylko na chwilę na napoje gazowane i soki. Zagląda też lekko wcięty Joe Tiburczy, ale na wieść, że tata będzie dopiero po południu, zapowiada, że przyjdzie później. W południe baru nawiedza siedmiu sobowtórów Elvisa. Jadą z Oregonu na branżowy zjazd do Las Vegas i akurat zatrzymali się na obiad, więc ja ich obsługuję, gdy Amanda włącza z płyty składankę przebojów Króla, Viva Las Vegas nie wyłączając. Dopiero kiedy po siedmiu Elvisach pozostają tylko opróżnione talerze i szklanki, zmienia na lokalną stację radiową.
– Trzech zabitych i pięciu rannych odnaleziono dziś rano na plaży w Crescent City – mówi prezenter. – Poszkodowani byli członkami gangu Les Krams Rouges. Uważa się, że masakra była skutkiem porachunków pomiędzy gangami, choć jeden z tych, którzy przeżyli, 19-letni Victor Chieu, twierdził, że on i jego koledzy zostali zaatakowani przez orki.
– Jedno nie wyklucza drugiego – mruczę pod nosem.
– Co takiego? – pyta Amanda.
– Nie nazywają ich wielorybami-zabójcami bez powodu – odpowiadam, zachowując dla siebie myśl, że może nawet wiem, co to były konkretnie za orki.
– No, słyszałam, że miałaś z nimi do czynienia.
– Mam nadzieję, że to już ostatni raz. Wolałabym wieloryby. A ty?

Kończę robotę o trzeciej po południu, kiedy ojciec przychodzi do baru. Chciałam zajrzeć do paru sklepów, ale gorąc jest tak dotkliwy, że rezygnuję i jadę prosto do domu. W połowie drogi dzwoni do mnie krejzolka Ashley.
– Ja nie mogę, Laurie! – krzyczy z pretensją do słuchawki. – Co ty wyprawiasz, harem będziesz zakładać?
– O co ci tak dokładnie chodzi?
– Udajesz? Przecież czytałam gazetę! Znowu kręcisz z Jasonem Barberem!
– Prasa kłamie! A żeby mnie prędzej pokręciło, niż ja z nim coś!
W głosie przyjaciółki słyszę autentycznego wścieka.
– Dlaczego – mówi złowieszczym tonem. – Dlaczego w tym roku trafiają ci się najlepsi chłopcy? Najpierw Jason, potem Devlin, a do tego jeszcze Maciek! Jeden ci nie wystarczy?
– Wystarczy. Ale jakoś tak sami do mnie ciągną.
– To niesprawiedliwe! – drze się. – Masz już trzech tego lata, a ja od kwietnia nie mogę nic wyrwać!
– W takim razie rusz głową. Na pewno nie są jedyni w hrabstwie, jak się postarasz, to jeszcze kogoś znajdziesz.
– Jak masz takie powodzenie, to mogłabyś mi chociaż oddać tego całego Maćka. Ale jakoś nie przyszło ci do głowy, że mogłabyś mu szepnąć do ucha, że twoja najlepsza przyjaciółka jest samotna! Nie, wszystkich najfajniejszych zgarniasz dla siebie!
– Szczerze? Moim zdaniem on pasuje do ciebie lepiej niż do mnie. Tyle że, niestety, tak jakoś wyszło, że we mnie się zabujał. Serce nie sługa, nie?
– Tak, zabujał. Trudno, żeby nie, bo ledwo go zobaczyłaś, to od razu musiałaś zrobić z niego swojego chłopaka! Myślałaś, że nie widziałam, jak się obściskiwaliście w centrum handlowym?
– To nie jest mój chłopak – uściślam. – Tylko ze sobą chodzimy.
– Wiesz, jesteś bezczelna! – ekscytuje się krejzolka. – Zrywam przyjaźń!
– Miałabyś przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć mi to między oczy, a nie przez telefon.
Rozłącza się. Jeszcze jedno zmartwienie tego dnia. Dopiero po trzeciej, a ja już u kresu sił, nawet nie mam ochoty się zastanawiać, co ją ugryzło.
W domu nie zastaję mamy, chyba pojechała już do Rachel. Pierwsze, co mam ochotę zrobić, to porządna kąpiel. Wchodzę na piętro, otwieram drzwi łazienki i…
– O jasny gwint – jęczę cicho.
Cała łazienka jest zasypana płatkami róży, a wanna – pełna wody z aromatycznym, pieniącym się płynem do kąpieli. Na półeczce między wanną a umywalką, gdzie trzymamy szampony, odżywki i inne kosmetyki, stoi butelka szampana razem z kieliszkiem, a na parapecie palą się dwie lawendowe świece, choć jest jeszcze całkiem widno. Ki czort?
– Podoba ci się? – słyszę głos i gwałtownie się odwracam.
Maciek z nieśmiałym uśmiechem stoi na korytarzu. Ma na sobie granatową koszulkę i szorty, które mu wczoraj kupiłam.
– Skąd ty się tu wziąłeś? – pytam zaszokowana. – Chyba dziś oszaleję!
– Ja też za tobą szaleję, Laurie. Tak bardzo za tobą tęskniłem…
– A co ma znaczyć to w łazience? – nieokreślonym gestem wskazuję wannę.
– Bardzo dużo ci zawdzięczam, więc… postanowiłem ci przygotować romantyczną kąpiel – odpowiada, patrząc na mnie z rozbrajającą prostotą. – Przynajmniej w taki sposób ci podziękuję.
– No dobra – wzdycham i wchodzę do łazienki, zamykając mu drzwi przed nosem.
Po dzisiejszym upale kąpiel jest naprawdę odświeżająca. Leżę w wannie dobre czterdzieści minut, rozkoszując się wodą, pianą, zapachem i ogólną atmosferą, ale szampana nie próbuję. Gdybym jeszcze się po tym wszystkim upiła, skończyłoby się kompletną katastrofą.
Wreszcie wychodzę z wanny, starannie się wycieram, równie starannie zamiatam różane płatki i odruchowo narzucam na siebie to, co zazwyczaj zakładam po kąpieli, to znaczy koszulę nocną – błękitną, z krótkim rękawem i z delfinami na piersi. Opuszczam łazienkę, wchodzę do siebie i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, jak zgubny jest ten odruch. Maciek stoi pod oknem i na mój widok zastyga jak słup soli. Ja podobnie, tym bardziej, że z jakiegoś powodu zdjął koszulkę.
– Jesteś piękna – mówi, wkładając w te słowa zachwyt tak ogromny, na jaki tylko go stać. Jak dawno nikt mi nie mówił takich rzeczy!
– Skąd wziąłeś róże, szampana i w ogóle? – nie mogę wyjść z podziwu.
– Znalazłem robotę w szwalni w Arcata – oświadcza Maciek z dumą. – Szyję na maszynie najszybciej ze wszystkich. Tak ostro wyrabiam normę, że od razu pierwszego dnia dostałem premię.
Zapiera mi dech. A więc jednak go nie doceniłam!
– Jesteś bardzo miły, ale naprawdę nie musiałeś.
– Musiałem, Laurie. To jest… znak mojej wdzięczności. Przez całe moje życie nikt nie był dla mnie tak dobry. Na zawsze cię zapamiętam! Jeśli Garcia i Skinner mnie złapią i odstawią do ojca, będę myśleć o tobie za każdym razem, kiedy będzie mi źle.
– No, nie przesadzaj już – mówię, choć głos mi się łamie. – Coś wymyślimy, nie oddamy cię tym ludziom.
Biorę go w ramiona i przytulam mocno. Odwzajemnia uścisk. Jest taki ciepły, wręcz gorący, nie wiedziałam, że aż tak. Wszystko jest dziś wyjątkowo gorące, ja też! Czuję, że dłużej nie wytrzymam, muszę zrzucić z siebie to wszystko: zmęczenie upałem, czarne myśli, tę idiotyczną sprawę z Jasonem, jeszcze bardziej idiotyczne zachowanie krejzolki Ashley, lęk przed tym, żeby ONI nie dopadli Maćka… Całkiem spontanicznie zaczynamy się całować, najpierw nieśmiało, potem coraz zachłanniej, moje ręce błądzą po jego plecach, a jego język zaczyna zwiedzać moje usta. Jest jakiś taki… gładki, ale suchy, nie wiem, myślałam, że to się powinno odbywać z większą ilością śliny. Kładę dłonie na jego biodrach.
– Nie wiem, czy to właściwe – drżącym głosem przemawiam mu do ucha – ale czuję, że powinnam cię… jeszcze lepiej poznać.
– Kocham cię, Laurie – odpowiada generycznie.
– To znaczy, że się zgadzasz? Nie chcę żadnych niedomówień. Jeżeli nie, to… – nie dokańczam, bo jego usta znowu spajają się z moimi. Dopiero po chwili udaje mu się wykrztusić ciche “tak”.
Przesuwam dłońmi w dół ud Maćka, jego szorty lądują na podłodze z głośnym brzęknięciem, widać ma po kieszeniach dużo drobniaków. Robię krok w tył i przyglądam się mu z odległości. Czuję, jak na moją twarz wkracza bezwzględny rumieniec.
– Jesteś piękna – powtarza.
– Tobie też nic nie brakuje – odpowiadam.
Zalotnie faluję biodrami, po czym z mieszaniną przerażenia i ekscytacji patrzę, jak jego doktor Jekyll zmienia się w mister Hyde’a. Z trudem tłumię w gardle odruchowy pisk. Ściągam koszulkę: tego dnia to i w niej za gorąco.
– No już, dawaj mi dowód swojej miłości – warczę z podnieceniem.
Robię trochę miejsca na tapczanie, rozdygotanymi rękoma i w pośpiechu, żeby nie stracić zapału. Maciek się nie obija i tymczasem lizga się z tyłu po moich rozgrzanych płaszczyznach i zaokrągleniach. Przechodzi mnie dreszcz, gdy jego dłoń natrafia na blizny zadane przez Fiodora, ale nie daję mu drugi raz popełnić tego błędu. Padam na tapczan, zwracając się przodem ku niemu. Nadal nie mogę wyjść z podziwu: jest taki słodki!
Spada na mnie i jego ręce przez chwilę sycą się moim ciałem. Z początku jest dość niedelikatny, ale nabiera wprawy. Chyba jest jeszcze gorętszy niż przed chwilą, prawie parzy. Wczepiam palce w jego biodra… I wreszcie nadchodzi ten strasznie upragniony moment, w którym Maciek przyprowadza swojego baranka do mojej owczarni. Przeszywa mnie paroksyzm bólu, daję mu znak, żeby zwolnił tempo. Mimo wszystko nie chcę przestawać, dzisiejszy dzień tak mi dał w kość, że po prostu muszę się zatracić. Żądam satysfakcji i dostanę ją, choćbym miała paść z wyczerpania!
Mogę se tak mówić, ale moja juanita dużo dłużej nie wytrzyma. Rozkazuję Maćkowi się wycofać. Spogląda na mnie z poczuciem winy, ale nie daję mu zepsuć atmosfery. Ponownie łączę się z nim w pocałunku, jedną ręką eksplorując jego klatę, a dotykiem drugiej zaszczycam jego michajłowicza. Jest zaskakująco estetycznie. Maciek szybko odwzajemnia pieszczoty, zmieniając się w archeologa badającego kulturę moich pucharów dzwonowatych. Jestem może jeszcze nie w siódmym niebie – w tym celu trzeba by mi było tego, którego imienia nie śmiem wymawiać – ale w szóstym na pewno.
Wreszcie czuję się należycie przygotowana i bynajmniej nie zniechęcona. Znów się rzucam na tapczan, obejmując Maćka udami, niemal go miażdżąc. Biedny chudzina, dopiero teraz się przekonuje, na jak ciężki przypadek trafił. Ba, sama się dopiero teraz przekonuję, jak mocne potrafi być moje pożądanie cielesne! Gdyby tylko nie powtarzał w regularnych odstępach “Kocham cię!” Nie dość, że za każdym razem wymawia to jakimś takim płaczliwym tonem, to jeszcze… No właśnie.
Dlaczego ja to właściwie robię? Przecież nawet go nie kocham, podoba mi się i tyle. Kochałabym innego, gdybym przynajmniej wiedziała, dlaczego już się do mnie nie odzywa. A tak… muszę po prostu zrzucić trochę ciśnienia i to wszystko. Co prawda w tej dziedzinie Maciek jest nie najgorszy. Bardzo się przejmuje swoją misją, na jego zawziętej twarzy znać autentyczny wysiłek, tylko trochę dziwne, że nie wydaje przy tym żadnych odgłosów. Za to wcale nie zaskakuje, że dostał premię w tej swojej szwalni! W końcu sam właśnie zachowuje się jak rozszalała maszyna do szycia. Oby tylko mama nie przyszła wcześniej! Chyba nie powinna, posiedzenia u kuzynki Rachel zwykle trwają do samego wieczora. Sama Rachel, na przykład, nie czułaby się zgorszona, jeszcze by mnie pochwaliła, że się nie boję inicjatywy.
O właśnie, inicjatywa! Najwyższy czas, żebym ją właśnie przejęła. Robię energiczne pchnięcie biodrami, Maciek przewraca się na podłogę, a ja z tapczanu na niego. Wyję przeciągle, nabijając się z impetem na jego matoła. Nie mogę teraz odpuścić, moja miękkość przezwycięża jego twardość. Budzi się we mnie prawdziwa bestia! Czuję, jakbym jechała pod czterdziestostopniowe wzniesienie: jest coraz intensywniej, coraz trudniej, ale muszę się starać jeszcze mocniej! Chwytam Maćka za ramiona. Moje biodra wpadają w prawdziwy szał. Zaciskam powieki, odrzucam głowę w tył. Zupełnie się już nie hamuję, moje wrzaski zagłuszają mi moje własne myśli. Niewielka strata, i tak nie jest ich wiele. Rozkosz zmieszana z ekstazą rozrywa mnie, wręcz rozpruwa. To morze płomienia! Ocean!! Andromeda!!!…
Otwieram oczy, uchetana jak dziki wilk, ale zadowolona, och, jak bardzo zadowolona! Czuję sie całkiem roztelepana, głośno dyszę, dłonie wciąż zaciśnięte na barkach Maćka. A Maciek…
Leży nieruchomo, z półotwartymi ustami, i wbija we mnie puste spojrzenie wybałuszonych, lecz niewidzących oczu.
Nastrój podniecenia mija jak ręką odjął, zastępują go bolesne skurcze w sercu i jeszcze niżej. Jasna afera, co ja narobiłam? Zapstrykałam chłopaka na śmierć!
Nie, czekaj, nie wolno wpadać w panikę! Z trudem biorę się w garść i patrzę na nieruchomą twarz Maćka. Nie mruga, nie wygląda, jakby oddychał. Podstawiam rozgrzany nadgarstek pod jego usta. Nic nie czuję. A może jednak? Trudno ocenić. Kładę dłoń na jego piersi. Serce bije, ale jakoś tak wolno. Nagle rozumiem! Znowu dostał tego swojego ataku, tak jak wtedy, kiedy znaleźliśmy go na drodze! I tym razem to wszystko moja wina…
Wstaję z Maćka i w pierwszej chwili omal nie padam na niego znowu, bo moje nogi zdają się być z gumy, i to mocno rozciągniętej. Co robić? Zadzwonić na pogotowie? Czy do Toma Buckfeathera? Zaraz, przecież Tom wtedy nic nie poradził, Maciek obudził się sam. A teraz? Generalnie najłatwiejszym wyjściem byłoby wpaść w histerię, ale może niech najpierw założę choćby jakąś bieliznę. Jak ja wytłumaczę pogotowiu, a później – co nieuniknione – także rodzicom, skąd nagle u mnie w pokoju wziął się ten chłopak i dlaczego jest całkiem goły?
Gdy zakładam domowe szorty i bluzkę, przychodzi mi do głowy legenda: dostał ataku, kiedy się kąpał, a ja wyciągnęłam go z łazienki do drugiego pokoju. Ale najpierw trzeba się o niego zatroszczyć. Choćby ułożyć w pozycji bocznej ustalonej. Obracam więc Maćka na bok i nagle widzę… tatuaż na tyłku? Jakiś napis…

MACIEK-17®
Male Adolescent Crush Intelligent Emulation Kit
Własność Spółki Crushtronic™, Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Flat Sands, Arizona.
W przypadku wyczerpania akumulatora położyć obiekt prawą stopą w pobliżu źródła energii

To już dla mnie za wiele jak na ten dzień. Najpierw włosy stają mi dęba, potem wybucham histerycznym śmiechem, a wreszcie padam na podłogę tuż obok niego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz