Kenny
chwyta mnie za łokieć i odprowadza kilkanaście stóp od wozu. Jest
nieco wkurzony.
– W co ty nas właściwie znowu
wpakowałaś?! – pyta oskarżycielsko.
– Ja… – z początku udaje mi się
wykrztusić tylko tyle. – Ja tylko chciałam komuś pomóc!
– Jasne,
tylko sama nie wiesz komu. A jak tamci dwaj to byli federalni?
– Co ty
pleciesz? Co by tu federalni mieli do szukania?
– Skąd
wiesz, czy koleś nie jest seryjnym mordercą albo kimś takim?
Zobacz: ledwo go znaleźliśmy, ciągle się dzieje jakieś syfistwo.
– Nie
przesadzaj! – rzucam zdenerwowana. – Trzeba mieć trochę
zaufania do ludzi! Jak na seryjnego mordercę jest za bardzo
fajtłapowaty. Poza tym, gdyby to byli federalni, to nie daliby się
przepędzić cieciowi z przystani, jeszcze by go objechali za
utrudnianie pracy.
– Chyba że nie chcieli się zbyt
wcześnie ujawniać.
– Nie
przekonujesz mnie.
Wracam do Maćka. Wygląda na naprawdę przerażonego, lada chwila
się rozpłacze. Przytulam go dla uspokojenia.
– Jesteś
pewien, że to byli ludzie twojego ojca? – odzywa się Cristina. –
Ten opis brzmiał dość ogólnikowo.
– Ja znam tych
dwóch – stwierdza Maciek z przekonaniem. – Garcia i Skinner. Za
każdym razem, kiedy próbowałem uciekać z domu, oni mnie łapali.
I byli bezlitośni. Już myślałem, że w końcu mi się udało, a
teraz… znowu są na moim tropie.
– To kim
właściwie jest twój ojciec? – dopytuje Cris. – Gangsterem?
– Prawie,
kierownikiem w korporacji. Ma dużo podwładnych, a Garcia i Skinner
to jego ludzie od wszystkiego. Mają nawet złotą kartę paliwową!
– Co możemy dla ciebie zrobić? –
pytam rzeczowo.
– Nie mogę zostać na łódce, na
pewno jeszcze tam przyjdą.
– No to
problem – wzdycham. – Nie przychodzi mi do głowy żadne inne
lokum.
– Potrzebuję tylko schronienia na
noc – mówi Maciek. – Za dnia będę szukał roboty.
– W takim razie – podejmuję
decyzję – chyba rzeczywiście umieszczę cię w garażu u
Rasmussenów, jak planowałam przedtem.
– Laurie, no weź… – zwraca się
Kenny z wyrzutem, ale chyba już nie ma do mnie siły i wsiada do
samochodu.
Najpierw jedziemy odwieźć Cristinę,
zbitą z tropu całą tą historią z Maćkiem. Opowiadamy jej, o co
mniej więcej chodzi. Po tej opowieści jest nie mniej
zdezorientowana, ale wyraża oburzenie, słysząc o tym, w jaki
sposób zamożny pracownik umysłowy potrafi traktować swojego syna.
Potem Kenny dzwoni do brata, każe mu odebrać z mariny mój rower i
jedziemy do mnie. Maciek jest wzruszony i co trochę mnie całuje.
Po
przybyciu do domu robię rozpoznanie przez płot. U Rasmussenów
nadal nikogo nie ma, bardzo dobrze. Kenny z Maćkiem czekają w
aucie.
Mamę zastaję w salonie. Przez chwilę wymieniamy się nowinami z
minionego dnia. Dowiaduję się, że jutro wybiera się na “babski
wieczór” do kuzynki Rachel, córki cioci Jenny i wujka Marvina.
Będą do późnej nocy doić budweisera i rozmawiać o feminizmie.
Wkrótce
udaję się na górę i zajmuję w łazience stanowisko obserwacyjne.
Podwórko Rasmussenów widać jak na dłoni. Puszczam głuchego
Kenny’emu i już po chwili słyszę, jak otwiera drzwi i wchodzi do
domu. Zagaduje mamę, prosząc o coś do picia i opowiadając o swoim
aucie. Maciek tymczasem, z niewielką reklamówką w ręku, zbliża
się do płotu, przeskakuje na drugą stronę i zmierza na skos przez
podwórko ku garażowi sąsiadów. Ten jest zamknięty na kłódkę,
w odróżnieniu od małej przybudówki mieszczącej warsztat. Zanim
zniknie za drzwiami, Maciek przesyła mi powietrznego całusa.
Prognoza
pogody mówi, że następny dzień będzie bardzo gorący, i
rzeczywiście. Kiedy się budzę, kołdra leży na podłodze. Za
oknem skwar, więc ubieram się odpowiednio: wrzosowa bluzka na
ramiączkach, beżowe rybaczki z przewiewnej bawełny, sandały na
podeszwie ze sznurka, a do tego drewniany naszyjnik. Kiedy wychodzę
na zewnątrz, upał uderza mnie tak bezlitośnie, że bez czapki nie
dam rady, więc wracam jeszcze po błękitną bejsbolówkę ze
sztucznymi diamencikami.
Jadąc na
rowerze przez lepkie od żaru powietrze, rozmyślam o globalnym
ociepleniu, które w końcu nas kiedyś wykończy. I nie tylko nas –
ludzi, nawet nie tylko mieszkańców lądów. Organizmy morskie też
będą mieć przerypane. Wieloryby, delfiny, a może i… Devlin?
Nie, nie jestem jeszcze w stanie myśleć o nim bez bólu! To już
lepiej o Maćku. Dev to zdolny chłopak, poradzi sobie niezależnie
od tego, czy będę o nim myśleć, czy nie, a za Maćka czuję się
odpowiedzialna. Miał szukać pracy, ale czy ta owca sobie poradzi z
tak poważną sprawą? Oby tylko zamiast roboty nie znalazł tamtych
dwóch gości, którzy odstawią go ciupasem do jego przemocowego
ojca…
Jestem zła
na siebie. Odpowiedzialna, też coś! Nawet nie zajrzałam przed
wyjazdem na podwórko Rasmussenów, żeby zapytać, czy mu czegoś
nie potrzeba! Wyjrzałam przez okno, stwierdziłam, że u sąsiadów
nic się nie dzieje, i tyle! A co, jeżeli Rasmussenowie w tym roku
niespodziewanie przyjadą wcześniej, a?
Lekko
podenerwowana podjeżdżam pod “Albatrosa” i wchodzę na
zaplecze. W środku panuje przyjemny chłód. Tego dnia przyjeżdżam
na pierwszą zmianę, a tata na drugą, więc będę pracować z
Amandą.
– Cześć,
młoda – uśmiecha się kelnerka. – Znowu jesteś w gazecie.
– Co
takiego? – pytam z niedowierzaniem.
– W
socjalnym leży.
Idąc w
stronę sali, zaglądam do pomieszczenia socjalnego. Na stoliku leży
tabloid z ordynarną czerwoną winietą. Rozkrzyczane nagłówki,
dużo zdjęć, mało sensu. “Jak mu nie wstyd? Kenya North zbluzgał
kelnerkę!” “Shirley Rundstedt na plaży – zobacz odważne
zdjęcia supermodelki!” Albo dla odmiany reklama książki 1471:
rok, w którym monumentalna chińska armada wyszła w przestrzeń
kosmiczną i założyła bazę na Księżycu…
I nagle
widzę TO. “Szok! Jason ma nową eks!” Jakiś obwieś
sfotografował moją kłótnię z tym zachlastanym Barberem na
lotnisku – jedno ujęcie na pół strony, niżej trzy mniejsze.
Wszystkie słabej jakości, ale na wszystkich da się mnie rozpoznać,
a na jednym wyglądam jak krowa – sądząc po mojej minie, Jason
musiał wtedy powiedzieć coś wyjątkowo niestosownego. Drugi obwieś
dopisał do tych fotek idiotyczną interpretację. Dowcipniś
paparazzo uwiecznił nawet Barbera w momencie, gdy ten smarkał nosa,
a podpis: “Jason był naprawdę załamany. Czy to dla niego już
koniec kolejnego burzliwego związku?” Gdyby to mnie ktoś tak
sfotografował z zaskoczenia, tobym mu łeb ukręciła, oh wait…
Jestem
gotowa się wściec. Nie dość, że ten upał, nie dość, że
olałam Maćka, to jeszcze teraz to! Pomijając samą odrazę wobec
Jasona - aż niedobrze mi się robi, kiedy pomyślę o hejcie, jaki
spadnie na moją głowę, kiedy na ten materiał natrafią
Barberians.
Cóż można
zrobić? Idę do roboty. Sprzątam stoliki, poprawiam obrusy,
rozstawiam serwetniki i cukiernice, ale mam wrażenie, że wszystko
leci mi z rąk.
– Nie
przejmuj się, młoda – mówi Amanda zza baru. – Taka już jest
prasa plotkarska. Pohuczy i przestanie.
– Tylko
żebym wcześniej nie wyjechała do czubków – rzucam bez
wesołości.
– Bez
obawy. Niedługo ktoś przyłapie kolesia z jakąś nową cziką, a o
tobie wszyscy zapomną jak o KFedzie czy jakiego tam jeszcze chłopa
miała Britneyka.
Tak mnie uspokaja, ale ja potrzebuję czasu, żeby dojść do siebie.
Poranno-południowa zmiana jest najspokojniejsza, prawie nikt nie
pije alkoholu. Ze względu na temperaturę jest dziś sporo gości,
którzy wpadają tylko na chwilę na napoje gazowane i soki. Zagląda
też lekko wcięty Joe Tiburczy, ale na wieść, że tata będzie
dopiero po południu, zapowiada, że przyjdzie później. W południe
baru nawiedza siedmiu sobowtórów Elvisa. Jadą z Oregonu na
branżowy zjazd do Las Vegas i akurat zatrzymali się na obiad, więc
ja ich obsługuję, gdy Amanda włącza z płyty składankę
przebojów Króla, Viva Las Vegas nie wyłączając. Dopiero
kiedy po siedmiu Elvisach pozostają tylko opróżnione talerze i
szklanki, zmienia na lokalną stację radiową.
– Trzech zabitych i pięciu rannych
odnaleziono dziś rano na plaży w Crescent City – mówi prezenter.
– Poszkodowani byli członkami gangu Les Krams Rouges. Uważa się,
że masakra była skutkiem porachunków pomiędzy gangami, choć
jeden z tych, którzy przeżyli, 19-letni Victor Chieu, twierdził,
że on i jego koledzy zostali zaatakowani przez orki.
– Jedno
nie wyklucza drugiego – mruczę pod nosem.
– Co
takiego? – pyta Amanda.
– Nie
nazywają ich wielorybami-zabójcami bez powodu – odpowiadam,
zachowując dla siebie myśl, że może nawet wiem, co to były
konkretnie za orki.
– No,
słyszałam, że miałaś z nimi do czynienia.
– Mam
nadzieję, że to już ostatni raz. Wolałabym wieloryby. A ty?
Kończę
robotę o trzeciej po południu, kiedy ojciec przychodzi do baru.
Chciałam zajrzeć do paru sklepów, ale gorąc jest tak dotkliwy, że
rezygnuję i jadę prosto do domu. W połowie drogi dzwoni do mnie
krejzolka Ashley.
– Ja nie
mogę, Laurie! – krzyczy z pretensją do słuchawki. – Co ty
wyprawiasz, harem będziesz zakładać?
– O co ci
tak dokładnie chodzi?
– Udajesz?
Przecież czytałam gazetę! Znowu kręcisz z Jasonem Barberem!
– Prasa
kłamie! A żeby mnie prędzej pokręciło, niż ja z nim coś!
W głosie przyjaciółki słyszę autentycznego wścieka.
– Dlaczego
– mówi złowieszczym tonem. – Dlaczego w tym roku trafiają ci
się najlepsi chłopcy? Najpierw Jason, potem Devlin, a do tego
jeszcze Maciek! Jeden ci nie wystarczy?
–
Wystarczy. Ale jakoś tak sami do mnie ciągną.
– To
niesprawiedliwe! – drze się. – Masz już trzech tego lata, a ja
od kwietnia nie mogę nic wyrwać!
– W takim
razie rusz głową. Na pewno nie są jedyni w hrabstwie, jak się
postarasz, to jeszcze kogoś znajdziesz.
– Jak masz
takie powodzenie, to mogłabyś mi chociaż oddać tego całego
Maćka. Ale jakoś nie przyszło ci do głowy, że mogłabyś mu
szepnąć do ucha, że twoja najlepsza przyjaciółka jest samotna!
Nie, wszystkich najfajniejszych zgarniasz dla siebie!
–
Szczerze? Moim zdaniem on pasuje do ciebie lepiej niż do mnie. Tyle
że, niestety, tak jakoś wyszło, że we mnie się zabujał. Serce
nie sługa, nie?
– Tak,
zabujał. Trudno, żeby nie, bo ledwo go zobaczyłaś, to od razu
musiałaś zrobić z niego swojego chłopaka! Myślałaś, że nie
widziałam, jak się obściskiwaliście w centrum handlowym?
– To nie
jest mój chłopak – uściślam. – Tylko ze sobą chodzimy.
– Wiesz,
jesteś bezczelna! – ekscytuje się krejzolka. – Zrywam przyjaźń!
– Miałabyś
przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć mi to między
oczy, a nie przez telefon.
Rozłącza
się. Jeszcze jedno zmartwienie tego dnia. Dopiero po trzeciej, a ja
już u kresu sił, nawet nie mam ochoty się zastanawiać, co ją
ugryzło.
W domu nie
zastaję mamy, chyba pojechała już do Rachel. Pierwsze, co mam
ochotę zrobić, to porządna kąpiel. Wchodzę na piętro, otwieram
drzwi łazienki i…
– O jasny
gwint – jęczę cicho.
Cała
łazienka jest zasypana płatkami róży, a wanna – pełna wody z
aromatycznym, pieniącym się płynem do kąpieli. Na półeczce
między wanną a umywalką, gdzie trzymamy szampony, odżywki i inne
kosmetyki, stoi butelka szampana razem z kieliszkiem, a na parapecie
palą się dwie lawendowe świece, choć jest jeszcze całkiem widno.
Ki czort?
– Podoba
ci się? – słyszę głos i gwałtownie się odwracam.
Maciek z
nieśmiałym uśmiechem stoi na korytarzu. Ma na sobie granatową
koszulkę i szorty, które mu wczoraj kupiłam.
– Skąd ty
się tu wziąłeś? – pytam zaszokowana. – Chyba dziś oszaleję!
– Ja też
za tobą szaleję, Laurie. Tak bardzo za tobą tęskniłem…
– A co ma
znaczyć to w łazience? – nieokreślonym gestem wskazuję wannę.
– Bardzo
dużo ci zawdzięczam, więc… postanowiłem ci przygotować
romantyczną kąpiel – odpowiada, patrząc na mnie z rozbrajającą
prostotą. – Przynajmniej w taki sposób ci podziękuję.
– No dobra
– wzdycham i wchodzę do łazienki, zamykając mu drzwi przed
nosem.
Po
dzisiejszym upale kąpiel jest naprawdę odświeżająca. Leżę w
wannie dobre czterdzieści minut, rozkoszując się wodą, pianą,
zapachem i ogólną atmosferą, ale szampana nie próbuję. Gdybym
jeszcze się po tym wszystkim upiła, skończyłoby się kompletną
katastrofą.
Wreszcie
wychodzę z wanny, starannie się wycieram, równie starannie
zamiatam różane płatki i odruchowo narzucam na siebie to, co
zazwyczaj zakładam po kąpieli, to znaczy koszulę nocną –
błękitną, z krótkim rękawem i z delfinami na piersi. Opuszczam
łazienkę, wchodzę do siebie i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę,
jak zgubny jest ten odruch. Maciek stoi pod oknem i na mój widok
zastyga jak słup soli. Ja podobnie, tym bardziej, że z jakiegoś
powodu zdjął koszulkę.
– Jesteś
piękna – mówi, wkładając w te słowa zachwyt tak ogromny, na
jaki tylko go stać. Jak dawno nikt mi nie mówił takich rzeczy!
– Skąd
wziąłeś róże, szampana i w ogóle? – nie mogę wyjść z
podziwu.
–
Znalazłem robotę w szwalni w Arcata – oświadcza Maciek z dumą.
– Szyję na maszynie najszybciej ze wszystkich. Tak ostro wyrabiam
normę, że od razu pierwszego dnia dostałem premię.
Zapiera mi
dech. A więc jednak go nie doceniłam!
– Jesteś
bardzo miły, ale naprawdę nie musiałeś.
–
Musiałem, Laurie. To jest… znak mojej wdzięczności. Przez całe
moje życie nikt nie był dla mnie tak dobry. Na zawsze cię
zapamiętam! Jeśli Garcia i Skinner mnie złapią i odstawią do
ojca, będę myśleć o tobie za każdym razem, kiedy będzie mi źle.
– No, nie
przesadzaj już – mówię, choć głos mi się łamie. – Coś
wymyślimy, nie oddamy cię tym ludziom.
Biorę go w
ramiona i przytulam mocno. Odwzajemnia uścisk. Jest taki ciepły,
wręcz gorący, nie wiedziałam, że aż tak. Wszystko jest dziś
wyjątkowo gorące, ja też! Czuję, że dłużej nie wytrzymam,
muszę zrzucić z siebie to wszystko: zmęczenie upałem, czarne
myśli, tę idiotyczną sprawę z Jasonem, jeszcze bardziej
idiotyczne zachowanie krejzolki Ashley, lęk przed tym, żeby ONI nie
dopadli Maćka… Całkiem spontanicznie zaczynamy się całować,
najpierw nieśmiało, potem coraz zachłanniej, moje ręce błądzą
po jego plecach, a jego język zaczyna zwiedzać moje usta. Jest
jakiś taki… gładki, ale suchy, nie wiem, myślałam, że to się
powinno odbywać z większą ilością śliny. Kładę dłonie na
jego biodrach.
– Nie
wiem, czy to właściwe – drżącym głosem przemawiam mu do ucha –
ale czuję, że powinnam cię… jeszcze lepiej poznać.
– Kocham
cię, Laurie – odpowiada generycznie.
– To
znaczy, że się zgadzasz? Nie chcę żadnych niedomówień. Jeżeli
nie, to… – nie dokańczam, bo jego usta znowu spajają się z
moimi. Dopiero po chwili udaje mu się wykrztusić ciche “tak”.
Przesuwam
dłońmi w dół ud Maćka, jego szorty lądują na podłodze z
głośnym brzęknięciem, widać ma po kieszeniach dużo drobniaków.
Robię krok w tył i przyglądam się mu z odległości. Czuję, jak
na moją twarz wkracza bezwzględny rumieniec.
– Jesteś
piękna – powtarza.
– Tobie
też nic nie brakuje – odpowiadam.
Zalotnie
faluję biodrami, po czym z mieszaniną przerażenia i ekscytacji
patrzę, jak jego doktor Jekyll zmienia się w mister Hyde’a. Z
trudem tłumię w gardle odruchowy pisk. Ściągam koszulkę: tego
dnia to i w niej za gorąco.
– No już,
dawaj mi dowód swojej miłości – warczę z podnieceniem.
Robię trochę miejsca na tapczanie, rozdygotanymi rękoma i w
pośpiechu, żeby nie stracić zapału. Maciek się nie obija i
tymczasem lizga się z tyłu po moich rozgrzanych płaszczyznach i
zaokrągleniach. Przechodzi mnie dreszcz, gdy jego dłoń natrafia na
blizny zadane przez Fiodora, ale nie daję mu drugi raz popełnić
tego błędu. Padam na tapczan, zwracając się przodem ku niemu.
Nadal nie mogę wyjść z podziwu: jest taki słodki!
Spada na mnie i jego ręce przez chwilę sycą się moim ciałem. Z
początku jest dość niedelikatny, ale nabiera wprawy. Chyba jest
jeszcze gorętszy niż przed chwilą, prawie parzy. Wczepiam palce w
jego biodra… I wreszcie nadchodzi ten strasznie upragniony moment,
w którym Maciek przyprowadza swojego baranka do mojej owczarni.
Przeszywa mnie paroksyzm bólu, daję mu znak, żeby zwolnił tempo.
Mimo wszystko nie chcę przestawać, dzisiejszy dzień tak mi dał w
kość, że po prostu muszę się zatracić. Żądam satysfakcji i
dostanę ją, choćbym miała paść z wyczerpania!
Mogę se
tak mówić, ale moja juanita dużo dłużej nie wytrzyma. Rozkazuję
Maćkowi się wycofać. Spogląda na mnie z poczuciem winy, ale nie
daję mu zepsuć atmosfery. Ponownie łączę się z nim w pocałunku,
jedną ręką eksplorując jego klatę, a dotykiem drugiej zaszczycam
jego michajłowicza. Jest zaskakująco estetycznie. Maciek szybko
odwzajemnia pieszczoty, zmieniając się w archeologa badającego
kulturę moich pucharów dzwonowatych. Jestem może jeszcze nie w
siódmym niebie – w tym celu trzeba by mi było tego, którego
imienia nie śmiem wymawiać – ale w szóstym na pewno.
Wreszcie czuję się należycie przygotowana i bynajmniej nie
zniechęcona. Znów się rzucam na tapczan, obejmując Maćka udami,
niemal go miażdżąc. Biedny chudzina, dopiero teraz się
przekonuje, na jak ciężki przypadek trafił. Ba, sama się dopiero
teraz przekonuję, jak mocne potrafi być moje pożądanie cielesne!
Gdyby tylko nie powtarzał w regularnych odstępach “Kocham cię!”
Nie dość, że za każdym razem wymawia to jakimś takim płaczliwym
tonem, to jeszcze… No właśnie.
Dlaczego ja to właściwie robię? Przecież nawet go nie kocham,
podoba mi się i tyle. Kochałabym innego, gdybym przynajmniej
wiedziała, dlaczego już się do mnie nie odzywa. A tak… muszę po
prostu zrzucić trochę ciśnienia i to wszystko. Co prawda w tej
dziedzinie Maciek jest nie najgorszy. Bardzo się przejmuje swoją
misją, na jego zawziętej twarzy znać autentyczny wysiłek, tylko
trochę dziwne, że nie wydaje przy tym żadnych odgłosów. Za to
wcale nie zaskakuje, że dostał premię w tej swojej szwalni! W
końcu sam właśnie zachowuje się jak rozszalała maszyna do
szycia. Oby tylko mama nie przyszła wcześniej! Chyba nie powinna,
posiedzenia u kuzynki Rachel zwykle trwają do samego wieczora. Sama
Rachel, na przykład, nie czułaby się zgorszona, jeszcze by mnie
pochwaliła, że się nie boję inicjatywy.
O właśnie, inicjatywa! Najwyższy czas, żebym ją właśnie
przejęła. Robię energiczne pchnięcie biodrami, Maciek przewraca
się na podłogę, a ja z tapczanu na niego. Wyję przeciągle,
nabijając się z impetem na jego matoła. Nie mogę teraz odpuścić,
moja miękkość przezwycięża jego twardość. Budzi się we mnie
prawdziwa bestia! Czuję, jakbym jechała pod czterdziestostopniowe
wzniesienie: jest coraz intensywniej, coraz trudniej, ale muszę się
starać jeszcze mocniej! Chwytam Maćka za ramiona. Moje biodra
wpadają w prawdziwy szał. Zaciskam powieki, odrzucam głowę w tył.
Zupełnie się już nie hamuję, moje wrzaski zagłuszają mi moje
własne myśli. Niewielka strata, i tak nie jest ich wiele. Rozkosz
zmieszana z ekstazą rozrywa mnie, wręcz rozpruwa. To morze
płomienia! Ocean!! Andromeda!!!…
Otwieram oczy, uchetana jak dziki wilk, ale zadowolona, och, jak
bardzo zadowolona! Czuję sie całkiem roztelepana, głośno dyszę,
dłonie wciąż zaciśnięte na barkach Maćka. A Maciek…
Leży nieruchomo, z półotwartymi ustami, i wbija we mnie puste
spojrzenie wybałuszonych, lecz niewidzących oczu.
Nastrój podniecenia mija jak ręką odjął, zastępują go bolesne
skurcze w sercu i jeszcze niżej. Jasna afera, co ja narobiłam?
Zapstrykałam chłopaka na śmierć!
Nie, czekaj, nie wolno wpadać w panikę! Z trudem biorę się w
garść i patrzę na nieruchomą twarz Maćka. Nie mruga, nie
wygląda, jakby oddychał. Podstawiam rozgrzany nadgarstek pod jego
usta. Nic nie czuję. A może jednak? Trudno ocenić. Kładę dłoń
na jego piersi. Serce bije, ale jakoś tak wolno. Nagle rozumiem!
Znowu dostał tego swojego ataku, tak jak wtedy, kiedy znaleźliśmy
go na drodze! I tym razem to wszystko moja wina…
Wstaję z Maćka i w pierwszej chwili omal nie padam na niego znowu,
bo moje nogi zdają się być z gumy, i to mocno rozciągniętej. Co
robić? Zadzwonić na pogotowie? Czy do Toma Buckfeathera? Zaraz,
przecież Tom wtedy nic nie poradził, Maciek obudził się sam. A
teraz? Generalnie najłatwiejszym wyjściem byłoby wpaść w
histerię, ale może niech najpierw założę choćby jakąś
bieliznę. Jak ja wytłumaczę pogotowiu, a później – co
nieuniknione – także rodzicom, skąd nagle u mnie w pokoju wziął
się ten chłopak i dlaczego jest całkiem goły?
Gdy zakładam domowe szorty i bluzkę, przychodzi mi do głowy
legenda: dostał ataku, kiedy się kąpał, a ja wyciągnęłam go z
łazienki do drugiego pokoju. Ale najpierw trzeba się o niego
zatroszczyć. Choćby ułożyć w pozycji bocznej ustalonej. Obracam
więc Maćka na bok i nagle widzę… tatuaż na tyłku? Jakiś
napis…
MACIEK-17®
Male
Adolescent Crush Intelligent
Emulation Kit
Własność
Spółki Crushtronic™, Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Flat Sands,
Arizona.
W
przypadku wyczerpania akumulatora położyć obiekt prawą stopą w
pobliżu źródła energii
To już dla mnie za wiele jak na ten dzień. Najpierw włosy stają
mi dęba, potem wybucham histerycznym śmiechem, a wreszcie padam na
podłogę tuż obok niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz