Budzę się o trzeciej. Gdy wsłuchuję się w ciemność, w pewnej chwili dobiega mnie bardzo oddalony, właściwie ledwo słyszalny dźwięk… Pieśń wieloryba. Czy to w ogóle możliwe? Czy ona nie powinna być słyszalna tylko pod wodą? A jednak tych odgłosów nie da się pomylić z niczym innym. Może dobiegają z odpływu zlewozmywaka, jak w którejś książce Stephena Kinga? Wtem przychodzi niespodziewana myśl: a co, jeżeli to ja jestem adresatką? Ściska mnie silny, wprost bolesny paroksyzm tęsknoty za Devlinem. Ale cóż, w tej chwili nic nie poradzę. Zwijam się w kłębek i zasypiam.
Rano mam już lepszy nastrój. Zakładam jasne dżinsy z przetarciami na kolanach i luźną śliwkową bluzkę, po czym jadę na pierwszą zmianę do baru. Jest normalnie, a nawet dobrze. Całkiem już wpadam w znajomy tryb pracy, o tak wczesnej porze niewiele się dzieje. Jedynym barwniejszym gościem jest artysta Fred Vestergaard, który sprawia wrażenie, jakby był zdrowo na koksie, jak zwykle zresztą. Rozdaje wszystkim wizytówki, na których tytułuje się „Apostołem Sztuki Konceptualnej”. Kiedy tata pyta go, jak to było naprawdę z Charliem Courtneyem, Vestergaard robi się opryskliwy i mówi, że ten stary liberał nie rozumie prawdziwej sztuki, oraz że Courtney się sprzedał. Krótko mówiąc, dzień jak dzień.
Kończę o piętnastej. Wychodzę na zaplecze i natrafiam na Amandę, która przyszła mnie zmienić. Nie wygląda najlepiej, oczy ma podkrążone i zaczerwienione. Przekazuję jej fartuch.
– W porządku? – pytam, żeby okazać troskę.
– Wszystko okej, tylko zerwałam z facetem – wyznaje. – Właściwie to on mnie rzucił.
– O, tak mi przykro… – rozklejam się, widząc, że nie tylko ja mam problemy sercowe. Nachodzi mnie chęć, by pokrzepiająco ją przytulić.
– Nie ma o czym gadać, młoda. Ten związek i tak nie miał perspektyw – odpowiada Amanda, pociągając nosem. – On myślał, że „Tora! Tora! Tora!” to żydowski film!
– Wiesz, jeśli chcesz się wygadać, to jestem do dyspozycji – proponuję.
– Jesteś naprawdę kochana, ale dam sobie radę. Nie ten chłop, to będzie inny.
Czeka mnie misja specjalna – muszę kupić Maćkowi ubranie. Jadę więc do przystani, ale mój nastrój nie dorównuje dzisiejszej ładnej pogodzie. Krótka rozmowa z Amandą wbiła mnie w lekką melancholię. A może ona ma zasadniczo rację? Może nie ma się co trzymać uczuć jak pijany płota? W końcu miłość nie zawsze musi być wielka, może być przecież czasem trochę mniejsza. A ta wielka niech nam służy jako wzorzec i jako drogowskaz… Tak się rozfilozofywuję, że o mało nie wjeżdżam pod vana na skrzyżowaniu.
W końcu docieram do mariny. Łódka braci Andreas stoi przy pirsie, nie sprawia wrażenia zamieszkałej. Wchodzę na pokład. Luk prowadzący pod pokład jest na głucho zamknięty. Mocno stukam, ale nikt się nie odzywa.
– Maciek…? – wołam zaniepokojona.
– Laurie, to na pewno ty? – odzywa się Maciek z drugiej strony drzwi.
– A kto inny? Możesz otworzyć, wszystko w porządku.
Luk się otwiera. Maciek ma na sobie same bokserki, a widok ten sprawia, że przez chwilę brakuje mi tchu. Nachodzi mnie nagła, niestosowna myśl, że czasami człowiek powinien cieszyć się tym, co ma, nawet jeżeli ma tylko… STOP IT!
– Mógłbyś się trochę ubrać? – pytam zaróżowiona. – Bo wytrącasz mnie trochę z równowagi.
– Przecież mówiłaś, że kupisz mi ciuchy.
– Ale nie mogę tego zrobić sama, głuptasie! Pojedziemy tam razem i wszystko będziesz musiał przymierzyć!
Schodzimy pod pokład. Maciek wreszcie idzie coś na siebie narzucić, a ja wyjmuję z torebki zupę w puszce, wrzucam do rondla i nastawiam kuchenkę. Perspektywa przewiezienia Maćka na bagażniku, a jeszcze lepiej na ramie przed sobą, wydaje się kusząca, ale jednak lepiej nie kombinować. Rzucam się na kanapę, dzwonię do Kenny’ego i umawiam się, żeby nas podrzucił.
Tymczasem wchodzi Maciek, ubrany w swoje szorty i koszulkę – niewiarygodnie wymięte, poplamione, z białymi zaciekami morskiej soli.
– Wyglądasz jak ostatni łachmyta, skarbie – zauważam z pełnym współczucia rozbawieniem. – Typowy hobo. A propos, szukałeś już może jakiejś pracy?
– Łaziłem trochę po okolicy – przyznaje. – Przed jednym z domów jakiś facet ładował meble na ciężarówkę, to pomogłem mu i dał mi kilka baksów.
– Świetnie! Mam nadzieję, że kupiłeś sobie za to coś do jedzenia.
– No, zadbałem o siebie, nie jestem głodny.
– Ale będziesz chyba potrzebował czegoś bardziej na stałe – zauważam. – Jak ci kupię porządne ciuchy, to pójdziesz w końcu do pośredniaka.
Wiedziona impulsem, obejmuję go, przyciągam i sadzam sobie na kolanach. On jest taki słodki! „Devlin się wścieknie!” – krzyczy do mnie jedna półkula mózgowa. „Jak kocha, to się nie wścieknie” – odpowiada cynicznie druga i wysyła sygnał do mojej ręki, żeby wsunęła się pod koszulkę Maćka. Zaczynamy się całować, długo i może bez szczególnej namiętności (zwłaszcza z mojej strony), ale jakoś tak… z pozytywną atmosferą. Zastanawiam się, czy „po przyjacielsku” to dobre określenie? W pewnym momencie, kiedy akurat jesteśmy od siebie oderwani, dostrzegam jego białe, równe zęby.
– Masz bardzo ładne uzębienie – mówię. – Mój tata nawet myślał, że to proteza.
Maciek spuszcza wzrok i wzdycha ciężko.
– Wiesz, to w sumie racja – mówi, nie patrząc na mnie. – Jak mówiłem, mój ojciec jest… mało delikatny.
Przebiega mnie dreszcz. Co to musiał być za potwór? Nic dziwnego, że Maciek uciekł z domu.
– Powybijał… ci… zęby? – upewniam się drżącym głosem.
– Wstawił, mówił, że będą całkiem niezłe – rzuca obojętnie, wzruszając ramionami.
– Jest dentystą?
– Pracuje w korporacji. Co ja przez niego przeszedłem…
Przytulam go mocniej. Co się ze mną dzisiaj dzieje? Wszystkich bym pocieszała, każdemu bym chciała pomóc…
– Przykro mi – mówię. – Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co przeżywałeś w domu.
– Miałem już dość, Laurie – mówi smutnym głosem. – Na przykład… zmuszał mnie do… randek z dziewczynami, które… nie tylko mi się nie podobały, ale… niektóre były wprost chamskie. Czasem nawet… mnie biły. Mówił, że muszę… nabrać manier i nauczyć się… funkcjonować w społeczeństwie.
– To potworne, Maćku – odpowiadam i znowu go przytulam, bo nie mam lepszego pomysłu.
No cóż, w sumie to podoba mi się fizycznie, choć jego ofermowatość mnie rozbraja, a poza tym nie czuję tej iskry, którą miały w sobie spotkania z… tym kimś innym. Chwile wypełnione wzajemnymi półczułościami przerywa nam jednak Kenny, dzwoniąc, że już podjechał i zaraz będzie. Wkrótce przychodzi sprawdzić, czy Maciek nie narobił mu bajzlu na łódce. Szybko zmywam garnek i talerz po zupie, którą ostatecznie zjadłam sama. Potem idziemy z Maćkiem na parking. W aucie siedzi Cristina Guinto.
– O, cześć, Laurie! – cieszy się na mój widok. – Akurat spotkałam Kenny’ego, to też się zabrałam.
– Ten długowłosy to twój chłopak? – pyta Maciek ni w pięć, ni w dziewięć.
– No co ty! – oburza się Cristina, jakby zainsynuował jej coś bardzo obraźliwego. – On chyba już ma chłopaka… znaczy dziewczynę. Wszystko jedno, tak czy owak zajęty.
– Nie martw się, na pewno jeszcze znajdziesz miłość – odpowiada mój nowy przyjaciel, ściskając mnie za rękę.
– Pilnuj swoich spraw, koleś! – Cris nie jest w nastroju na jego kukulanderskie porady sercowe.
Przejażdżka nie trwa długo i już wkrótce jesteśmy w centrum handlowym. Po drodze Kenny chwali się, że on i Robin umówili się na pojutrze na koncert kapeli blackmetalowej Dytiscus.
Na miejscu Cris idzie skorzystać z promocji na kosmetyki, Kenny – kupić sobie płytę, a my z Maćkiem zaczynamy buchtować w odzieży. Nie musi chłopak na razie mieć samych markowych ubrań, wystarczy mu jedna koszula, jedne dżinsy i jedna para butów. Resztę bierzemy z taniej masówki: dwie koszulki polo, pięć kiszertów, drugie dżinsy, spodnie od dresu, szorty, po kilka par skarpetek i bokserek, kurtka niby-futbolowa, trampki i sandały. Do tego opakowanie proszku do prania, plecak, plastikowy portfel i grzebień.
Płacę za odzież, Maciek idzie w ustronne miejsce się przebrać, a ja tymczasem robię jeszcze drobne zakupy spożywcze. Gdy po chwili spotykamy się w głównym pasażu, Maciek ma na sobie ciemne dżinsy, bordową koszulkę oraz trampki.
– A gdzie stare ciuchy? – dziwię się.
– Wyrzuciłem do śmieci. Razem z moim dawnym życiem.
Oglądam go starannie od stóp do głów, nie kryjąc satysfakcji.
– Od razu lepiej! – zauważam. – Teraz nikt by nie powiedział, że nie masz grosza przy duszy!
Maciek rzuca mi się na szyję i mocno przytula, czuję, jak jego ciało drży pod tiszertem.
– Jesteś… bardzo wspaniałoduszna – komplementuje. – Nie wiem, jak ci mam dziękować, Laurie…
– Po pierwsze, znajdź robotę. Po drugie, znajdź jakieś lokum. Po trzecie, jak już będziesz zarabiać, zaproś mnie na kolację. Po dzisiejszych wydatkach ze trzy tygodnie będę musiała oszczędzać.
Trwamy w przytuleniu, gdy nagle gdzieś w oddali, wśrod stoisk, zauważam znajomą sylwetkę i znajome kędziory. Krejzolka Ashley! Odwraca głowę, dostrzega mnie w objęciach Maćka i rzuca mi z dala takiego biczfejsa, że robi mi się zimno…
Nie ma co długo siedzieć w handlarni. Wychodzimy z zakupami i zmierzamy przez parking do wozu Kenny’ego. Jest odrobinę chłodniej niż w południe, na niebie pojawiły się pękate chmury i przykryły słońce. Wtem, slalomem między zaparkowanymi autami, zmierza ku nam jakiś facet na czworakach. Im jest bliżej, tym wyraźniej widzę, że to starszy pan, koło sześćdziesiątki, w czarnym dresie i szarej czapce z daszkiem.
– Takie ładne dziewczyny, a tak sobie niszczą kręgosłup – zauważa z przyganą, unosząc ku nam głowę.
– Bez przesady – odpowiadam. – Te zakupy wcale nie są takie ciężkie.
– Nie w tym rzecz, że ciężkie, tylko, że tyle czasu chodzicie na dwóch nogach! – mówi nieznajomy takim tonem, jakby musiał nam tłumaczyć podstawowe rzeczy.
– O, przepraszam – odzywa się Cris. – A na ilu miałybyśmy chodzić?
– Oczywiście, że na czworakach! – odpowiada mężczyzna. – Tak jak chodzę ja, moja żona i szwagier!
– Ale właściwie… dlaczego?
– Czytałem w internecie, co pisze jeden doktor, bardzo mądry gość. Wychodzi, że nie ma nic gorszego dla człowieka niż pozycja dwunożna. Nie dość, że strasznie obciąża kręgosłup, to w dodatku mózg jest niedokrwiony, bo krew na taką wysokość nie dopływa jak należy. Człowiek nie powinien jednorazowo stać na tylnych nogach dłużej niż pięć minut!
– To bardzo ciekawa teoria – mówię. – Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam.
Nieznajomy wybucha gorzkim śmiechem.
– Skarbie, dej spokój! Ludzie nic nie wiedzą, bo są zmanipulowani przez liberalne media, a potem umierają na zawały. Jak mają nie umierać, kiedy mają serce przeciążone pompowaniem krwi do góry? Przy poziomej, wiecie, orientacji ciała krew by się tłoczyła równomiernie. A już zmuszanie dzieci do lat siedmiu, które są jeszcze nieukształtowane, żeby chodziły na dwóch nogach, to ludobójstwo gorsze niż Wounded Knee!
– Chyba pan troszeczkę przesadza – odpowiada Cristina.
– Przesadzam?! – zaperza się mężczyzna i galopuje wokół nas na czterech. – To poczytaj sobie, wróbelku, gazety, ale te porządne, nie te liberalne! Zobaczysz, ile ludzi choruje!
– Przecież to nienaturalne – oponuję.
– Właśnie, nienaturalne jest chodzenie na dwóch nogach! – przekonuje nieznajomy. – Postawa czworonożna jest dla człowieka właściwa od urodzenia, później się odzwyczaja pod naciskiem społeczeństwa, któremu wbili do głowy, że dwie nogi dobrze, cztery nogi źle! Wszystkie zwierzęta naturalnie chodzą na czworakach, a jeśli wstają, na przykład niedźwiedź albo goryl, to też na krótko!
– Ptaki chodzą na dwóch – zauważam przytomnie.
– Ptaki to co innego! – stwierdza facet z determinacją. – Bo są puste w środku!
– Że co? – pyta oszołomiony Kenny.
– Znaczy, kości mają puste w środku, więc mogą to wytrzymać. Ale dla istoty ludzkiej to niemożliwe!
– Niemożliwe to jest to, co pan tu nam postuluje – odpowiada Cris.
Nieznajomy spogląda na nas z pewną irytacją, jakby się nie spodziewał, że mu nie uwierzymy.
– Wiecie, które zwierzęta są najinteligentniejsze? – zdobywa się na kolejny argument. – Delfiny! A one przecież zazwyczaj poziomo pływają, nie pionowo!
– Pionowo też – upieram się. – I po skosie.
– Ale dużo rzadziej!
Nagle przypominam sobie z całą jaskrawością ten wieczór, gdy wieloryb wiózł mnie na grzbiecie. Do tej pory nie mogę do końca zaakceptować, że to naprawdę był Devlin… Znowu robi mi się smutno, dosyć tego.
– Nie mamy czasu na słuchanie takich bredni, proszę pana – odpowiadam zimno. – Miłego dnia!
Jesteśmy prawie przy samochodzie, kiedy nagle ktoś dzwoni do Kenny’ego. Mój kumpel odbiega na chwilę, wygląda jak zaszokowany. Przez moment pokrzykuje półgłosem do komórki, nerwowo gestykulując, ale z tej odległości nie słyszę, o co mu chodzi. Wreszcie rozłącza się i zamaszyście chowa telefon do kieszeni. Wygląda na zdrowo wkurzonego.
– Co jest? – pyta Cristina.
– Pracownik z przystani – wyjaśnia Kenny. – Jacyś leszcze próbowali się włamać na naszą łódkę!
Spoglądam na Maćka i patrzę, jak na jego twarzy wykwita przerażenie.
– Ale jak to? – dopytuję. – Przecież tam nie ma nic wartościowego, co można by ukraść.
– Może chcieli ukraść samą łódkę – zauważa Cris.
– Gościu mówi, że szedł po pirsie i zobaczył dwóch gości majstrujących przy głównym luku, mieli ze sobą łom. Krzyknął do nich, to spierniczyli. Nie wyglądali na jakichś gangsta: jeden to był starszy facet, po czterdziestce.
– To ma być starszy?
– Od nas na pewno – odpowiada Kenny. – Pracownik zobaczył go chwilę wcześniej i od razu wydał się podejrzany, bo był w ciemnym garniturze. Poza tym jest akurat pochmurno, a on chodził w ciemnych pinglach. A ten drugi miał beżową koszulkę polo i wyglądał jak żołnierz: wąsy, fryzura na słoik…
Z ust Maćka dobywa się wrzask przerażonej rozpaczy.
– Nieee! To ludzie mojego ojca! – wyrzuca z siebie. – Szukają mnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz