Po obfitującym w
dramatyczne wydarzenia piątku sobota mija mi całkiem normalnie, o
ile za normalny sposób spędzania czasu można uznać czytanie
książki o waleniach pragnących zniszczyć Amerykę.
W swoim dziele Roberto Novotny, powołując się na
indiańskie wierzenia, przekonuje, że orki żyją w bungalowach na
dnie morza. Jak to pogodzić z faktem, że są ssakami i nie mogą
oddychać pod wodą? Na to autor zna odpowiedź: rezydencje te są
czymś w rodzaju dzwonów nurkowych, do połowy wypełnionych
powietrzem. Dodatkowo jakimś cudem orki mają tam również wszelkie
wygody: wodę, światło, gaz i nadajniki ultradźwiękowe dużej
mocy, służące im jako odpowiednik radia i internetu.
Dalej jest jeszcze ciekawiej. Novotny twierdzi, że
wszystkie orki słuchają króla, którego pałac znajduje się na
dnie Rowu Filipińskiego i bujda z chrzanem, że tam jest za duże
ciśnienie, żeby jakikolwiek ssak mógł egzystować – to tylko
dezinformacja szerzona przez CIA, żeby nikt tam nie łaził. To
właśnie tego króla ludzie nazywają Neptunem czy Posejdonem,
przedstawiając go błędnie w ludzkiej postaci. Król orek ma w tym
pałacu specjalny gong (ciekawe, czym w niego uderza), za którego
pomocą wywołuje tsunami. Jego drużyna dysponuje podobnymi
ustrojstwami, które pozwalają tworzyć mniej potężne fale. Według
Novotnego wielkie tsunami w Indonezji w 2004roku było zemstą orek na ludzkości. Zapomniał jednak napisać,
za co. Chyba za całokształt.
Z jakiegoś powodu król
orek ma bardzo dobre znajomości w CIA. Autor przytacza tu całą
litanię wzmianek o wykorzystywaniu delfinów przez amerykańską
marynarkę wojenną. Trzeba mieć umysł totalnie przesiąknięty
myśleniem spiskowym, żeby uważać te „dowody” nawet nie za
logicznie udowadniające stawianą przez niego tezę, ale w ogóle za
pozostające w jakimkolwiek z nią związku.
Nie docieram do rozdziału przekazującego
wstrząsającą prawdę o tym, jaki właściwie cel mają machinacje
podwodnego imperium i dlaczego uwzięło się ono akurat na
Amerykanów. Po drodze bowiem natrafiam na testymoniał jednego z
kumpli autora, który pewnego dnia w San Diego wybrał się surfować
po paru piwach… i nadział się na stado orek, które zaczęły się
nad nim znęcać. Uznałabym to za zapis delirki, gdyby nie to, że
zaczynają mnie atakować wspomnienia. Znów przed oczami przesuwają
mi się zębate paszcze, znów blizny na plecach zaczynają palić.
Nie mogę czytać dalej, rzucam książkę w kąt i przykrywam
poduszką.
Jestem roztrzęsiona, oczy napełniają się łzami.
Spotkanie z gangiem Fiodora przypomina mi się równie wyraziście,
jakby to było wczoraj. A gdyby tak… zadzwonić do Devlina? Może
jeszcze nie od razu spisał mnie na straty, może przynajmniej
zdołamy pozostać przyjaciółmi na poważnie? Nikt tak jak on nie
zrozumie moich lęków! Chwytam za komórkę i wybieram numer. Ale
Dev nie odbiera. Zostawił mnie, muszę sobie radzić sama.
W takim razie co z moim nowym wielbicielem Maćkiem?
Fakt, jest nieco dziwaczny, ale fajny fizycznie i poniekąd całkiem
słodki. Może jego „ciekawe” zachowanie nie pozwoli mi się
nudzić. A jednak nie jestem do końca przekonana…
Dlaczego nie mogę, jak normalne dziewczyny, mieć
tylko jednego wielbiciela naraz?Którego wybrać? Devlin ma jedną
ogromną zaletę, która jest też jego wadą – jest wielorybem.
Maciek ma inną wielką zaletę, która tak samo jest wadą – nie
jest wielorybem. I jeszcze na dodatek z obydwoma jestem w relacji
typu „zostańmy przyjaciółmi”. Może po prostu nie umiem
inaczej? Pozostaje wziąć pod uwagę kryterium geograficzne, czyli,
mówiąc po ludzku, wziąć się za tego, do którego mam bliżej –
a więc Maćka. Tyle że… on może być trochę zwichrowany.
Oczywiście to nie jego wina, a raczej, jeśli już, jego okrutnego
ojca, ale bycie z takim chłopakiem wymaga nadzwyczajnej
wyrozumiałości, cierpliwości i siły woli, których może mi
zabraknąć (ciekawe, że w przypadku Devlina, kiedy zdawało mi się,
że jest szalony, zupełnie mnie to nie zniechęcało).
Tak się jednak w końcu składa, że nie jadę
tego dnia do Maćka. Jakoś nie mam melodii, poza tym no weź, mam
też inne zainteresowania poza chłopakami. Maciek mi nie ucieknie, a
jeśli nawet ucieknie, to będzie oznaczało, że i tak nie nadawał
się dla mnie.
W niedzielę po śniadaniu dzwoni do mnie Kenny.
- Wieczorem podjechałem na łódkę i podrzuciłem
twojemu nowemu gachowi trochę żarcia, ale powiedział, że nie
potrzebuje. Weź, Laurie, ale ci się trafił wędrowny asceta!
- Naprawdę nic nie ruszył? – pytam
zaniepokojona.
- Włożyłem do lodówki. Jak nie zje, to najwyżej
ja zjem, tak czy tak korzyść.
- Może jest chory – martwię się.
- Albo po prostu jadł na mieście – Kenny
przepuszcza fakty przez różowy filtr.
- Przecież nie ma pieniędzy, tak mi mówił!
- Więc pewnie wyżebrał. Albo skosił komuś
trawnik w zamian za obiad, czy coś w tym stylu.
Wieściami od Kenny'ego czuję się na tyle
uspokojona, że przez resztę dnia Maciek nie spędza mi już snu z
oczu. Jak ja mogę być tak nieczuła i obojętna wobec kogoś, komu
być może uratowałam życie? A jednak taka jestem…
W poniedziałek wracam do baru. Robota aż pali mi
się w rękach. Biegam z tacą, wycieram stoliki, nabijam zamówienia
na kasę, rozmawiam z klientami, podaję: temu herbatę, temu kawę,
a temu szklankę wody mineralnej „Kropla Bez Kitu”.
Nieskomplikowana praca przynosi mi wytchnienie, jest jak kawałek
rzeczywistości, którego mogę się uczepić, by stał się moją
opoką.
O trzeciej przychodzi Charlie Courtney. Od razu
zamawia drinka, a tata włącza jakiś koncert Mingusa, też Charlesa
zresztą.
- Jestem wykończony – mówi Courtney, zajmując
stołek przy barze i biorąc teczkę na kolana. – Całą noc
pomagałem Nguyenowi gruntować podobrazia.
- O, będzie nowa seria? – pyta ojciec z
zaciekawieniem.
- A jak! Tym razem mierzy w wystawę w Meiloch
Modern Center w Nowym Jorku. Jeszcze na jutro jestem z nim umówiony.
Lecimy do LA po jakieś akryle, a pewnie i tak na koniec wylądujemy
w knajpie.
- Artysta to ma życie! – zauważa tata. –
Zaczynacie dzień od knajpy i kończycie na knajpie.
- Z wódy powstałeś, w wódę się obrócisz! –
przemawia Courtney podniosłym tonem. – Przynajmniej dzięki temu
masz zarobek!
I wychyla drinka. Ojciec szybko robi mu następnego.
- Tylko mi nie mów, że zaangażowałeś Toma
Nguyena do swojego komiksu – mówi. – Jak to szło, „Buttbelch
the Supermighty”?
- Nie, jeszcze z nim o tym nie gadałem. Teraz to tylko takie
przyjacielskie przysługi, żeby go odpowiednio urobić, zanim mu
zaproponuję współpracę.
Charlie poprawia się na stołku, w jego oczach lśni płomień
artystycznego szaleństwa.
- Buttbelch swoją drogą – oznajmia – ale teraz mam nową
koncepcję.
- Jezu malusieńki! A cóż to takiego tym razem?
- Serial telewizyjny. „The Enemy Brothers”. To jest o dwóch
braciach, którzy mają na imię Search i Destroy.
- Że jak? – rzuca tata z niedowierzaniem.
- Jeden się nazywa Search Enemy, a drugi –
Destroy Enemy. Niezłe, co?
- Długo nad tym myślałeś?
- Skąd, wpadło mi to nagle do głowy, kiedy
kupowałem pietruszkę w supermarkecie.
- Nie jestem pewien, ale chyba słusznie mi się
wydaje, że bracia Enemy wcale nie są kilerami, superbohaterami,
agentami rządowymi czy kimś w tym rodzaju?
- A gdzie tam! Jeden sprzedaje używane auta, a
drugi jest kominiarzem.
- I co w tym miałoby być pociągającego dla
widzów?
- No więc ci bracia, oni mają problem z sąsiadem
– Courtney wyraźnie się ożywia. – Bo ten sąsiad ma ambicje,
żeby zostać mistrzem zła. Konkretnie, chce wykopać dziurę w dnie
oceanu. Naprawdę głęboką dziurę, aż do jądra.
- Po co?
- Żeby zrobić totalny armagedeon. Spuścić z
oceanu całą wodę i zalać jądro Ziemi. Bo przestali produkować
jego ulubione ciastka i w związku z tym egzystencja nie ma sensu.
Tata zastanawia się nad odpowiedzią.
- Cóż, Charlie, nie można ci odmówić
oryginalności.
Wtem do baru wchodzi kolejny gość. Tak się
składa, że jest to również artysta, a konkretnie – Joe
Tiburczy. Niewiele wyższy ode mnie, ma brodę do pasa i fryzurę na
grzybka, jedno i drugie w kolorze wypłowiałego blondu, a ubrany
jest w meksykańską bluzę w pionowe granatowo-fioletowe pasy.
Kojarzy mi się z Tolkienowskim krasnoludem, ale nie w wersji
filmowej, a według moich wyobrażeń przy czytaniu książki.
- O, Courtney! – zauważa Joe z radością. – Ohaio
kutamasen, stary zboku!
- Czego się tak cieszysz? – pyta podejrzliwie
Courtney.
- Na mieście gadają, że Fred
strasznie się na ciebie wścieka. Podobno nazwałeś go małym
kurduplem.
- Co takiego? – oburza się Charlie. – To są podłe
insynuacje! Nigdy w życiu nie używałem takich określeń jak „mały
kurdupel”! Podobnie jak „głupi idiota”, „męski penis” czy
„pijany rzeźbiarz”. Co do
Freda, to mogłem go nazwać co najwyżej „półdupkiem z
cenzusem”.
- A czym on sobie zasłużył na tak barwne określenie?
- Chłopie, za trudne pytania mi zadajesz! Idź,
obejrzyj jego najnowszą realizację, to wszystko pojmiesz.
Zrozumienie spłynie na ciebie jak na Izaaka Newtona, gdy wyskoczył
z wanny z okrzykiem „Eureka!” i tak powstało nasze miasto.
Courtney i Tiburczy zaczynają na całego obgadywać
kolegę. Słucham jednym uchem, bo gadają o osobach i zdarzeniach,
które nic mi nie mówią, choć swoją dyskusję ubarwiają
fantazyjnie złośliwymi komentarzami. Tymczasem pojawiają się nowi
klienci, którymi muszę się uprzejmie zająć. O, znowu drzwi się
otwierają i wchodzi…
Nie, to nie Devlin. Gdyby tak on tu przyszedł i
zmusił me serce do gorączkowego galopu, od razu pozbyłabym się
wszelkich wątpliwości. A to niesforny Maciek! Stoi w otwartych
drzwiach jak samotny palant przy keyboardzie (przepraszam, tak mi się
nasunął cytat z Trenta Reznora) i robi do mnie maślane oczy.
- No, wejdź! Co tak stoisz? – zwracam się do
niego.
Maciek robi kilka kroków do środka.
- Stęskniłem się bardzo za tobą – informuje.
- Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- Szedłem za głosem serca – odpowiada, a ja nie
mam pewności, czy sobie jaj nie robi, choć minę ma bardzo poważną.
Z pewnym zażenowaniem przedstawiam Maćka ojcu,
wyraźnie nazywając go kolegą. Potem prowadzę go do stolika.
- Nie zjadłbyś czegoś?
- Nie, dzięki, nie trzeba.
- Jakoś nie masz apetytu. Boję się, że jesteś
chory.
- To bardzo miłe, Laurie, ale naprawdę nie jestem
głodny. Ważniejsze, żebyś ty nie była. Zresztą twój kumpel
podrzucił mi jakieś jedzenie.
- Jakieś? To nawet nie zajrzałeś, co tam było?
- Było ciemno – przyznaje Maciek rozbrajająco.
- Mogę ci teraz postawić jakiś posiłek –
oświadczam. – Na koszt zakładu, czyli mój.
- Jesteś bardzo kochana, ale naprawdę nie trzeba –
upiera się z przeprośnym uśmiechem. – Jedyne, czego mi brakuje,
to właśnie ty i tylko ty.
Ale ja też potrafię być uparta.
- Przynajmniej wody byś się napił – proponuję.
– No, zrób to dla mnie, będę spokojniejsza.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem –
odpowiada Maciek, a ja się zastanawiam, jaka jest łacińska nazwa
tej choinki, z której się urwał.
W każdym razie z własnej kieszeni kupuję mu
butelkę mineralnej, nalewam do szklanki i podaję do stolika. Maciek
przez długą chwilę trzyma szklankę w garści, a potem ze zbolałą
miną pije.
Nagle zauważam, że jego koszulka i szorty są
całe przemoczone. Od drzwi do stolika pozostawił za sobą mokre
ślady butów. Teraz będę musiała to wytrzeć!
- Czemu taki mokry? – dziwię się. – Tylko mi
nie mów, że tyle przeze mnie płakałeś, bo będę zmuszona cię
zdzielić zieloną pietruszką.
- Ja? – pyta
rozkojarzony. – A, poszedłem sobie popływać.
- W ubraniu? – Chłopak
jest po prostu niemożliwy. – Słuchaj, Maciek, czy ty przypadkiem
nie miałeś gdzieś nad wodą ataku śpiączki? Poważnie pytam,
martwię się o ciebie!
Chyba mówię za głośno,
bo wydaje mi się, że Charlie i Joe patrzą na nas z zaciekawieniem.
Może nawet czerpią inspiracje.
- Nie, Laurie! –
przekonuje Maciek. – To mi już nie grozi. Teraz już… jestem
całkiem… wypoczęty.
- Chyba że jednak jesteś
waleniem i właśnie wyszedłeś z morza po metamorfozie, to wtedy
spoko – uściślam swoje stanowisko – ale wolałabym, żebyś
wprost mi to powiedział, zniosę takie nowiny.
- Nie wiem, o co ci
chodzi z tym waleniem – odpowiada, chyba szczerze. – Prawdę
mówiąc, moje poczucie humoru nie jest całkiem kompatybilne z moim.
Ale możemy się pięknie różnić, prawda?
Powoli zaczynam tracić
cierpliwość. Devlin na pewno nie zaoferowałby mi związku
polegającego na prawieniu oklepanych sloganów miłosnych,
przeplatanych robieniem z siebie kompletnej sieroty.
- A może byś tak się
przebrał w jakieś suche ubranie? – proponuję.
- Nie mam.
Łapię się za głowę,
tym bardziej, że do baru wchodzą kolejni klienci i muszę się nimi
zająć, a zajmuje mnie dyskusja z tą owcą.
- W te pędy wracaj na
łódkę i susz te ciuchy! Jutro pojedziemy do sklepu i kupię ci coś
na zmianę.
- Naprawdę? – cieszy
się niczym szczeniak, kiedy pani przyjdzie do domu po całym dniu. –
A podpowiesz mi, w czym najlepiej wyglądam?
- Jasne, jasne –
uspokajam go. – Przepraszam, ale mam robotę.
Niespodziewanie Maciek
chwyta mnie mocno powyżej łokcia.
- Czy praca jest
ważniejsza ode mnie? – pyta rozpaczliwym tonem.
- Słuchaj, kotuś, jak
nie zarobię, to nie będę mieć kasy, żeby, na przykład, pójść
z tobą do kina albo coś w tym rodzaju.
Wstaje i niepewnym
krokiem kieruje się ku drzwiom. W drzwiach znów zatrzymuje się z
ręką na klamce.
- Tylko pamiętaj, że
Cię Kocham – przemawia z taką emfazą, że wyraźnie słyszę
wielkie litery.
I wychodzi. A ja wracam
do pracy, choć jeszcze przez dłuższy czas zerkam co chwila przez
okno, żeby się upewnić, że Maciek poszedł, a nie wystaje pod
barem. Robota idzie mi sprawnie, ale nastrój jakoś się zwarzył.
Narobił mi chłopak siary na oczach ojca i pracodawcy w jednej
osobie…
Pragnę zrzucić z
siebie brzemię żenady. W wolnej chwili, kiedy klienci akurat są
obsłużeni, zaglądam do ojca w pomieszczeniu socjalnym.
- Przepraszam za kolegę
– odzywam się. – Jest dość specyficzny.
- A co się stało z
Devlinem? – ciekawi się ojciec. – On jakoś bardziej budził
zaufanie.
- O, to ciekawe. A Maciek
nie?
- Jak by to delikatnie
ująć… Jest względnie sympatyczny, ale z drugiej strony… trochę
jednak kukunamuniec. Nie żebym miał coś przeciwko temu. Jak mawia
jeden prałat, każdy dziwacy inacy, ale, jak widać na załączonym
obrazku – spogląda znacząco na Charliego Courtneya i jego kumpla,
wychylających kieliszki za barem – nie przeszkadza mi nawet
towarzystwo prawdziwych czubów. Za to o ciebie się martwię,
Laurie. Może i jest niegroźny, ale widzę, że doprowadza cię
do kresu cierpliwości.
- Spokojna głowa, tato, nie zamierzam z nim
szczególnie zacieśniać więzów.
Z korytarza widzę, że do baru wchodzi nowa klientka,
więc idę przyjąć zamówienie.
- Aha, i jeszcze jedno – mówi tata
do moich pleców. – Zęby u niego coś za równe. Taki młody i już
protezy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz