poniedziałek, 7 sierpnia 2017

14. Każdy dziwacy inacy



Po obfitującym w dramatyczne wydarzenia piątku sobota mija mi całkiem normalnie, o ile za normalny sposób spędzania czasu można uznać czytanie książki o waleniach pragnących zniszczyć Amerykę.
W swoim dziele Roberto Novotny, powołując się na indiańskie wierzenia, przekonuje, że orki żyją w bungalowach na dnie morza. Jak to pogodzić z faktem, że są ssakami i nie mogą oddychać pod wodą? Na to autor zna odpowiedź: rezydencje te są czymś w rodzaju dzwonów nurkowych, do połowy wypełnionych powietrzem. Dodatkowo jakimś cudem orki mają tam również wszelkie wygody: wodę, światło, gaz i nadajniki ultradźwiękowe dużej mocy, służące im jako odpowiednik radia i internetu.
Dalej jest jeszcze ciekawiej. Novotny twierdzi, że wszystkie orki słuchają króla, którego pałac znajduje się na dnie Rowu Filipińskiego i bujda z chrzanem, że tam jest za duże ciśnienie, żeby jakikolwiek ssak mógł egzystować – to tylko dezinformacja szerzona przez CIA, żeby nikt tam nie łaził. To właśnie tego króla ludzie nazywają Neptunem czy Posejdonem, przedstawiając go błędnie w ludzkiej postaci. Król orek ma w tym pałacu specjalny gong (ciekawe, czym w niego uderza), za którego pomocą wywołuje tsunami. Jego drużyna dysponuje podobnymi ustrojstwami, które pozwalają tworzyć mniej potężne fale. Według Novotnego wielkie tsunami w Indonezji w 2004roku było zemstą orek na ludzkości. Zapomniał jednak napisać, za co. Chyba za całokształt.
Z jakiegoś powodu król orek ma bardzo dobre znajomości w CIA. Autor przytacza tu całą litanię wzmianek o wykorzystywaniu delfinów przez amerykańską marynarkę wojenną. Trzeba mieć umysł totalnie przesiąknięty myśleniem spiskowym, żeby uważać te „dowody” nawet nie za logicznie udowadniające stawianą przez niego tezę, ale w ogóle za pozostające w jakimkolwiek z nią związku.
Nie docieram do rozdziału przekazującego wstrząsającą prawdę o tym, jaki właściwie cel mają machinacje podwodnego imperium i dlaczego uwzięło się ono akurat na Amerykanów. Po drodze bowiem natrafiam na testymoniał jednego z kumpli autora, który pewnego dnia w San Diego wybrał się surfować po paru piwach… i nadział się na stado orek, które zaczęły się nad nim znęcać. Uznałabym to za zapis delirki, gdyby nie to, że zaczynają mnie atakować wspomnienia. Znów przed oczami przesuwają mi się zębate paszcze, znów blizny na plecach zaczynają palić. Nie mogę czytać dalej, rzucam książkę w kąt i przykrywam poduszką.
Jestem roztrzęsiona, oczy napełniają się łzami. Spotkanie z gangiem Fiodora przypomina mi się równie wyraziście, jakby to było wczoraj. A gdyby tak… zadzwonić do Devlina? Może jeszcze nie od razu spisał mnie na straty, może przynajmniej zdołamy pozostać przyjaciółmi na poważnie? Nikt tak jak on nie zrozumie moich lęków! Chwytam za komórkę i wybieram numer. Ale Dev nie odbiera. Zostawił mnie, muszę sobie radzić sama.
W takim razie co z moim nowym wielbicielem Maćkiem? Fakt, jest nieco dziwaczny, ale fajny fizycznie i poniekąd całkiem słodki. Może jego „ciekawe” zachowanie nie pozwoli mi się nudzić. A jednak nie jestem do końca przekonana…
Dlaczego nie mogę, jak normalne dziewczyny, mieć tylko jednego wielbiciela naraz?Którego wybrać? Devlin ma jedną ogromną zaletę, która jest też jego wadą – jest wielorybem. Maciek ma inną wielką zaletę, która tak samo jest wadą – nie jest wielorybem. I jeszcze na dodatek z obydwoma jestem w relacji typu „zostańmy przyjaciółmi”. Może po prostu nie umiem inaczej? Pozostaje wziąć pod uwagę kryterium geograficzne, czyli, mówiąc po ludzku, wziąć się za tego, do którego mam bliżej – a więc Maćka. Tyle że… on może być trochę zwichrowany. Oczywiście to nie jego wina, a raczej, jeśli już, jego okrutnego ojca, ale bycie z takim chłopakiem wymaga nadzwyczajnej wyrozumiałości, cierpliwości i siły woli, których może mi zabraknąć (ciekawe, że w przypadku Devlina, kiedy zdawało mi się, że jest szalony, zupełnie mnie to nie zniechęcało).
Tak się jednak w końcu składa, że nie jadę tego dnia do Maćka. Jakoś nie mam melodii, poza tym no weź, mam też inne zainteresowania poza chłopakami. Maciek mi nie ucieknie, a jeśli nawet ucieknie, to będzie oznaczało, że i tak nie nadawał się dla mnie.
W niedzielę po śniadaniu dzwoni do mnie Kenny.
- Wieczorem podjechałem na łódkę i podrzuciłem twojemu nowemu gachowi trochę żarcia, ale powiedział, że nie potrzebuje. Weź, Laurie, ale ci się trafił wędrowny asceta!
- Naprawdę nic nie ruszył? – pytam zaniepokojona.
- Włożyłem do lodówki. Jak nie zje, to najwyżej ja zjem, tak czy tak korzyść.
- Może jest chory – martwię się.
- Albo po prostu jadł na mieście – Kenny przepuszcza fakty przez różowy filtr.
- Przecież nie ma pieniędzy, tak mi mówił!
- Więc pewnie wyżebrał. Albo skosił komuś trawnik w zamian za obiad, czy coś w tym stylu.
Wieściami od Kenny'ego czuję się na tyle uspokojona, że przez resztę dnia Maciek nie spędza mi już snu z oczu. Jak ja mogę być tak nieczuła i obojętna wobec kogoś, komu być może uratowałam życie? A jednak taka jestem…
W poniedziałek wracam do baru. Robota aż pali mi się w rękach. Biegam z tacą, wycieram stoliki, nabijam zamówienia na kasę, rozmawiam z klientami, podaję: temu herbatę, temu kawę, a temu szklankę wody mineralnej „Kropla Bez Kitu”. Nieskomplikowana praca przynosi mi wytchnienie, jest jak kawałek rzeczywistości, którego mogę się uczepić, by stał się moją opoką.
O trzeciej przychodzi Charlie Courtney. Od razu zamawia drinka, a tata włącza jakiś koncert Mingusa, też Charlesa zresztą.
- Jestem wykończony – mówi Courtney, zajmując stołek przy barze i biorąc teczkę na kolana. – Całą noc pomagałem Nguyenowi gruntować podobrazia.
- O, będzie nowa seria? – pyta ojciec z zaciekawieniem.
- A jak! Tym razem mierzy w wystawę w Meiloch Modern Center w Nowym Jorku. Jeszcze na jutro jestem z nim umówiony. Lecimy do LA po jakieś akryle, a pewnie i tak na koniec wylądujemy w knajpie.
- Artysta to ma życie! – zauważa tata. – Zaczynacie dzień od knajpy i kończycie na knajpie.
- Z wódy powstałeś, w wódę się obrócisz! – przemawia Courtney podniosłym tonem. – Przynajmniej dzięki temu masz zarobek!
I wychyla drinka. Ojciec szybko robi mu następnego.
- Tylko mi nie mów, że zaangażowałeś Toma Nguyena do swojego komiksu – mówi. – Jak to szło, „Buttbelch the Supermighty”?
- Nie, jeszcze z nim o tym nie gadałem. Teraz to tylko takie przyjacielskie przysługi, żeby go odpowiednio urobić, zanim mu zaproponuję współpracę.
Charlie poprawia się na stołku, w jego oczach lśni płomień artystycznego szaleństwa.
- Buttbelch swoją drogą – oznajmia – ale teraz mam nową koncepcję.
- Jezu malusieńki! A cóż to takiego tym razem?
- Serial telewizyjny. „The Enemy Brothers”. To jest o dwóch braciach, którzy mają na imię Search i Destroy.
- Że jak? – rzuca tata z niedowierzaniem.
- Jeden się nazywa Search Enemy, a drugi – Destroy Enemy. Niezłe, co?
- Długo nad tym myślałeś?
- Skąd, wpadło mi to nagle do głowy, kiedy kupowałem pietruszkę w supermarkecie.
- Nie jestem pewien, ale chyba słusznie mi się wydaje, że bracia Enemy wcale nie są kilerami, superbohaterami, agentami rządowymi czy kimś w tym rodzaju?
- A gdzie tam! Jeden sprzedaje używane auta, a drugi jest kominiarzem.
- I co w tym miałoby być pociągającego dla widzów?
- No więc ci bracia, oni mają problem z sąsiadem – Courtney wyraźnie się ożywia. – Bo ten sąsiad ma ambicje, żeby zostać mistrzem zła. Konkretnie, chce wykopać dziurę w dnie oceanu. Naprawdę głęboką dziurę, aż do jądra.
- Po co?
- Żeby zrobić totalny armagedeon. Spuścić z oceanu całą wodę i zalać jądro Ziemi. Bo przestali produkować jego ulubione ciastka i w związku z tym egzystencja nie ma sensu.
Tata zastanawia się nad odpowiedzią.
- Cóż, Charlie, nie można ci odmówić oryginalności.
Wtem do baru wchodzi kolejny gość. Tak się składa, że jest to również artysta, a konkretnie – Joe Tiburczy. Niewiele wyższy ode mnie, ma brodę do pasa i fryzurę na grzybka, jedno i drugie w kolorze wypłowiałego blondu, a ubrany jest w meksykańską bluzę w pionowe granatowo-fioletowe pasy. Kojarzy mi się z Tolkienowskim krasnoludem, ale nie w wersji filmowej, a według moich wyobrażeń przy czytaniu książki.
- O, Courtney! – zauważa Joe z radością. – Ohaio kutamasen, stary zboku!
- Czego się tak cieszysz? – pyta podejrzliwie Courtney.
- Na mieście gadają, że Fred strasznie się na ciebie wścieka. Podobno nazwałeś go małym kurduplem.
- Co takiego? – oburza się Charlie. – To są podłe insynuacje! Nigdy w życiu nie używałem takich określeń jak „mały kurdupel”! Podobnie jak „głupi idiota”, „męski penis” czy „pijany rzeźbiarz”. Co do Freda, to mogłem go nazwać co najwyżej „półdupkiem z cenzusem”.
- A czym on sobie zasłużył na tak barwne określenie?
- Chłopie, za trudne pytania mi zadajesz! Idź, obejrzyj jego najnowszą realizację, to wszystko pojmiesz. Zrozumienie spłynie na ciebie jak na Izaaka Newtona, gdy wyskoczył z wanny z okrzykiem „Eureka!” i tak powstało nasze miasto.
Courtney i Tiburczy zaczynają na całego obgadywać kolegę. Słucham jednym uchem, bo gadają o osobach i zdarzeniach, które nic mi nie mówią, choć swoją dyskusję ubarwiają fantazyjnie złośliwymi komentarzami. Tymczasem pojawiają się nowi klienci, którymi muszę się uprzejmie zająć. O, znowu drzwi się otwierają i wchodzi…
Nie, to nie Devlin. Gdyby tak on tu przyszedł i zmusił me serce do gorączkowego galopu, od razu pozbyłabym się wszelkich wątpliwości. A to niesforny Maciek! Stoi w otwartych drzwiach jak samotny palant przy keyboardzie (przepraszam, tak mi się nasunął cytat z Trenta Reznora) i robi do mnie maślane oczy.
- No, wejdź! Co tak stoisz? – zwracam się do niego.
Maciek robi kilka kroków do środka.
- Stęskniłem się bardzo za tobą – informuje.
- Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- Szedłem za głosem serca – odpowiada, a ja nie mam pewności, czy sobie jaj nie robi, choć minę ma bardzo poważną.
Z pewnym zażenowaniem przedstawiam Maćka ojcu, wyraźnie nazywając go kolegą. Potem prowadzę go do stolika.
- Nie zjadłbyś czegoś?
- Nie, dzięki, nie trzeba.
- Jakoś nie masz apetytu. Boję się, że jesteś chory.
- To bardzo miłe, Laurie, ale naprawdę nie jestem głodny. Ważniejsze, żebyś ty nie była. Zresztą twój kumpel podrzucił mi jakieś jedzenie.
- Jakieś? To nawet nie zajrzałeś, co tam było?
- Było ciemno – przyznaje Maciek rozbrajająco.
- Mogę ci teraz postawić jakiś posiłek – oświadczam. – Na koszt zakładu, czyli mój.
- Jesteś bardzo kochana, ale naprawdę nie trzeba – upiera się z przeprośnym uśmiechem. – Jedyne, czego mi brakuje, to właśnie ty i tylko ty.
Ale ja też potrafię być uparta.
- Przynajmniej wody byś się napił – proponuję. – No, zrób to dla mnie, będę spokojniejsza.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – odpowiada Maciek, a ja się zastanawiam, jaka jest łacińska nazwa tej choinki, z której się urwał.
W każdym razie z własnej kieszeni kupuję mu butelkę mineralnej, nalewam do szklanki i podaję do stolika. Maciek przez długą chwilę trzyma szklankę w garści, a potem ze zbolałą miną pije.
Nagle zauważam, że jego koszulka i szorty są całe przemoczone. Od drzwi do stolika pozostawił za sobą mokre ślady butów. Teraz będę musiała to wytrzeć!
- Czemu taki mokry? – dziwię się. – Tylko mi nie mów, że tyle przeze mnie płakałeś, bo będę zmuszona cię zdzielić zieloną pietruszką.
- Ja? – pyta rozkojarzony. – A, poszedłem sobie popływać.
- W ubraniu? – Chłopak jest po prostu niemożliwy. – Słuchaj, Maciek, czy ty przypadkiem nie miałeś gdzieś nad wodą ataku śpiączki? Poważnie pytam, martwię się o ciebie!
Chyba mówię za głośno, bo wydaje mi się, że Charlie i Joe patrzą na nas z zaciekawieniem. Może nawet czerpią inspiracje.
- Nie, Laurie! – przekonuje Maciek. – To mi już nie grozi. Teraz już… jestem całkiem… wypoczęty.
- Chyba że jednak jesteś waleniem i właśnie wyszedłeś z morza po metamorfozie, to wtedy spoko – uściślam swoje stanowisko – ale wolałabym, żebyś wprost mi to powiedział, zniosę takie nowiny.
- Nie wiem, o co ci chodzi z tym waleniem – odpowiada, chyba szczerze. – Prawdę mówiąc, moje poczucie humoru nie jest całkiem kompatybilne z moim. Ale możemy się pięknie różnić, prawda?
Powoli zaczynam tracić cierpliwość. Devlin na pewno nie zaoferowałby mi związku polegającego na prawieniu oklepanych sloganów miłosnych, przeplatanych robieniem z siebie kompletnej sieroty.
- A może byś tak się przebrał w jakieś suche ubranie? – proponuję.
- Nie mam.
Łapię się za głowę, tym bardziej, że do baru wchodzą kolejni klienci i muszę się nimi zająć, a zajmuje mnie dyskusja z tą owcą.
- W te pędy wracaj na łódkę i susz te ciuchy! Jutro pojedziemy do sklepu i kupię ci coś na zmianę.
- Naprawdę? – cieszy się niczym szczeniak, kiedy pani przyjdzie do domu po całym dniu. – A podpowiesz mi, w czym najlepiej wyglądam?
- Jasne, jasne – uspokajam go. – Przepraszam, ale mam robotę.
Niespodziewanie Maciek chwyta mnie mocno powyżej łokcia.
- Czy praca jest ważniejsza ode mnie? – pyta rozpaczliwym tonem.
- Słuchaj, kotuś, jak nie zarobię, to nie będę mieć kasy, żeby, na przykład, pójść z tobą do kina albo coś w tym rodzaju.
Wstaje i niepewnym krokiem kieruje się ku drzwiom. W drzwiach znów zatrzymuje się z ręką na klamce.
- Tylko pamiętaj, że Cię Kocham – przemawia z taką emfazą, że wyraźnie słyszę wielkie litery.
I wychodzi. A ja wracam do pracy, choć jeszcze przez dłuższy czas zerkam co chwila przez okno, żeby się upewnić, że Maciek poszedł, a nie wystaje pod barem. Robota idzie mi sprawnie, ale nastrój jakoś się zwarzył. Narobił mi chłopak siary na oczach ojca i pracodawcy w jednej osobie…
Pragnę zrzucić z siebie brzemię żenady. W wolnej chwili, kiedy klienci akurat są obsłużeni, zaglądam do ojca w pomieszczeniu socjalnym.
- Przepraszam za kolegę – odzywam się. – Jest dość specyficzny.
- A co się stało z Devlinem? – ciekawi się ojciec. – On jakoś bardziej budził zaufanie.
- O, to ciekawe. A Maciek nie?
- Jak by to delikatnie ująć… Jest względnie sympatyczny, ale z drugiej strony… trochę jednak kukunamuniec. Nie żebym miał coś przeciwko temu. Jak mawia jeden prałat, każdy dziwacy inacy, ale, jak widać na załączonym obrazku – spogląda znacząco na Charliego Courtneya i jego kumpla, wychylających kieliszki za barem – nie przeszkadza mi nawet towarzystwo prawdziwych czubów. Za to o ciebie się martwię, Laurie. Może i jest niegroźny, ale widzę, że doprowadza cię do kresu cierpliwości.
- Spokojna głowa, tato, nie zamierzam z nim szczególnie zacieśniać więzów.
Z korytarza widzę, że do baru wchodzi nowa klientka, więc idę przyjąć zamówienie.
- Aha, i jeszcze jedno – mówi tata do moich pleców. – Zęby u niego coś za równe. Taki młody i już protezy?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz