-
Kocham cię! – powtarza przebudzony ze śpiączki nieznajomy.
Patrzy na mnie
wielkimi, zielonymi oczami. Ale jakoś nie bardzo chce mi się
uwierzyć w jego żarliwą deklarację.
-
Jak to możliwe, skoro widzisz mnie pierwszy raz w życiu? –
powątpiewam.
-
To miłość od pierwszego wejrzenia – odpowiada namiętnym tonem.
– Po prostu jestem oczarowany. Zauroczony.
Nie wiem, co o tym
myśleć. Robi sobie jaja czy on tak poważnie? Może po Devlinie za
bardzo uwierzyłam w swój urok osobisty, ale z jakiegoś powodu
skłaniam się ku drugiej opcji.
-
No dobrze – odzywam się wreszcie – ale… kto ty w ogóle
jesteś?
-
Mam na imię Maciek.
-
Jestem Laurie, miło cię poznać.
Od zachwytu, z jakim
na mnie spogląda, robi mi się gorąco i nieswojo. Odwracam wzrok.
Maciek – to chyba nie jest amerykańskie imię?
-
Jak się czujesz? – dopytuję. – Nic nie boli?
-
Och, jesteś taka troskliwa! – cieszy się, wprawiając mnie w
lekkie zażenowanie. – Już lepiej.
-
Leżałeś nieprzytomny na drodze. Bardzo się martwiliśmy, czy
zdążymy z pomocą.
-
To nic – zastrzega się, jakby nie chciał, żebym drążyła
głębiej. – Zasłabłem troszeczkę, ale to nic groźnego.
-
Chorujesz na coś czy tylko padłeś ze zmęczenia?
-
To drugie – odpowiada Maciek. – I ze wszystkich dziewczyn
musiałem trafić akurat na ciebie. To przeznaczenie…
-
Słuchaj, przyjacielu. Pozachwycasz się mną później, kiedy
ustalimy, że na pewno nic ci nie grozi. Jest gorąco. Kiedy ostatnio
coś piłeś?
Zamyśla
się ciężko. Budzi we mnie instynktowną sympatię, choć jest
lekko dziwaczny.
-
Ja nie piję, Laurie.
-
Przecież nie pytam o alkohol! – załamuję ręce.
-
Potrzebuję tylko trochę odpoczynku – zapewnia. – Jak to
właściwie możliwe, że się poznaliśmy?
-
Mówię ci, leżałeś na drodze i byłeś jakby w śpiączce. Nie
dało się wezwać karetki, więc przywieźliśmy cię do znajomego
sanitariusza.
Maciek
wzdryga się gwałtownie.
-
Ale nie będzie zastrzyków…!
-
Boisz się strzykawki? – chichoczę. – Spokojnie, najwyżej dadzą
ci jakąś tabletkę.
Patrzy
na mnie z uczuciem, jak skarcony spaniel.
-
Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś…
I
przytula mnie. Mimo zaskoczenia nie jest mi to niemiłe, odwzajemniam
uścisk. Nagle do pokoju wchodzi Kenny.
-
No, Laurie, jak tam ten nasz Piętaszek? – zaczyna, ale potem
dostrzega mnie i Maćka. Gwałtownie odrywamy się od siebie. –
Hej, widzę, że nie marnujecie czasu!
-
Odzyskał przytomność – mówię, jakby to nie było widoczne na
pierwszy rzut oka. – Sam z siebie.
-
Obudziłaś go pocałunkiem, jak Królewna Śnieżka?
-
Nie, nie całowaliśmy się – odpowiadam zażenowana.
-
Możemy to zmienić – stwierdza Maciek, wysuwając ku mnie swe dość
atrakcyjne usta.
Jestem jednak zbyt
zaaferowana, by ulec pokusie. Cała ta sytuacja chyba mnie troszeczkę
przerasta.
-
Co z autem? – zwracam się do Kenny’ego.
-
Spoko, za niedługo powinno się naładować – odpowiada, po czym
wygląda na korytarz. – Hej, doktorku! Twój pacjent sam
wyzdrowiał!
Ale Tom Buckfeather
chyba jest za bardzo zajęty, żeby go usłyszeć. Wkrótce z oddali
zaczyna dobiegać wycie syreny pogotowia. Dźwięk jest coraz bliżej,
w końcu się urywa i po paru minutach do pokoju wpada Tom
w towarzystwie dwóch mężczyzn w jaskrawych czerwonych
kombinezonach z taśmą odblaskową. Jeden chyba po czterdziestce,
łysawy, siwiejący, w lennonkach, a drugi młodszy, wygląda na
Latynosa. Sądząc po napisach na piersi – odpowiednio lekarz i
ratownik medyczny.
-
Jesteśmy – mówi ten pierwszy. – Gdzie ten w śpiączce?
-
To on – wskazuję Maćka. – Już się obudził.
Doktor
wygląda na co najmniej zaskoczonego.
-
Jak to? Czy ty sobie, Buckfeather, jaj nie robisz?
-
A żebym trupem padł, jeżeli! – zarzeka się Tom. – Ale on
autentycznie był w śpiączce! Sam nie mogę uwierzyć!
Lekarz
mierzy podejrzliwym wzrokiem najpierw Maćka, potem gospodarza.
-
Słuchaj, Tom, wychodzenie ze śpiączki to długotrwały proces. Nie
ma tak, że w jednej chwili ktoś leży w śpiączce, a w następnej
skacze jak dzięciołek i dobiera się do koleżanek.
-
Mam świadków, panie doktorze – upiera się Buckfeather. – Chyba
kolega panu mówił, w jakich warunkach go znaleźli.
-
Musiałeś pomylić śpiączkę ze zwykłą utratą przytomności –
odzywa się ratownik. – A może po prostu przysnął?
-
Miał bradykardię i jakoś śmiesznie oddychał – twierdzi gospodarz. –
Sam go, tymi ręcami, osłuchiwałem!
-
Proszę go zbadać na wszelki wypadek – mówię, żeby załagodzić
napięcie.
Doktor
z ratownikiem biorą się do rzeczy. Sadzają Maćka znów na łóżku,
słuchają bicia serca przez stetoskop bezceremonialnie ściągnięty
Buckfeatherowi z szyi, zaglądają do źrenic, dają termometr pod
pachę.
-
Moim zdaniem wszystko w normie – stwierdza w końcu doktor. – Jak
się czujesz?
-
J…już dobrze – odpowiada Maciek. – Dam sobie radę.
-
No to niepotrzebnie nas fatygowałeś w sobotni wieczór, Tom.
-
Niech pan go jeszcze chociaż alkomatem sprawdzi – proponuje Kenny.
Ratownik
wyciąga z nesesera tester trzeźwości i każe Maćkowi dmuchnąć.
-
Zero przecinek zero – stwierdza z rozczarowaniem. – Trzeźwy jak
niemowlę.
-
Macie najlepszy dowód, że był nieprzytomny! – mówię
ironicznie. – Na imprezie, a trzeźwy!
-
Nie posądzam cię, żebyś chciał nam zrobić kawał – lekarz
surowo zwraca się do Buckfeathera – a więc w takim razie
przesadziłeś. Chłopakowi nic poważnego nie jest, a cokolwiek mu
było, wystarczająco sobie poradziłeś. Spanikowałeś po prostu!
Zabierają
sprzęt i wychodzą.
-
Co za wstyd! – utyskuje Tom Buckfeather. – Na całe hrabstwo się
rozniesie, że kandydat na paramedyka fałszywie wezwał karetkę!
Idziemy do salonu,
żeby trochę odpocząć. Party trwa bez zakłóceń, z głośników
leci disco-funkowy kawałek, w którym jakiś obwieś śpiewa, że
musi z kimś “zrobić fak”. Przy okazji znajduję wolne gniazdko,
żeby podładować sobie smarkańca.
Dostrzegam krejzolkę
Ashley. Dała się już ponieść imprezowej atmosferze, widocznie
uznała, że sama zadbam najlepiej o nieznajomego. Siedzi przy
niskim stoliku, szczebiocząc z trzema dziewczynami, jedną
białą i dwiema czarnymi wyglądającymi na siostry, o najnowszych
wzorach malowania paznokci.
Tymczasem
Buckfeather robi dla nas miejsce na głównej kanapie, naprzeciwko
telewizora.
-
I co mu było? – pyta jeden z siedzących kolesi, obcięty na
żołnierza. – Rzeczywiście śpiączka?
-
Nie, kurde balans! – złości się gospodarz. – Robaki wychodzące
przez skórę z rozszczelnionego jelita na skutek pierniczonych
toksyn i rtęci w szczepionkach! Podałem lewoskrętną witaminę C,
poprawiłem elektrowstrząsami i chłop jak nowy!
-
Człowieku, nie irytuj się! – odpowiada tamten.
To mówiąc, podaje
Tomowi dymiącego jointa, ale Buckfeather odmawia.
-
Napijecie się czegoś? – pyta zmęczonym głosem.
-
Nie mogę, jestem samochodem – mówi Kenny.
-
A nie wyglądasz! – reaguje wesołek od jointa.
Na
stół trafia butelka coli, nalewamy sobie po szklance, tylko Maciek
nie jest zainteresowany. Lasia z warkoczykami, która wcześniej
pytała, czy to mój chłopak, uśmiecha się dobrotliwie, rzucając
mi puszkę piwa Kiautschou Urquell. Ważę ją w ręku, otwieram,
lecz nie od razu zaczynam pić. Nie jest to całkiem legalne, a poza
tym nie umiem pić piwa szybko. W końcu jednak pociągam łyk, potem
drugi.
-
Dobrze się bawisz, Laurie? – upewnia się Maciek.
-
Czemu nie – odpowiadam, choć sytuacja wydaje mi się już
cokolwiek nierealna, chyba zmęczona jestem, a może od tego piwka mi
się we łbie kręci. Krejzolka Ashley patrzy na nas uważnie,
zapominając o nowych koleżankach… Na nas? A może dla niego? No
chyba nie upadłam na głowę do tego stopnia, żeby być zazdrosna o
chłopaka widzianego pierwszy raz w życiu!
-
Jeżeli będziesz potrzebować, żebym po imprezie odprowadził cię
do domu – mówi Maciek – to jestem do usług.
-
Dzięki, jesteś bardzo miły – odpowiadam, czerwieniąc się
dyskretnie – ale jestem tu z przyjaciółmi. Nie pozostawią
mnie samej sobie.
-
Jesteś najcudowniejszą dziewczyną, jaką w życiu poznałem –
wyznaje ni stąd, ni zowąd.
-
No to chyba nie poznałeś ich zbyt wielu – odpowiadam ze
skromnością, jak najbardziej fałszywą. W końcu muszę być
cudowna, skoro interesują się mną tacy chłopcy jak Dev…
Nieważne.
-
Więcej, niż bym chciał. Gdybym tylko wiedział o twoim istnieniu
wcześniej… Ale niestety.
Wzdycham ciężko.
Ten tutaj jest przeuroczy, ale żeby tak nagle wyskakiwać z takimi
tekstami? O ileż byłoby mi łatwiej, gdybym wiedziała, jaki
właściwie jest status pomiędzy mną a Devlinem. Wiedziałabym, na
czym stoję, mogłabym albo od razu się zgodzić, albo odmówić. A
tak? Kaszalot mojego rozumu nie potrafi przezwyciężyć kałamarnicy
emocji.
-
Właściwie to czym takim cię zauroczyłam? – upewniam się.
-
W całym moim życiu nikt jeszcze nie okazał mi tyle dobroci –
mówi Maciek wzruszony.
Spuszcza
wzrok, jakby posmutniał. Ja też czuję coś dziwnego. Chyba nasza
miła konwersacja wkroczyła na mroczny grunt problemów osobistych.
-
Laurie… – przemawia wreszcie. – Muszę ci coś wyznać.
Nadstawiam
uszu na kolejną porcję komplementów, może tym razem bardziej
pomysłowych.
-
Uciekłem z domu – wyznaje w końcu. – Nie mam gdzie się
podziać. Jesteś moją jedyną nadzieją.
-
Czemu uciekłeś?
-
Mój ojciec… źle mnie traktuje. Zadał mi… wiele bólu. Nie
mogłem tak dłużej…
-
Bił cię? – pytam z troską.
-
Nie, tego to nie – Maciek kręci głową. – Ale jest… bardzo
surowy. Nie chce mnie zaakceptować takiego, jaki jestem. Ciągle
mnie zmusza, żebym… spełniał jego wygórowane standardy. Prawie
nigdy nie miał dla mnie dobrego słowa, ale bardzo się złości,
kiedy… coś pójdzie nie tak. Traktuje mnie… gorzej niż taboret
czy telewizor. A ja bym chciał… po prostu być szczęśliwy…
-
Nie możesz się wyemancypować?
-
A co to jest? – pyta z zaciekawieniem.
-
No wiesz, idziesz do sądu, udowadniasz, że jesteś w stanie
samodzielnie się utrzymać, i od tej pory masz większość praw
dorosłego, a rodzice nie mają nad tobą władzy.
-
To niemożliwe – odpowiada smutnie. – Sąd prędzej przyzna rację
jemu niż mnie.
-
No co ty! – pocieszam go. – To Kalifornia, kraj wolności! Jeżeli
udowodnisz, że się nad tobą znęcał…
-
Jeżeli – podkreśla. – Tylko że ja… prawnie nie istnieję.
Ojciec chyba nawet… nie zgłosił mnie do urzędu. Nie mam metryki,
nie mam prawa jazdy, nie mam pieniędzy… nic nie mam. Nawet
telefonu.
-
Idź do opieki społecznej – mówię energicznie. – Powiedz im,
jak sprawy stoją.
-
To nic nie da – Maciek jest smutny. – Mój ojciec… ma dużo
pieniędzy i znajomości, przekona ich bez problemu. Sam mi
powiedział, żebym nawet nie próbował.
Doznaję
potężnego, żałośliwego WTF. Co za tyran traktuje w ten sposób
własnego syna? Jasne, w mediach często się mówi o przemocy
domowej, ale co innego usłyszeć w telewizji, a co innego
osobiście spotkać osobę poszkodowaną. Biedny Maciek! Współczucie
przelewa się przeze mnie jak budyń przez brzeg salaterki, aż mam
ochotę przytulić go jeszcze raz.
-
A szkoła? – szukam innych wyjść.
-
Nie chodzę, ojciec i jego ludzie uczą mnie w domu.
Spoglądam
na braci Andreas, pogrążonych w rozmowie z Tomem i jego kumplami.
Próbuję się zdobyć na jakąś refleksję.
-
To jest chore! – brzmi ona ostatecznie.
-
Tak – potwierdza Maciek. – Dlatego w końcu skorzystałem z
szansy. Uciekłem, by poczuć się szczęśliwym i znaleźć
prawdziwą miłość. I chyba mi się udało.
Przymyka
oczy i tuli się do mnie. Obejmuję go ramieniem, nie całkiem
odruchowo. Ewidentnie lecę na niego, w takiej sytuacji, i to dopiero
jest chore. Wzdrygam się od dreszczu własnej żeżuncji.
-
Co zamierzasz zrobić? – pytam wreszcie. – Dokąd teraz
pójdziesz?
-
Nie wiem – odpowiada. – Wiem tylko, że… nie mogę już bez
ciebie żyć.
-
Przecież mnie prawie nie znasz.
-
I tak gorąco pragnę cię w końcu poznać…
-
Maciek, skup się. Jakie masz plany? Uciekłeś z domu i co dalej? Bo
rozumiem, że nie zamierzasz wracać?
-
Nieee! – krzyczy przerażony. – On mi tego nie daruje! Teraz
nawet mnie za to… załatwi!
Przytulam
go mocniej. Romanse romansami, ale on po prostu potrzebuje ciepła.
Tymczasem krejzolka Ashley porzuca towarzystwo tamtych dziewczyn i
dosiada się do nas. Nie wygląda na zadowoloną, że Maciek tak się
do mnie klei.
-
No więc – staram się utrzymać rozmowę na kursie – co zrobisz?
Poszukasz pracy? Może mieszkania?
-
Tak! – Maciek przyznaje mi rację. – Muszę gdzieś się
zatrzymać. Przynajmniej na trochę, żeby mieć czas do namysłu.
Przyjmiesz mnie u siebie, Laurie?
Ashley
aż oczy wychodzą na wierzch z oburzenia, sama też jestem lekko
zdziwiona.
-
Wiesz, mieszkam z rodzicami – wyjaśniam. – To otwarci ludzie,
ale raczej nie będą zadowoleni, że wprowadza się do mnie chłopak,
i to jeszcze widziany pierwszy raz w życiu.
-
Możesz zamieszkać u mnie! – piszczy entuzjastycznie krejzolka
Ashley. – Dam ci wszystko, czego będziesz potrzebować!
-
Ale ja kocham Laurie! – odpowiada Maciek dobitnie, ściskając moją
dłoń aż do bólu. – Nie porzucę jej…
Krejzolka
Ashley przewraca oczami. Spoglądam znów na braci Andreas, których
ta wymiana zdań w końcu zainteresowała.
-
A może wy, chłopaki? Powiecie rodzicom, że musicie trochę
przenocować kumpla.
-
Nie da rady! – odpowiada Kenny. – Przecież nasz starszy jest w
straży przybrzeżnej. To straszny legalista, jak tylko coś zwęszy,
zaraz zawiadomi opiekę społeczną.
-
No to klops… – gorączkowo szukam wyjścia z sytuacji.
-
Słuchajcie – wtrąca się Maciek. – Naprawdę nie chcę sprawiać
kłopotu. Potrzebuję tylko kawałka dachu nad głową i kontaktu
elektrycznego. Tylko na noc, bo w dzień będę szukał pracy.
-
Po co ci kontakt, skoro nie masz telefonu? – dziwi się Billy.
Maciek
spogląda spłoszony, szuka wzrokiem ratunku u mnie.
-
Mam – odpowiada wreszcie. – Ale zepsuty.
-
Mówiłeś, że w ogóle nie masz – przypomina młodszy z braci.
-
Ironizowałem. To takie dziadostwo, że równie dobrze mógłbym
wcale go nie mieć.
-
Pokaż.
-
Wstydzę się…
-
Telefon pokaż! A myślałeś, że co?
-
Daj mu spokój – interweniuję. – Przecież jest straumatyzowany!
Wtedy
przychodzi mi do głowy pewien pomysł, nie do końca legalny, ale co
poradzę.
-
Moi sąsiedzi zza płotu, Rasmussenowie, co roku w lipcu jeżdżą do
Australii na narty – rozwijam. – Dom jest zamknięty, ale skoro
Maciek potrzebuje tylko dachu nad głową i trochę prądu, to może
spać w warsztacie przy garażu. Zorganizujemy mu jakiś materac,
jedzenie i picie będę podawać przez płot – i ze dwa
tygodnie jakoś wytrzyma.
-
Jesteś bardzo kochana, naprawdę nie wiem, jak ci dziękować –
mówi Maciek drżącym głosem, po czym całuje mnie w policzek. –
Ale nie trudź się z jedzeniem i piciem, dam sobie radę. Jedyne,
czego potrzebuję, to twój uśmiech.
-
Z braku laku to może być dobra koncepcja – stwierdza Billy. –
Ale to jednak, bądź co bądź, naruszenie własności. To już
lepiej przenocować go na naszej łódce.
-
Co? – Kenny jest niezadowolony. – Nasza łódka nie hotel!
-
No nie bądź żyłą, brat. Przecież nie będzie tam siedział
kołkiem całą dobę. Słyszałeś, co powiedział? Tylko na noc, a
za dnia zajmie się swoimi sprawami.
-
A może ja niedługo też będę potrzebował łódki właśnie na
noc! – zapala się Kenny.
-
To wtedy udostępnię ci garaż sąsiadów – odpowiadam.
Kenny
patrzy wilczym bykiem na Maćka, który dla odmiany z lękliwą
nadzieją patrzy na mnie.
-
No dobra, niech ta bedzie – stwierdza w końcu Kenny. – I tak
łódka w remoncie.
Kiedy
Billy wraca z dworu z informacją, że akumulator już się naładował
i możemy jechać, jest już prawie ciemno. Mój telefon też się
poprawił, więc dzwonię szybko do rodziców, żeby ich uspokoić –
nic złego się nie stało, tylko bateria mi siadła. Potem wracamy w
piątkę do auta i jedziemy do centrum miasta.
Maciek
siedzi pośrodku na tylnym siedzeniu, trzyma mnie za rękę i tuli
się do mnie, a jego zielone głaza masują moją twarz namiętnym
spojrzeniem. Z lewej strony krejzolka Ashley co jakiś czas łapie go
za kolano, ale bezskutecznie, Maciek nawet na nią nie spojrzy.
Próbuję wypytać nowego wielbiciela, skąd on właściwie pochodzi,
ale jego odpowiedzi są tak mętne i niekonkretne, że sprawia
wrażenie, jakby całe życie siedział w piwnicy. Kto wie, może
naprawdę siedział?
Po
drodze wysadzamy krejzolkę Ashley, która wygląda na dlaczegoś
obrażoną, i kierujemy się w stronę mariny. Wolę nie myśleć,
o której wrócę do domu. Po ciemku idziemy na nabrzeże, ku łódce
braci Andreas. Bije mi serce z przemieszania rozmaitych emocji, a
pewnie i trochę od piwa.
Kenny
wchodzi na pokład, robi jakieś porządki. Widzę, jak zapala
światło pod pokładem. Maciek stoi naprzeciwko mnie, na samym
skraju pirsu. Delikatnie dotyka mojej dłoni.
-
Laurie – pyta poważnym głosem – czy mogę być twoim
chłopakiem?
-
No, nie wiem… – waham się. – Jesteś bardzo miły i w ogóle,
ale… w zasadzie tak jakby mam chłopaka.
Nie
widzę dobrze po ciemku, ale najwyraźniej wygląda na
rozczarowanego. Aż mi go w sumie żal…
-
No to trudno – wzdycha głęboko. – Będę musiał zadowolić się
wielbieniem cię na odległość. Ale gdybyś kiedyś zmieniła
zdanie i chciała mieć mnie blisko, zawsze będę gotów.
Wtem
pewna szalona myśl przychodzi mi do głowy. Może to by wyjaśniało
jego ogólnie dość dziwne zachowanie.
-
Słuchaj, Maciek – werbalizuję ją. – Czy ty nie jesteś
przypadkiem waleniem?
-
Ale… w jakim sensie? – dziwi się spłoszony.
-
No nie wiem. Humbakiem, orką, może delfinem?
-
Nie, skąd taki pomysł? – pyta z lekką urazą, jakbym go zraniła.
– Nie wyglądam… wystarczająco ludzko?
-
Nieważne, myślałam po prostu, że mamy wspólnych znajomych. Dasz
tu sobie radę?
-
Pewnie. Tylko mam jedną prośbę, Laurie. Pocałuj mnie na dobranoc.
Przytulam
Maćka jeszcze raz i całuję. Jego usta są miękkie, dość
chłodne, lecz suche. W sumie nie najgorszy chłopak, chociaż z
pewnością trochę czoknięty.
Odrywam się od warg
nowego przyjaciela, zanim oboje dojdziemy do zbyt daleko idących
wniosków.
-
Dobranoc – rzucam w jego kierunku i idę z Kennym z powrotem do
auta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz