czwartek, 22 czerwca 2017

12. Chłopak na poboczu



Wracamy z krejzolką Ashley do auta. Choć z zewnątrz wyglądam na spokojną, to w środku aż się telepię na boki. Znowu ten przeklęty Jason, paskudny kumulonimbus na niebie mego nastroju! Mam nadzieję, że to już naprawdę ostatni raz… Staram się zachowywać pogodę ducha, ale kiedy wyjeżdżamy spod lotniska, Billy szybko zauważa, że jestem skwaszona.
- Laurie! – zagaduje, odwracając się do mnie. – Stało się coś?
- Nic, jakiś menel się do mnie przyczepił.
- Czego chciał?
- Żebym mu dołożyła parę centów, bo mu brakuje dwóch dolców na bilet do Kalamazoo.
- Przecież od nas nie ma lotów do Kalamazoo – stwierdza Kenny.
- Dlatego nie dałam się nabrać.
Zamiast wrócić do Eureki jak najkrótszą drogą, decydujemy się przedłużyć przejażdżkę, robiąc objazd drogami lokalnymi ku zachodowi, a potem na południe. Mijamy osiedla ludzkie, a potem nasza wąska droga wjeżdża w las.
Nie mogę się uwolnić od myśli o tym, jak bardzo życie mi się skisiło przez ostatnie dwa tygodnie. Pasja? Łatwo mówić, kiedy obiekt pasji rozorał ci plecy zębami i zamierzał zrobić jeszcze co gorszego. Miłość? Jedyny chłopak, którego uważałam za ideał i na którego wzajemność mogłam liczyć, okazał się nie być człowiekiem. Kontakt z tak zwanym wielkim światem? Jason, jeden wielki dramat. Praca? Od tygodnia nie byłam w barze, zarobki mi przepadają, a czas wakacji się o ten tydzień nie przedłuży.
Okolica wydaje się całkiem odludna. Gałęzie rosochatych świerków zwieszają się nisko ponad drogą. W oddali przemyka stodoła z wielkim, czerwonym napisem: „TYLKO OSTATNIA ŚWINIA KARMI ŚWINIE ODPADKAMI. Wypasiona karma dla wypasionej trzody – dzwoń 1-900…” – i dalej już nic, lasy i rozgrzany asfalt. Oby tylko puma nie wylazła nam na drogę, albo łoś. Pociągam łyk napoju.
- Nie rozumiem, brat, czego Robin od ciebie chce – zagaja Billy. – Wtedy, w przystani, wyglądało, że się gniewa. A teraz?
- Widzisz, mój urok osobisty wcale nie jest taki do rzyci, jak ci się wydaje – odpowiada starszy brat.
- Ale wygląd to ma taki trochę kontrowersyjny – Billy nie sprawia wrażenia całkiem przekonanego co do miłosnych perspektyw brata.
Kenny nie wzrusza ramionami tylko dlatego, że musi mieć ręce na kierownicy.
- Mnie się podoba.
- Aha! Czyli to jednak dziewczyna.
- Nie wiem – odpowiada Kenny rozbrajająco.
- Jak to, podoba ci się i nawet nie wiesz na pewno, jakiej jest płci?
- A co se będę głowę zawracać? Chyba po to, żebym wiedział, jakim konkretnie seksualistą jestem, ale ja to olewam.
- Aha! – do rozmowy wtrąca się krejzolka Ashley. – Więc ty jesteś z tych, którzy lecą na osobę, a nie na płeć?
- Oczywiście, bo wszystkich innych interesuje tylko wydestylowana płeć. Po co komu osoba, tylko przeszkadza – ironizuje Kenny.
Jego postawa każe mi się zastanowić nad sobą. Robin najwyraźniej mu się podoba, trafia prosto w jego gust i w obliczu tej zgodności starszy z braci Andreas nie przejmuje się czymś takim jak płeć. To dlaczego ja nie mogę przestać czuć takiej niechęci do siebie samej, takiego poczucia winy, że zakochałam się w kimś należącym do innego gatunku? No i do samego Devlina niestety też… Uwielbiam go i jednocześnie nie chcę znać. On jest tak idealny, ale związek z nim przekracza granice akceptowalności społecznej. I w ogóle jakoś dziwnie tak.
Wyglądam spomiędzy przednich foteli na drogę przed nami. Wyjeżdżamy zza zakrętu, gałęzie świerków nadal zwieszają się nad szosą, a na jezdni…
- Człowiek!!! – krzyczę.
Pisk hamulców, przekleństwo Kenny'ego. Udaje mu się szczęśliwie wyhamować przed rozjechaniem sylwetki rozciągniętej na asfalcie. Wyskakuję z auta jak z procy i prawie nadziewam się na gwałtownie otwarte przez Billy'ego przednie drzwi.
Podbiegam bliżej. To chłopak, może siedemnastoletni i… jaki śliczny! Wysoki i szczupły, szopa kasztanowych włosów, łagodne rysy. Ma na sobie czarną koszulkę, czerwone szorty i czarne japonki. Co prawda jest nie całkiem w moim typie, bardziej mógłby się podobać Ashley, ale z czysto estetycznego punktu widzenia muszę to przyznać… Zaraz, pogięło mnie? Przecież on jest nieprzytomny! Jego życie może być zagrożone!
Dotykam jego dłoni. Jest dziwnie chłodna. Przerażona patrzę na jego klatkę piersiową, ale po dłuższej chwili dostrzegam jej ruch.
- On może mieć hipotermię – mówię wreszcie.
- W taką pogodę? – dziwi się Billy. – Prędzej udar słoneczny.
- Wszystko jedno. Dzwoń po karetkę!
Przykładam ucho do ust nieznajomego. Oddech ledwo-ledwo, ale jednak słychać. Co z pulsem? Łapię go za nadgarstek, drugą dłonią naciskam jego klatę. Akcja serca niby jest, ale jakaś taka… powolna?
- Cholera! – krzyczy Kenny. – Tu nie ma zasięgu! Co robimy?
Wyciągam smartfona. Rzeczywiście, w tej okolicy nie ma zasięgu. Ale jeszcze dziwniejsze jest to, że mam bardzo słabą baterię, prawie wyładowaną. A przecież ładowałam rano!
- Musimy go sami zawieźć do szpitala – decyduję. – Bierzcie go, chłopaki.
- Do szpitala, czy do miejsca, z którego będzie można zadzwonić na pogotowie? – dopytuje krejzolka.
- Ty już, Ashley, nic nie kombinuj! – rzucam zdenerwowana, serce potwornie mi bije, właściwie mogłabym oddać część tego pulsu poszkodowanemu.
Bracia Andreas chwytają nieznajomego – Kenny pod ramiona, Billy za nogi – i ostrożnie wnoszą na tylne siedzenie. W końcu jakoś udaje się nam zapakować. Chłopaki, jak przedtem, na przedzie, podczas gdy my z krejzolką siedzimy z tyłu, a na nas spoczywa tajemniczy poszkodowany. Jego głowa spoczywa mi na podołku, a nogi – na kolanach Ashley.
Wpatruję się w migdałowatą twarz nieznajomego. Coś jest nie tak, przecież to Dev powinien mi tak leżeć na kolanach! Nie mogę się teraz nagle zakochać w zupełnie obcym chłopaku, w dodatku nieprzytomnym! Prawda, że nie mogę? Gadaj zdrów… Wyciągam dłoń i czule głaszczę go po policzku. Jest chłodnawy.
- Szybciej, Jezu malusieńki – mamroczę przejęta.
- No przecież pędzę maksymalną dozwoloną! – burczy Kenny.
Faktycznie, lecimy jak strzała. Przenoszę wzrok z krajobrazu za oknem na naszego „pacjenta” i z powrotem. Wjeżdżamy na nieco bardziej otwartą przestrzeń, niedługo powinniśmy wypaść na drogę stanową i za moment będziemy w Arcata, dojedziemy do szpitala…
I wtedy nagle gaśnie silnik. Z gwałtownym szarpnięciem lecę do przodu i uderzam czołem o zagłówek przedniego fotela. Nieznajomy chłopak prawie zsuwa mi się z kolan, przytrzymuję go rozpaczliwie.
Kenny próbuje uruchomić auto, ale bez skutku. Na desce rozdzielczej zapala się kontrolka.
- Jassny gwint! – rzuca przez zęby. – Akumulator siada!
- No popatrz – odpowiadam. – To zupełnie, kurna olek, jak w moim telefonie. Klątwa jakaś czy co?
Bracia wyskakują z auta. Ja też ostrożnie wydobywam się spod poszkodowanego i dołączam do nich. Nogi się pode mną uginają, ze stresu czuję mdłości.
- I co teraz? – pytam zrozpaczona. – Nie możemy wezwać karetki ani sami go zawieźć do szpitala.
- Musimy poczekać, aż ktoś będzie przejeżdżał i się zatrzyma – stwierdza Kenny. – Że też się musiał złom rozkraczyć akurat na samych peryferiach!
- Przecież on oddycha! – rzuca z samochodu krejzolka. – Nie ma pośpiechu…
Billy rozgląda się wokoło, jakby rozpaczliwie szukał wyjścia. Nagle podnosi głowę i widzę, jak jego twarz rozświetla olśnienie.
- Zaraz, czekaj, znam tę okolicę! – mówi. – Tam na górce mieszka mój kumpel Tom Buckfeather. On się uczy na ratownika medycznego, a jego mama jest pielęgniarką. Idziemy tam!
Bracia spychają samochód na pobocze i zaciągają ręczny, a wtedy my wyciągamy nieznajomego z tylnego siedzenia – Ashley z wrażenia prawie go upuszcza – i układamy na trawie. Kenny przez chwilę szuka w bagażniku czegoś, co mogłoby służyć za prowizoryczne nosze, ale nie znajduje. W desperacji rzucam pomysł, żeby wymontować fotel i na nim przenieść chłopaka, ale za dużo czasu to zajmie.
Zaczynamy się piąć pod górę, dźwigając poszkodowanego. To nie jest łatwa trasa, Billy po jakimś czasie stwierdza, że zaczyna opadać z sił, zamieniam się z nim. Nieznajomy może i jest szczupły, ale swoje waży. Trzymam go za nogi, a Kenny pod ramiona. Idzie tyłem, więc czasem się potyka. Po chwili młodszy brat znowu przejmuje od niego ciężar.
- W te wakacje cięgiem kogoś ratuję – zauważam mimochodem, czując, jak pot spływa mi po twarzy. – Może powinnam iść do straży pożarnej?
- Do przybrzeżnej, Laurie! – proponuje Billy. – Dziewczyn tam ciągle za mało, a i większa szansa, że wieloryba spotkasz.
- Ten koleś przynajmniej jest lżejszy od wieloryba – mówi Kenny.
- Ale cięższy od kota – komentuję.
W końcu jesteśmy na górze, pod dużą chałupą w kolorze lawendy, z garażem przy ścianie. W domu pali się światło, słychać muzykę – chyba Black Eyed Peas czy coś takiego. Najwyraźniej trwa tam domówka. Czy to znaczy, że mamy-pielęgniarki nie ma w domu? Mniejsza o to, w każdym razie można zadzwonić po pomoc.
Zmęczyłam się niesieniem, więc przekazuję nogi rannego krejzolce Ashley, a sama biegnę na ganek. Dzwonię do drzwi. Po chwili otwiera ciemnoskóra dziewczyna z włosami spiętymi w dwa kicki. Ma na sobie błękitną bluzkę i dżinsy, kołysze biodrami w rytm muzyki, najwyraźniej dobrze się bawi.
- Siemka! – woła do mnie. – Ty też na imprezę? Wchodź!
- Zastałam Toma? – pytam zdezorientowana.
Wpuszcza mnie do środka i idziemy do salonu. Przebywa tam kilkanaście osób. Jedni tańczą, drudzy się całują, jeszcze inni piją albo nalewają se, albo po prostu rozmawiają. Zabawa na całego.
- Sanitariuuusz! – wołam przeraźliwie. – Mamy rannego!
Muzyka raptownie milknie. Spośród biesiadników wychodzi gospodarz. Tom Buckfeather jest wysoki, postawny, z długimi, czarnymi włosami związanymi z tyłu, a jego rysy twarzy zdradzają prawdziwego Amerykanina, takiego, którego przodkowie mieszkali w tym kraju od wielu tysięcy lat. Ubrany jest w ciemną kraciastą koszulę w kratę i jasnobrązowe sztruksy.
- Co znowu za ranny? – pyta z niepokojem. – Kto ty w ogóle jesteś?
- Billy Andreas to mój kolega – oświadczam.
- Jezu! Billy ranny? – w jego oczach błyska przerażenie.
- Nie, to ktoś inny, leżał nieprzytomny na poboczu. Już go zresztą niosą.
Idę za nim do przedpokoju i na zewnątrz. Bracia Andreas z krejzolką Ashley już wspinają się z poszkodowanym chłopakiem na werandę.
- Chryste Panie, w jaki sposób wy go niesiecie! – woła Buckfeather zaszokowany. – Nie macie żadnych noszy?
- Sorry, Tom, może ty dostałeś od starych ambulans na urodziny – odcina się Billy – ale my mamy tylko osobowego szewrolca!
Wchodzimy z nieprzytomnym do środka. Tom prowadzi nas przez salon, a imprezowicze kierują ku nam zaszokowane spojrzenia. W końcu pokazuje nam mały pokój. Ma jasnofioletowe ściany i urządzony jest dość po dziewczyńsku. Kenny i Ashley kładą naszego nieznajomego na łóżku. Potem znikają, żeby dowiedzieć się, czy ktoś na tej imprezie nie poratowałby nas akumulatorem albo chociaż nie wziął na hol. Wkrótce Buckfeather przynosi jaskrawoczerwony neseser z taśmą odblaskową. Zakłada gumowe rękawiczki, wyciąga termometr i stetoskop, po czym bierze się do badania poszkodowanego. W tym celu podciąga mu koszulkę. Odwracam wzrok z zażenowania, choć na podniecanie się czyjąś klatą to zdecydowanie nie jest dobry moment.
- No i co? – pyta Billy, przerywając nerwowe milczenie.
- Nic nie kumam… – Tom Buckfeather odwiesza stetoskop na szyję, wygląda na zmieszanego. – Niby oddech w normie, ale ma bradykardię i źrenice nie reagują. Kurczę, to wygląda na jakiś letarg.
- Jest w śpiączce? – upewniam się, gdy lodowate obcęgi przerażenia ściskają moje serce.
- Tak mi się zdaje – odpowiada zdeprymowany Tom. – Ciężka sprawa. Przykryj go kocem, a ja zadzwonię po lekarza.
Przykrywam nieznajomego chłopaka, ułożonego w pozycji bocznej, i siadam obok na materacu. Spoglądam na jego spokojną, zbyt spokojną twarz. Skąd jesteś, śliczny? Jak masz na imię? Dokąd zmierzasz? I co cię ugryzło, że łazisz na piechotę po lasach północnej Kalifornii?
Do pokoju zagląda jedna z imprezowiczek, blondynka z krótkimi warkoczykami, w zgniłozielonej bluzce na ramiączkach.
- Wyjdzie z tego? – pyta, przytulając pluszowego mistrza Yodę.
- Mam nadzieję – wzdycham ciężko.
- To twój chłopak?
- Nie, widzę go pierwszy raz w życiu.
- Bardzo się przejmujesz.
- Taka już moja natura. Cały czas się przejmuję. Posiedzisz z nim chwilę? Muszę do toalety.
- Jasne – odpowiada i zajmuje moje miejsce obok poszkodowanego.
Kiedy siedzę w toalecie, niespodziewanie gaśnie światło. Nie jestem rozbawiona takim kawałem.
- Dobra, przyznać się! – wołam po wyjściu. – Który mi zgasił światło w kibelku?
- Była przerwa w dostawie prądu – odpowiada brodaty hipster w country'owej haftowanej marynarce, jak się domyślam – noszonej ironicznie. Wtedy zauważam, że muzyka ucichła.
- No ładne rzeczy! – woła gdzieś w głębi Tom Buckfeather. – Nie dość, że mam w pokoju gościa w śpiączce, to jeszcze muszę na nowo nastawiać playlistę!
Wracam do małego pokoju i przejmuję pacjenta od dziewczyny z warkoczykami. Siedzę przy nim, czekając, aż ktoś przyjdzie i powie mi, na czym stoimy.
Wtem dostrzegam, że nieznajomy leży na plecach, w lekkim rozkroku. A przecież był w pozycji bocznej! Co jest? Czyżby ta warkoczasta? To zbereźnica dopiero…
Nagle chłopak zebrany z pobocza gwałtownie zrywa się do siadu i otwiera oczy. Są wielkie, zielone i patrzą prosto na mnie.
- Kocham cię! – mówi drżącym głosem.
Boże, w co ja się znowu wpakowałam?

2 komentarze:

  1. Powinnam tworzyć opracowanie dramaturgiczne jakiegoś czegoś, ale oto jest nocia! Nie można tego tak zostawić.
    Co się tu, to ja nawet nie. Akcja pędzi na złamanie karku, bohaterka zagubiona i zestresowana tak, że zaraz zacznie gonić w piętkę, postaci poboczne nie ogarniają jak zawsze, ale kocham każdą ich wypowiedź i każdą linijkę opisu, za to narrator chyba jest zmulony jakimiś opiatami i do tego skleja tekst ze starych wypracowań z polskiego zmieszanych z XIX-wieczną literaturą realistyczną.
    Krótko mówiąc, to najlepsze opeczko w moim życiu w tej chwili!!!!!1!1!!1oneoneeleven
    Dzięki za cytat: "związek z nim przekracza granice akceptowalności społecznej. I w ogóle jakoś dziwnie tak." Mam nadzieję, że kiedyś dostanę od losu szansę, by go użyć.
    M. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz, już mi się wydawało, że to konkretne opko się wypaliło... A Twoja charakterystyka narracji to coś pięknego :D

      Usuń