Wracamy z
krejzolką Ashley do auta. Choć z zewnątrz wyglądam na spokojną,
to w środku aż się telepię na boki. Znowu ten przeklęty Jason,
paskudny kumulonimbus na niebie mego nastroju! Mam nadzieję, że to
już naprawdę ostatni raz… Staram się zachowywać pogodę ducha,
ale kiedy wyjeżdżamy spod lotniska, Billy szybko zauważa, że
jestem skwaszona.
- Laurie! –
zagaduje, odwracając się do mnie. – Stało się coś?
- Nic, jakiś
menel się do mnie przyczepił.
- Czego
chciał?
- Żebym mu
dołożyła parę centów, bo mu brakuje dwóch dolców na bilet do
Kalamazoo.
- Przecież
od nas nie ma lotów do Kalamazoo – stwierdza Kenny.
- Dlatego
nie dałam się nabrać.
Zamiast
wrócić do Eureki jak najkrótszą drogą, decydujemy się
przedłużyć przejażdżkę, robiąc objazd drogami lokalnymi ku
zachodowi, a potem na południe. Mijamy osiedla ludzkie, a potem
nasza wąska droga wjeżdża w las.
Nie mogę
się uwolnić od myśli o tym, jak bardzo życie mi się skisiło
przez ostatnie dwa tygodnie. Pasja? Łatwo mówić, kiedy obiekt
pasji rozorał ci plecy zębami i zamierzał zrobić jeszcze co
gorszego. Miłość? Jedyny chłopak, którego uważałam za ideał i
na którego wzajemność mogłam liczyć, okazał się nie być
człowiekiem. Kontakt z tak zwanym wielkim światem? Jason, jeden
wielki dramat. Praca? Od tygodnia nie byłam w barze, zarobki mi
przepadają, a czas wakacji się o ten tydzień nie przedłuży.
Okolica
wydaje się całkiem odludna. Gałęzie rosochatych świerków
zwieszają się nisko ponad drogą. W oddali przemyka stodoła z
wielkim, czerwonym napisem: „TYLKO OSTATNIA ŚWINIA KARMI ŚWINIE
ODPADKAMI. Wypasiona karma dla wypasionej trzody – dzwoń 1-900…”
– i dalej już nic, lasy i rozgrzany asfalt. Oby tylko puma nie
wylazła nam na drogę, albo łoś. Pociągam łyk napoju.
- Nie
rozumiem, brat, czego Robin od ciebie chce – zagaja Billy. –
Wtedy, w przystani, wyglądało, że się gniewa. A teraz?
- Widzisz,
mój urok osobisty wcale nie jest taki do rzyci, jak ci się wydaje –
odpowiada starszy brat.
- Ale wygląd
to ma taki trochę kontrowersyjny – Billy nie sprawia wrażenia
całkiem przekonanego co do miłosnych perspektyw brata.
Kenny nie
wzrusza ramionami tylko dlatego, że musi mieć ręce na kierownicy.
- Mnie się
podoba.
- Aha! Czyli to jednak
dziewczyna.
- Nie wiem – odpowiada
Kenny rozbrajająco.
- Jak to, podoba ci się i
nawet nie wiesz na pewno, jakiej jest płci?
- A co se
będę głowę zawracać? Chyba po to, żebym wiedział, jakim
konkretnie seksualistą jestem, ale ja to olewam.
- Aha! –
do rozmowy wtrąca się krejzolka Ashley. – Więc ty jesteś z
tych, którzy lecą na osobę, a nie na płeć?
-
Oczywiście, bo wszystkich innych interesuje tylko wydestylowana
płeć. Po co komu osoba, tylko przeszkadza – ironizuje Kenny.
Jego
postawa każe mi się zastanowić nad sobą. Robin najwyraźniej mu
się podoba, trafia prosto w jego gust i w obliczu tej zgodności
starszy z braci Andreas nie przejmuje się czymś takim jak płeć.
To dlaczego ja nie mogę przestać czuć takiej niechęci do siebie
samej, takiego poczucia winy, że zakochałam się w kimś należącym
do innego gatunku? No i do samego Devlina niestety też… Uwielbiam
go i jednocześnie nie chcę znać. On jest tak idealny, ale związek
z nim przekracza granice akceptowalności społecznej. I w ogóle
jakoś dziwnie tak.
Wyglądam
spomiędzy przednich foteli na drogę przed nami. Wyjeżdżamy zza
zakrętu, gałęzie świerków nadal zwieszają się nad szosą, a na
jezdni…
-
Człowiek!!! – krzyczę.
Pisk
hamulców, przekleństwo Kenny'ego. Udaje mu się szczęśliwie
wyhamować przed rozjechaniem sylwetki rozciągniętej na asfalcie.
Wyskakuję z auta jak z procy i prawie nadziewam się na gwałtownie
otwarte przez Billy'ego przednie drzwi.
Podbiegam
bliżej. To chłopak, może siedemnastoletni i… jaki śliczny!
Wysoki i szczupły, szopa kasztanowych włosów, łagodne rysy. Ma na
sobie czarną koszulkę, czerwone szorty i czarne japonki. Co prawda
jest nie całkiem w moim typie, bardziej mógłby się podobać
Ashley, ale z czysto estetycznego punktu widzenia muszę to przyznać…
Zaraz, pogięło mnie? Przecież on jest nieprzytomny! Jego życie
może być zagrożone!
Dotykam
jego dłoni. Jest dziwnie chłodna. Przerażona patrzę na jego
klatkę piersiową, ale po dłuższej chwili dostrzegam jej ruch.
- On może
mieć hipotermię – mówię wreszcie.
- W taką
pogodę? – dziwi się Billy. – Prędzej udar słoneczny.
- Wszystko
jedno. Dzwoń po karetkę!
Przykładam
ucho do ust nieznajomego. Oddech ledwo-ledwo, ale jednak słychać.
Co z pulsem? Łapię go za nadgarstek, drugą dłonią naciskam jego
klatę. Akcja serca niby jest, ale jakaś taka… powolna?
- Cholera! –
krzyczy Kenny. – Tu nie ma zasięgu! Co robimy?
Wyciągam
smartfona. Rzeczywiście, w tej okolicy nie ma zasięgu. Ale jeszcze
dziwniejsze jest to, że mam bardzo słabą baterię, prawie
wyładowaną. A przecież ładowałam rano!
- Musimy go
sami zawieźć do szpitala – decyduję. – Bierzcie go, chłopaki.
- Do
szpitala, czy do miejsca, z którego będzie można zadzwonić na
pogotowie? – dopytuje krejzolka.
- Ty już,
Ashley, nic nie kombinuj! – rzucam zdenerwowana, serce potwornie mi
bije, właściwie mogłabym oddać część tego pulsu
poszkodowanemu.
Bracia
Andreas chwytają nieznajomego – Kenny pod ramiona, Billy za nogi –
i ostrożnie wnoszą na tylne siedzenie. W końcu jakoś udaje się
nam zapakować. Chłopaki, jak przedtem, na przedzie, podczas gdy my
z krejzolką siedzimy z tyłu, a na nas spoczywa tajemniczy
poszkodowany. Jego głowa spoczywa mi na podołku, a nogi – na
kolanach Ashley.
Wpatruję
się w migdałowatą twarz nieznajomego. Coś jest nie tak, przecież
to Dev powinien mi tak leżeć na kolanach! Nie mogę się teraz
nagle zakochać w zupełnie obcym chłopaku, w dodatku nieprzytomnym!
Prawda, że nie mogę? Gadaj zdrów… Wyciągam dłoń i czule
głaszczę go po policzku. Jest chłodnawy.
- Szybciej,
Jezu malusieńki – mamroczę przejęta.
- No
przecież pędzę maksymalną dozwoloną! – burczy Kenny.
Faktycznie,
lecimy jak strzała. Przenoszę wzrok z krajobrazu za oknem na
naszego „pacjenta” i z powrotem. Wjeżdżamy na nieco bardziej
otwartą przestrzeń, niedługo powinniśmy wypaść na drogę
stanową i za moment będziemy w Arcata, dojedziemy do szpitala…
I wtedy
nagle gaśnie silnik. Z gwałtownym szarpnięciem lecę do przodu i
uderzam czołem o zagłówek przedniego fotela. Nieznajomy chłopak
prawie zsuwa mi się z kolan, przytrzymuję go rozpaczliwie.
Kenny
próbuje uruchomić auto, ale bez skutku. Na desce rozdzielczej
zapala się kontrolka.
- Jassny
gwint! – rzuca przez zęby. – Akumulator siada!
- No popatrz
– odpowiadam. – To zupełnie, kurna olek, jak w moim telefonie.
Klątwa jakaś czy co?
Bracia
wyskakują z auta. Ja też ostrożnie wydobywam się spod
poszkodowanego i dołączam do nich. Nogi się pode mną uginają, ze
stresu czuję mdłości.
- I co
teraz? – pytam zrozpaczona. – Nie możemy wezwać karetki ani
sami go zawieźć do szpitala.
- Musimy
poczekać, aż ktoś będzie przejeżdżał i się zatrzyma –
stwierdza Kenny. – Że też się musiał złom rozkraczyć akurat
na samych peryferiach!
- Przecież
on oddycha! – rzuca z samochodu krejzolka. – Nie ma pośpiechu…
Billy
rozgląda się wokoło, jakby rozpaczliwie szukał wyjścia. Nagle
podnosi głowę i widzę, jak jego twarz rozświetla olśnienie.
- Zaraz,
czekaj, znam tę okolicę! – mówi. – Tam na górce mieszka mój
kumpel Tom Buckfeather. On się uczy na ratownika medycznego, a jego
mama jest pielęgniarką. Idziemy tam!
Bracia
spychają samochód na pobocze i zaciągają ręczny, a wtedy my
wyciągamy nieznajomego z tylnego siedzenia – Ashley z wrażenia
prawie go upuszcza – i układamy na trawie. Kenny przez chwilę
szuka w bagażniku czegoś, co mogłoby służyć za prowizoryczne
nosze, ale nie znajduje. W desperacji rzucam pomysł, żeby
wymontować fotel i na nim przenieść chłopaka, ale za dużo czasu
to zajmie.
Zaczynamy
się piąć pod górę, dźwigając poszkodowanego. To nie jest łatwa
trasa, Billy po jakimś czasie stwierdza, że zaczyna opadać z sił,
zamieniam się z nim. Nieznajomy może i jest szczupły, ale swoje
waży. Trzymam go za nogi, a Kenny pod ramiona. Idzie tyłem, więc
czasem się potyka. Po chwili młodszy brat znowu przejmuje od niego
ciężar.
- W te
wakacje cięgiem kogoś ratuję – zauważam mimochodem, czując,
jak pot spływa mi po twarzy. – Może powinnam iść do straży
pożarnej?
- Do
przybrzeżnej, Laurie! – proponuje Billy. – Dziewczyn tam ciągle
za mało, a i większa szansa, że wieloryba spotkasz.
- Ten koleś
przynajmniej jest lżejszy od wieloryba – mówi Kenny.
- Ale
cięższy od kota – komentuję.
W końcu
jesteśmy na górze, pod dużą chałupą w kolorze lawendy, z
garażem przy ścianie. W domu pali się światło, słychać muzykę
– chyba Black Eyed Peas czy coś takiego. Najwyraźniej trwa tam
domówka. Czy to znaczy, że mamy-pielęgniarki nie ma w domu?
Mniejsza o to, w każdym razie można zadzwonić po pomoc.
Zmęczyłam
się niesieniem, więc przekazuję nogi rannego krejzolce Ashley, a
sama biegnę na ganek. Dzwonię do drzwi. Po chwili otwiera
ciemnoskóra dziewczyna z włosami spiętymi w dwa kicki. Ma na sobie
błękitną bluzkę i dżinsy, kołysze biodrami w rytm muzyki,
najwyraźniej dobrze się bawi.
- Siemka! –
woła do mnie. – Ty też na imprezę? Wchodź!
- Zastałam
Toma? – pytam zdezorientowana.
Wpuszcza
mnie do środka i idziemy do salonu. Przebywa tam kilkanaście osób.
Jedni tańczą, drudzy się całują, jeszcze inni piją albo
nalewają se, albo po prostu rozmawiają. Zabawa na całego.
-
Sanitariuuusz! – wołam przeraźliwie. – Mamy rannego!
Muzyka
raptownie milknie. Spośród biesiadników wychodzi gospodarz. Tom
Buckfeather jest wysoki, postawny, z długimi, czarnymi włosami
związanymi z tyłu, a jego rysy twarzy zdradzają prawdziwego
Amerykanina, takiego, którego przodkowie mieszkali w tym kraju od
wielu tysięcy lat. Ubrany jest w ciemną kraciastą koszulę w kratę
i jasnobrązowe sztruksy.
- Co znowu
za ranny? – pyta z niepokojem. – Kto ty w ogóle jesteś?
- Billy
Andreas to mój kolega – oświadczam.
- Jezu!
Billy ranny? – w jego oczach błyska przerażenie.
- Nie, to
ktoś inny, leżał nieprzytomny na poboczu. Już go zresztą niosą.
Idę za nim
do przedpokoju i na zewnątrz. Bracia Andreas z krejzolką Ashley już
wspinają się z poszkodowanym chłopakiem na werandę.
- Chryste
Panie, w jaki sposób wy go niesiecie! – woła Buckfeather
zaszokowany. – Nie macie żadnych noszy?
- Sorry,
Tom, może ty dostałeś od starych ambulans na urodziny – odcina
się Billy – ale my mamy tylko osobowego szewrolca!
Wchodzimy z
nieprzytomnym do środka. Tom prowadzi nas przez salon, a
imprezowicze kierują ku nam zaszokowane spojrzenia. W końcu
pokazuje nam mały pokój. Ma jasnofioletowe ściany i urządzony
jest dość po dziewczyńsku. Kenny i Ashley kładą naszego
nieznajomego na łóżku. Potem znikają, żeby dowiedzieć się, czy
ktoś na tej imprezie nie poratowałby nas akumulatorem albo chociaż
nie wziął na hol. Wkrótce Buckfeather przynosi jaskrawoczerwony
neseser z taśmą odblaskową. Zakłada gumowe rękawiczki, wyciąga
termometr i stetoskop, po czym bierze się do badania poszkodowanego.
W tym celu podciąga mu koszulkę. Odwracam wzrok z zażenowania,
choć na podniecanie się czyjąś klatą to zdecydowanie nie jest
dobry moment.
- No i co? –
pyta Billy, przerywając nerwowe milczenie.
- Nic nie
kumam… – Tom Buckfeather odwiesza stetoskop na szyję, wygląda
na zmieszanego. – Niby oddech w normie, ale ma bradykardię i
źrenice nie reagują. Kurczę, to wygląda na jakiś letarg.
- Jest w
śpiączce? – upewniam się, gdy lodowate obcęgi przerażenia
ściskają moje serce.
- Tak mi się
zdaje – odpowiada zdeprymowany Tom. – Ciężka sprawa. Przykryj
go kocem, a ja zadzwonię po lekarza.
Przykrywam
nieznajomego chłopaka, ułożonego w pozycji bocznej, i siadam obok
na materacu. Spoglądam na jego spokojną, zbyt spokojną twarz. Skąd
jesteś, śliczny? Jak masz na imię? Dokąd zmierzasz? I co cię
ugryzło, że łazisz na piechotę po lasach północnej Kalifornii?
Do pokoju
zagląda jedna z imprezowiczek, blondynka z krótkimi warkoczykami, w
zgniłozielonej bluzce na ramiączkach.
- Wyjdzie z
tego? – pyta, przytulając pluszowego mistrza Yodę.
- Mam
nadzieję – wzdycham ciężko.
- To twój
chłopak?
- Nie, widzę
go pierwszy raz w życiu.
- Bardzo się
przejmujesz.
- Taka już
moja natura. Cały czas się przejmuję. Posiedzisz z nim chwilę?
Muszę do toalety.
- Jasne –
odpowiada i zajmuje moje miejsce obok poszkodowanego.
Kiedy
siedzę w toalecie, niespodziewanie gaśnie światło. Nie jestem
rozbawiona takim kawałem.
- Dobra,
przyznać się! – wołam po wyjściu. – Który mi zgasił światło
w kibelku?
- Była
przerwa w dostawie prądu – odpowiada brodaty hipster w
country'owej haftowanej marynarce, jak się domyślam – noszonej
ironicznie. Wtedy zauważam, że muzyka ucichła.
- No ładne
rzeczy! – woła gdzieś w głębi Tom Buckfeather. – Nie dość,
że mam w pokoju gościa w śpiączce, to jeszcze muszę na nowo
nastawiać playlistę!
Wracam do
małego pokoju i przejmuję pacjenta od dziewczyny z warkoczykami.
Siedzę przy nim, czekając, aż ktoś przyjdzie i powie mi, na czym
stoimy.
Wtem
dostrzegam, że nieznajomy leży na plecach, w lekkim rozkroku. A
przecież był w pozycji bocznej! Co jest? Czyżby ta warkoczasta? To
zbereźnica dopiero…
Nagle
chłopak zebrany z pobocza gwałtownie zrywa się do siadu i otwiera
oczy. Są wielkie, zielone i patrzą prosto na mnie.
- Kocham
cię! – mówi drżącym głosem.
Boże, w co
ja się znowu wpakowałam?
Powinnam tworzyć opracowanie dramaturgiczne jakiegoś czegoś, ale oto jest nocia! Nie można tego tak zostawić.
OdpowiedzUsuńCo się tu, to ja nawet nie. Akcja pędzi na złamanie karku, bohaterka zagubiona i zestresowana tak, że zaraz zacznie gonić w piętkę, postaci poboczne nie ogarniają jak zawsze, ale kocham każdą ich wypowiedź i każdą linijkę opisu, za to narrator chyba jest zmulony jakimiś opiatami i do tego skleja tekst ze starych wypracowań z polskiego zmieszanych z XIX-wieczną literaturą realistyczną.
Krótko mówiąc, to najlepsze opeczko w moim życiu w tej chwili!!!!!1!1!!1oneoneeleven
Dzięki za cytat: "związek z nim przekracza granice akceptowalności społecznej. I w ogóle jakoś dziwnie tak." Mam nadzieję, że kiedyś dostanę od losu szansę, by go użyć.
M. :)
Dzięki za komentarz, już mi się wydawało, że to konkretne opko się wypaliło... A Twoja charakterystyka narracji to coś pięknego :D
Usuń