O ile
wieczorem czułam się pod psem, to rano, po przebudzeniu, w pełni
sobie uświadamiam, co narobiłam. Obuch zrozumienia uderza mnie tak
brutalnie, że padam z powrotem na poduszkę i przez dłuższą
chwilę nie mogę wstać.
Chwytam za
komórkę, żeby zadzwonić do Devlina, ale abonent ma wyłączony
telefon lub znajduje się poza zasięgiem sieci. Teraz to już
naprawdę dociera do mnie beznadziejność sytuacji. Brawo ja. Miałam
szansę jedną na milion i zepsułam ją.
W sumie to
nie powiedziałam nic szczególnego. Mówiąc, że powinniśmy na
razie pozostać przyjaciółmi i że nie chcę z nim tracić
kontaktu, rozumiałam to całkiem dosłownie. Ale we wszystkich
filmach taka deklaracja jest równoważna z rozstaniem, a teraz nawet
nie mogę się do Deva dodzwonić, żeby wyprostować sprawę. I
zresztą serce mi wali i czuję mdłości, gdy próbuję wystukać
jego numer.
To
beznadziejne. Pragnę go, a jednocześnie odczuwam jakąś odrazę,
do niego i trochę do siebie. Nie mogę bez niego żyć, byłby dla
mnie partnerem idealnym, uosobieniem mojej największej pasji… Ale
jest wielorybem. Dlaczego to musiało spotkać właśnie mnie?
Czuję się, jakby ktoś zdzielił moje jestestwo metalowym
drągiem, strzelił w nie z przyłożenia śrutem, wtarł w
rany paprykę jalapeño, a to, co pozostało, przejechał traktorem.
Już wolałabym bezinteresowną buconierę Jasona Barbera od
świadomości, że sama, z własnej woli, pozbawiłam się
szansy na miłość swojego życia. I to dlaczego? Bo nie był w
pełni człowiekiem? Gdyby taka Luthien miała podobne wąty, Tolkien
nie miałby o czym pisać.
Nadchodzi dziesiąta. Niby schodzę na śniadanie, ale potem wracam
na górę, jeszcze w połowie schodów zapominająć, co jadłam.
Mogłabym spędzić cały weekend na chniochaniu w poduszkę,
ale z tak monotonnej rozrywki wybawia mnie telefon. Odbieram
drżącymi dłońmi.
- Cześć,
Laurie, co robisz i jak się czujesz? – zagaduje przyjaźnie
krejzolka Ashley.
- Lepiej –
odpowiadam zachrypniętym od płaczu głosem. Czuję trochę ulgę, a
trochę rozczarowanie, że to jednak nie Devlin.
- Bo w ogóle
nie było cię w internetach, to się aż zaczęłam martwić.
- Miałam
trochę doła – przyznaję bez bicia.
- A jak ci
wyszła wczorajsza randka?
-
Beznadziejnie – oceniam. – Właśnie dlatego mam doła.
- Słuchaj,
Laurie, mam dla ciebie propozycję. Jadę dziś z Billym i Kennym do
Arcata, nie zabrałabyś się z nami? Może ci się trochę poprawi
nastrój.
- Kiedy
ostatnim razem wybrałam się z wami na wycieczkę, to – głośno i
melodramatycznie pociągam nosem – do tej pory nie mogę dojść do
siebie!
- Daj
spokój, Laurie, przecież nie płyniemy na morze, tylko pojedziemy
do miasta. Kupimy sobie jakieś spodnie, dobrze będzie!
Wyrażam
zgodę, bo co innego mi pozostało? Nie mogę przecież przez cały
weekend moczyć poduszki. Tym bardziej, że moje kanały łzowe
pracują już ponad miarę, niedługo ogłoszą strajk i zażądają
ośmiogodzinnego dnia pracy. Biorę się wreszcie w garść, wykonuję
przedpołudniowe czynności, po czym zakładam jasnobeżowe
espadryle, rybaczki z białej bawełny i wydekoltowaną bluzkę
w fioletowe hibiskusy.
Na dole
uświadamiam sobie jeszcze jedno. Byłam tak zdruzgotana, że
pozwoliłam Devowi odwieźć się pod dom, a przecież na randkę
przyjechałam na rowerze! Pewnie stoi od wczoraj przypięty pod
biblioteką, chyba że, nie daj Boże, ktoś inny się nim
zaopiekował. Nie mam teraz na czym pojechać do miasta… Ale od
czego ma się rodziców? Tata akurat jedzie do baru, może mnie
podrzucić.
Pod
biblioteką kamień spada mi z serca. Roweru nikt nie uprowadził,
stoi nadal tam, gdzie go zostawiłam. Jadę z powrotem do
“Albatrossa”, tylko po to, by zostawić jednoślad pod lepszą
opieką, czyli na zapleczu. Potem idę z buta na miejsce zbiórki.
Na parkingu pod centrum handlowym
dostrzegam już z daleka Billy’ego Andreasa. Siedzi na masce
granatowego malibu, najwyraźniej nie parzy go w tyłek.
- Siema,
Laurie! – woła, gdy się zbliżam. – Potworny sen dziś w nocy
miałem.
- Pniak
rozłupany w nim ujrzałeś? – pytam, przypominając sobie po raz
kolejny jakieś urywki z lekcji u pani Averescu.
- Gorzej!
Śniło mi się, że umówiłem się z jakąś dziewczyną i zgadnij,
co jej zaproponowałem na pierwszej randce? Kolonoskopię!
-
Ekstremalna wersja zabawy w doktora! – komentuję i nie mogę
powstrzymać nagłej eksplozji śmiechu.
Jestem wdzięczna Billy’emu, że mi poprawił nastrój, ale mój
wybuch tak kompletnie kontrastuje z ogólnym samopoczuciem, że
młody Andreas od razu to dostrzega.
- A co u
ciebie? – pyta z troską.
- Szkoda
gadać, na własną prośbę rozwaliłam swój pierwszy poważny
związek.
- Z
Devlinem?
- Skąd
wiesz? – pytam zdumiona.
- Ashley
mówiła, że masz świetnego chłopaka. Szkoda, że już po
wszystkim.
- No tak,
ona zawsze wszystko rozgada! – uświadamiam sobie. – Nie do końca
wiem, co zrobiłam źle, może powinnam była mu zaproponować
kolonoskopię.
Wkrótce
pojawia się reszta naszej paczki. Krejzolka Ashley tym razem
założyła białą bluzkę w niebieskie pasy i brązowe szorty,
Kenny zaś przyszedł w dżinsach i koszulce Megadeth z tym
ich kościotrupem w nitowanych pinglach.
- To jaki
mamy plan? – upewnia się starszy z braci.
- No,
dziewczyny chcą się pokręcić po sklepach – mówi Billy. – I
do kina mieliśmy iść.
- Może się
uda kogoś wyrwać, nie? – cieszy się krejzolka Ashley.
- Może tak
– odpowiada Kenny, patrząc gdzieś w bok – a może…
niekoniecznie.
Przesuwam wzrok w miejsce, które tak
go zaciekawiło, czyli na główne wejście do galerii handlowej.
Wśród wychodzących ludzi rozróżniam nagle znajomą sylwetkę,
szczupłą i długowłosą. To Robin z przystani! Ma na sobie brązową
bluzę z kapturem. Rozpoznaje i Kenny’ego i uśmiecha się
szeroko.
- Hej,
przystojniaku, niezła koszulka! – woła doń swym niejednoznacznie
niskim głosem. – Wymień wszystkich perkusistów Megadeth, od
końca!
- Verbeuren,
Drover, DeGrasso, Menza, Buehler, Samuelson.
- Dobry
jesteś!
Robin podbiega i bezceremonialnie, z zaskoczenia całuje Kenny’ego
w policzek, po czym gwałtownie odskakuje i odchodzi w swoją stronę,
jak gdyby nigdy nic. W pewnej chwili odwraca się.
- Vinniego
Colaiutę zapomniałeś! – woła triumfalnie.
- Jezu,
Vinnie, faktycznie! – odpowiada Kenny. – Nie liczy się, on był
tylko sesyjny!
Robin
wchodzi między stojące na parkingu auta, po chwili już jej nie
widać. Albo jego, wszystko jedno.
- Co tu
właściwie zaszło? – pytam z niepewnością.
- Nie mam
pojęcia – odpowiada Kenny – ale mogłoby się dziać częściej.
Jedziemy?
No i
wybieramy się w końcu na tę wycieczkę. Nie mamy daleko, bo to
tylko 15 mil w jedną stronę, więc Kenny wybiera dłuższą
drogę. Arcata jest mniejsza od Eureki, ale za to ma uniwersytet. Nie
dlatego tam jedziemy, a po prostu dlatego, że warto czasem się
poszwendać po innych ulicach niż te dobrze znajome.
Krótko przed naszym przyjazdem musiał padać przelotny deszcz, bo
na ulicach widzę gdzieniegdzie kałuże. Zostawiamy auto na parkingu
i idziemy się wałęsać. Krejzolka Ashley wkrótce zdobywa
szafirową spódnicę, mnie zaś udaje się upolować przewiewny
bawełniany żakiet, choć Billy się podśmiewuje, że wyglądam
w nim jak doktorka. Nastrój jakoś mi się poprawia, nawet już
tyle nie myślę o Devie. Zaliczam księgarnię, gdzie kupuję jakiś
westernowy romans. Dlaczego tylko ja mam się męczyć ze swoimi
uczuciami, dla odmiany teraz poczytam, jak ktoś inny się męczy! W
pudle z przecenami znajduję jeszcze kuriozum w sam raz
wpasowujące się w moje zainteresowania. Książka niejakiego
Roberto Novotnego “Podwodne Imperium. Wieloryby-zabójcy i ich rola
w depopulacji Ameryki” po pobieżnym przekartkowaniu wydaje się
dziełem równie świrniętego umysłu, jak to sugeruje okładka
i tytuł. Przechodzi mnie dreszcz na widok zdjęcia orki, choć
zostało rozmazane jakimś pseudoartystycznym filtrem, ale może się
paradoksalnie dowiem czegoś nowego, co pozwoli mi spojrzeć na gang
Fiodora z innej perspektywy. W ogóle świetne mam pomysły na
przepracowanie traumy. Zepsułaś sobie relacje z chłopakiem?
Przeczytaj romans! Pogryzła cię orka? Przeczytaj książkę o tym,
jak CIA neuroprogramuje walenie do ataków na ludzi! Co może pójść
źle?
We czwórkę
idziemy na obiad do restauracji meksykańskiej, a wreszcie na film.
W Arcata mają sympatyczne, stare kino, takie z duszą, nie to,
co te wszystkie multipleksy. Grają komedię romantyczną “Przytulić
czy przywalić”. Gdybym miała to oglądać sama, to pewnie cały
czas bym się dołowała, porównując sytuację głównej bohaterki
do własnej. Jedyną alternatywą był chiński dramat “Matka
złorzeczy koniowi w konopiach”, ale krejzolka Ashley nie lubi
czytać napisów, a ja jestem prawie pewna, że taka produkcja
jeszcze bardziej by mnie podminowała.
Po filmie jest jeszcze całkiem widno,
więc ruszamy dalej na północ. Przejeżdżamy przez McKinleyville,
które jest jeszcze mniejsze niż Arcata, za to może się poszczycić
lotniskiem, które nazywa się Arcata-Eureka. Przejażdżka przedłuża
się, pędzimy dalej na północ wzdłuż oceanu. Książka o
wielorybiej teorii spiskowej mnie kusi, ale stawiam jej opór,
podziwiam widoki za oknem. W Big Lagoon Kenny w końcu zawraca na
południe.
Gdy po raz
drugi mijamy lotnisko w McKinleyville, krejzolka Ashley oznajmia
nagle, że musi do toalety.
- Zrobimy
postój w Arcata – obiecuje Kenny.
- Ale ja
muszę teraz! – nalega Ashley. – Podjedźmy na lotnisko.
- Jaja sobie
robisz? – dziwi się nasz szofer. – To tylko parę mil!
- Kenny,
no…! – krejzolka przyjmuje najbardziej wkurzająco jękliwą
barwę głosu i teraz już nie mamy wyjścia, musimy podjechać pod
budynek lotniska.
- Tylko jak
cię ochrona pogoni, to ja z tym nie mam nic wspólnego! – boczy
się Kenny, gdy wysiadamy z auta.
Bracia
zostają na zewnątrz, a ja postanawiam towarzyszyć krejzolce
Ashley. Wchodzimy do holu i szybko przemykamy ku toaletom. Ona
wchodzi, ja zostaję pod drzwiami. Obserwuję przechodzących ludzi:
pasażerowie, pracownicy, stewardessy, ochrona… Nawet marynarze
Straży Przybrzeżnej – chyba dlatego Kenny nie chciał wchodzić
do środka, się bał, że spotka starszego.
Wyglądam przez okno i przez dłuższy czas podziwiam embraera na
pasie startowym. Ciekawe, dokąd leci, do Portland czy do Frisco?
Jego potężna sylwetka kojarzy mi się z wielorybem. Co za tym
idzie, przychodzi mi zaraz do głowy Devlin. A już myślałam, że
udało mi się dojść do siebie… Tęsknię, kurna olek. Za
facetem, któremu sama dyskretnie dałam kosza. Za facetem, który
nie jest do końca człowiekiem. Czy ja robię coś niewłaściwego?
Cały czas mnie to zastanawia i nie znajduję satysfakcjonującej
odpowiedzi. Gorzej byłoby, gdybym trafiła na normalnego
homosapiensa, ale za to żonatego?
- Laurie, to
ty? – słyszę zaskoczony głos.
Odwracam
się, pełna złych przeczuć, i doznaję szoku. Z męskiego
kibla wychodzi Jason Barber w czerwonych szortach i czarnej
koszulce w granatowe pręgi. Na czole ma lustrzane okulary słoneczne.
- A ty tu
czego? – pytam niezadowolona. – Przecież miałeś wyjechać.
- No,
właśnie wyjeżdżam – wyjaśnia. – Za dwadzieścia minut mam
samolot, ale skoro już cię zobaczyłem, to możemy chwilę pogadać.
Przestępuję
z nogi na nogę, próbując sobie przypomnieć, jaki ciężki
przedmiot mam w torebce.
- Twój
menago nie odradził ci kontaktów ze mną?
- Nie mam
obowiązku go słuchać. To ja jestem gwiazdą, nie on.
- Pokazali
mnie w gazecie i w sieci. Wiesz, co to znaczy? Ta okolica jest
za mała dla dwojga celebrytów!
- Słuchaj,
Laurie, chciałem cię przeprosić za to, co zrobiłem. Może na
zgodę pójdziemy…
- Już
dawniej przeprosiłeś, ale się nie poprawiłeś – odpowiadam
bezlitośnie. – Idź, samolot ci ucieknie.
- Laurie,
proszę! Nie gniewaj się już!
- Tu nie
chodzi o gniew – odpowiadam, nie do końca zgodnie z prawdą. –
Tu chodzi o moje bezpieczeństwo. I nie tylko moje. Żaden
kopacz wielorybów nie może być moim przyjacielem.
- Ja
naprawdę nie chciałem! – krzyczy Barber, zaczynając się mazać.
– Od dzieciństwa mam napady agresji!
- No, to tym
mnie ostatecznie zachęciłeś – stwierdzam ironicznie.
- Naprawdę,
Laurie! Mam… padaczkę dwubiegunową!
- Nie ma
czegoś takiego.
- Wątpisz w
moją chorobę? Jak możesz!
- W zeszłym
tygodniu rozmawiał ze mną twój mendażer. Robił wszystko, żeby
mnie udobruchać, ale nic nie wspominał o jakichkolwiek twoich
zaburzeniach.
- No,
jeszcze by tego brakowało, żeby ten żydowski ściemniacz
rozpowiadał wszędzie o moich problemach zdrowotnych!
- Nawet tak
bardzo nieistniejących jak padaczka dwubiegunowa? Powiem ci coś, ty
toksyno. Nie masz żadnych zaburzeń, to tylko ściema mająca
przysłonić fakt, że jesteś po prostu bezczelny i niewychowany. I
wymyśliłeś ją w tej chwili, bo twoje faneczki w internecie
nic o tym nie piszą!
Jason wyje
jak żałosny spaniel, łzy lecą mu z oczu niczym z pękniętej
rury. Zdegustowana, dwoma palcami podaję mu chusteczkę. Wyciąga mi
ją z dłoni i trąbi donośnie.
- Tam
dmucha! – wołam z mściwością.
- Czy możesz
przestać się ze mnie nabijać? – pyta Barber przez łzy.
- Nie mam
zamiaru.
- Czemu
jesteś dla mnie taka niemiła?
- A czemu ty
się mnie uczepiłeś? Dziesiątki dziewczyn z całej Ameryki i
narodów sąsiednich mogłyby być twoje, a nachodzisz kogoś, kto ci
się nawet nie podoba.
- Podoba! –
zaprzecza przez potwierdzenie.
- A więc
już nie jestem grubą wieśniarą? Coś cudownie szybko schudłam
przez te kilka dni.
- Ale masz w
sobie coś! Jesteś charakterna, no i więcej ciała to więcej do
przytulania.
-
Oczywiście, w jednej chwili mnie przytulisz, a w drugiej dasz w
zęby. Nie wierzę ci jak psu, bejbe. W sumie psu wierzę bardziej,
nawet wściekłemu, bo po nim chociaż wiadomo, czego się
spodziewać.
Drzwi
damskiej toalety otwierają się, wychodzi krejzolka Ashley.
Energicznie łapię ją za nadgarstek i jak najszybciej odchodzimy ku
wyjściu z budynku, zanim zdąży spostrzec, że rozmawiałam z
celebrytą.
- Jeszcze
nigdzie w tym kraju mnie tak nie upokorzono! – krzyczy do moich
pleców Jason Barber. – Zemszczę się!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz