wtorek, 30 maja 2017

11. Wycieczka na północ



O ile wieczorem czułam się pod psem, to rano, po przebudzeniu, w pełni sobie uświadamiam, co narobiłam. Obuch zrozumienia uderza mnie tak brutalnie, że padam z powrotem na poduszkę i przez dłuższą chwilę nie mogę wstać.
Chwytam za komórkę, żeby zadzwonić do Devlina, ale abonent ma wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem sieci. Teraz to już naprawdę dociera do mnie beznadziejność sytuacji. Brawo ja. Miałam szansę jedną na milion i zepsułam ją.
W sumie to nie powiedziałam nic szczególnego. Mówiąc, że powinniśmy na razie pozostać przyjaciółmi i że nie chcę z nim tracić kontaktu, rozumiałam to całkiem dosłownie. Ale we wszystkich filmach taka deklaracja jest równoważna z rozstaniem, a teraz nawet nie mogę się do Deva dodzwonić, żeby wyprostować sprawę. I zresztą serce mi wali i czuję mdłości, gdy próbuję wystukać jego numer.
To beznadziejne. Pragnę go, a jednocześnie odczuwam jakąś odrazę, do niego i trochę do siebie. Nie mogę bez niego żyć, byłby dla mnie partnerem idealnym, uosobieniem mojej największej pasji… Ale jest wielorybem. Dlaczego to musiało spotkać właśnie mnie?
Czuję się, jakby ktoś zdzielił moje jestestwo metalowym drągiem, strzelił w nie z przyłożenia śrutem, wtarł w rany paprykę jalapeño, a to, co pozostało, przejechał traktorem. Już wolałabym bezinteresowną buconierę Jasona Barbera od świadomości, że sama, z własnej woli, pozbawiłam się szansy na miłość swojego życia. I to dlaczego? Bo nie był w pełni człowiekiem? Gdyby taka Luthien miała podobne wąty, Tolkien nie miałby o czym pisać.
Nadchodzi dziesiąta. Niby schodzę na śniadanie, ale potem wracam na górę, jeszcze w połowie schodów zapominająć, co jadłam. Mogłabym spędzić cały weekend na chniochaniu w poduszkę, ale z tak monotonnej rozrywki wybawia mnie telefon. Odbieram drżącymi dłońmi.
- Cześć, Laurie, co robisz i jak się czujesz? – zagaduje przyjaźnie krejzolka Ashley.
- Lepiej – odpowiadam zachrypniętym od płaczu głosem. Czuję trochę ulgę, a trochę rozczarowanie, że to jednak nie Devlin.
- Bo w ogóle nie było cię w internetach, to się aż zaczęłam martwić.
- Miałam trochę doła – przyznaję bez bicia.
- A jak ci wyszła wczorajsza randka?
- Beznadziejnie – oceniam. – Właśnie dlatego mam doła.
- Słuchaj, Laurie, mam dla ciebie propozycję. Jadę dziś z Billym i Kennym do Arcata, nie zabrałabyś się z nami? Może ci się trochę poprawi nastrój.
- Kiedy ostatnim razem wybrałam się z wami na wycieczkę, to – głośno i melodramatycznie pociągam nosem – do tej pory nie mogę dojść do siebie!
- Daj spokój, Laurie, przecież nie płyniemy na morze, tylko pojedziemy do miasta. Kupimy sobie jakieś spodnie, dobrze będzie!
Wyrażam zgodę, bo co innego mi pozostało? Nie mogę przecież przez cały weekend moczyć poduszki. Tym bardziej, że moje kanały łzowe pracują już ponad miarę, niedługo ogłoszą strajk i zażądają ośmiogodzinnego dnia pracy. Biorę się wreszcie w garść, wykonuję przedpołudniowe czynności, po czym zakładam jasnobeżowe espadryle, rybaczki z białej bawełny i wydekoltowaną bluzkę w fioletowe hibiskusy.
Na dole uświadamiam sobie jeszcze jedno. Byłam tak zdruzgotana, że pozwoliłam Devowi odwieźć się pod dom, a przecież na randkę przyjechałam na rowerze! Pewnie stoi od wczoraj przypięty pod biblioteką, chyba że, nie daj Boże, ktoś inny się nim zaopiekował. Nie mam teraz na czym pojechać do miasta… Ale od czego ma się rodziców? Tata akurat jedzie do baru, może mnie podrzucić.
Pod biblioteką kamień spada mi z serca. Roweru nikt nie uprowadził, stoi nadal tam, gdzie go zostawiłam. Jadę z powrotem do “Albatrossa”, tylko po to, by zostawić jednoślad pod lepszą opieką, czyli na zapleczu. Potem idę z buta na miejsce zbiórki.
Na parkingu pod centrum handlowym dostrzegam już z daleka Billy’ego Andreasa. Siedzi na masce granatowego malibu, najwyraźniej nie parzy go w tyłek.
- Siema, Laurie! – woła, gdy się zbliżam. – Potworny sen dziś w nocy miałem.
- Pniak rozłupany w nim ujrzałeś? – pytam, przypominając sobie po raz kolejny jakieś urywki z lekcji u pani Averescu.
- Gorzej! Śniło mi się, że umówiłem się z jakąś dziewczyną i zgadnij, co jej zaproponowałem na pierwszej randce? Kolonoskopię!
- Ekstremalna wersja zabawy w doktora! – komentuję i nie mogę powstrzymać nagłej eksplozji śmiechu.
Jestem wdzięczna Billy’emu, że mi poprawił nastrój, ale mój wybuch tak kompletnie kontrastuje z ogólnym samopoczuciem, że młody Andreas od razu to dostrzega.
- A co u ciebie? – pyta z troską.
- Szkoda gadać, na własną prośbę rozwaliłam swój pierwszy poważny związek.
- Z Devlinem?
- Skąd wiesz? – pytam zdumiona.
- Ashley mówiła, że masz świetnego chłopaka. Szkoda, że już po wszystkim.
- No tak, ona zawsze wszystko rozgada! – uświadamiam sobie. – Nie do końca wiem, co zrobiłam źle, może powinnam była mu zaproponować kolonoskopię.
Wkrótce pojawia się reszta naszej paczki. Krejzolka Ashley tym razem założyła białą bluzkę w niebieskie pasy i brązowe szorty, Kenny zaś przyszedł w dżinsach i koszulce Megadeth z tym ich kościotrupem w nitowanych pinglach.
- To jaki mamy plan? – upewnia się starszy z braci.
- No, dziewczyny chcą się pokręcić po sklepach – mówi Billy. – I do kina mieliśmy iść.
- Może się uda kogoś wyrwać, nie? – cieszy się krejzolka Ashley.
- Może tak – odpowiada Kenny, patrząc gdzieś w bok – a może… niekoniecznie.
Przesuwam wzrok w miejsce, które tak go zaciekawiło, czyli na główne wejście do galerii handlowej. Wśród wychodzących ludzi rozróżniam nagle znajomą sylwetkę, szczupłą i długowłosą. To Robin z przystani! Ma na sobie brązową bluzę z kapturem. Rozpoznaje i Kenny’ego i uśmiecha się szeroko.
- Hej, przystojniaku, niezła koszulka! – woła doń swym niejednoznacznie niskim głosem. – Wymień wszystkich perkusistów Megadeth, od końca!
- Verbeuren, Drover, DeGrasso, Menza, Buehler, Samuelson.
- Dobry jesteś!
Robin podbiega i bezceremonialnie, z zaskoczenia całuje Kenny’ego w policzek, po czym gwałtownie odskakuje i odchodzi w swoją stronę, jak gdyby nigdy nic. W pewnej chwili odwraca się.
- Vinniego Colaiutę zapomniałeś! – woła triumfalnie.
- Jezu, Vinnie, faktycznie! – odpowiada Kenny. – Nie liczy się, on był tylko sesyjny!
Robin wchodzi między stojące na parkingu auta, po chwili już jej nie widać. Albo jego, wszystko jedno.
- Co tu właściwie zaszło? – pytam z niepewnością.
- Nie mam pojęcia – odpowiada Kenny – ale mogłoby się dziać częściej. Jedziemy?
No i wybieramy się w końcu na tę wycieczkę. Nie mamy daleko, bo to tylko 15 mil w jedną stronę, więc Kenny wybiera dłuższą drogę. Arcata jest mniejsza od Eureki, ale za to ma uniwersytet. Nie dlatego tam jedziemy, a po prostu dlatego, że warto czasem się poszwendać po innych ulicach niż te dobrze znajome.
Krótko przed naszym przyjazdem musiał padać przelotny deszcz, bo na ulicach widzę gdzieniegdzie kałuże. Zostawiamy auto na parkingu i idziemy się wałęsać. Krejzolka Ashley wkrótce zdobywa szafirową spódnicę, mnie zaś udaje się upolować przewiewny bawełniany żakiet, choć Billy się podśmiewuje, że wyglądam w nim jak doktorka. Nastrój jakoś mi się poprawia, nawet już tyle nie myślę o Devie. Zaliczam księgarnię, gdzie kupuję jakiś westernowy romans. Dlaczego tylko ja mam się męczyć ze swoimi uczuciami, dla odmiany teraz poczytam, jak ktoś inny się męczy! W pudle z przecenami znajduję jeszcze kuriozum w sam raz wpasowujące się w moje zainteresowania. Książka niejakiego Roberto Novotnego “Podwodne Imperium. Wieloryby-zabójcy i ich rola w depopulacji Ameryki” po pobieżnym przekartkowaniu wydaje się dziełem równie świrniętego umysłu, jak to sugeruje okładka i tytuł. Przechodzi mnie dreszcz na widok zdjęcia orki, choć zostało rozmazane jakimś pseudoartystycznym filtrem, ale może się paradoksalnie dowiem czegoś nowego, co pozwoli mi spojrzeć na gang Fiodora z innej perspektywy. W ogóle świetne mam pomysły na przepracowanie traumy. Zepsułaś sobie relacje z chłopakiem? Przeczytaj romans! Pogryzła cię orka? Przeczytaj książkę o tym, jak CIA neuroprogramuje walenie do ataków na ludzi! Co może pójść źle?
We czwórkę idziemy na obiad do restauracji meksykańskiej, a wreszcie na film. W Arcata mają sympatyczne, stare kino, takie z duszą, nie to, co te wszystkie multipleksy. Grają komedię romantyczną “Przytulić czy przywalić”. Gdybym miała to oglądać sama, to pewnie cały czas bym się dołowała, porównując sytuację głównej bohaterki do własnej. Jedyną alternatywą był chiński dramat “Matka złorzeczy koniowi w konopiach”, ale krejzolka Ashley nie lubi czytać napisów, a ja jestem prawie pewna, że taka produkcja jeszcze bardziej by mnie podminowała.
Po filmie jest jeszcze całkiem widno, więc ruszamy dalej na północ. Przejeżdżamy przez McKinleyville, które jest jeszcze mniejsze niż Arcata, za to może się poszczycić lotniskiem, które nazywa się Arcata-Eureka. Przejażdżka przedłuża się, pędzimy dalej na północ wzdłuż oceanu. Książka o wielorybiej teorii spiskowej mnie kusi, ale stawiam jej opór, podziwiam widoki za oknem. W Big Lagoon Kenny w końcu zawraca na południe.
Gdy po raz drugi mijamy lotnisko w McKinleyville, krejzolka Ashley oznajmia nagle, że musi do toalety.
- Zrobimy postój w Arcata – obiecuje Kenny.
- Ale ja muszę teraz! – nalega Ashley. – Podjedźmy na lotnisko.
- Jaja sobie robisz? – dziwi się nasz szofer. – To tylko parę mil!
- Kenny, no…! – krejzolka przyjmuje najbardziej wkurzająco jękliwą barwę głosu i teraz już nie mamy wyjścia, musimy podjechać pod budynek lotniska.
- Tylko jak cię ochrona pogoni, to ja z tym nie mam nic wspólnego! – boczy się Kenny, gdy wysiadamy z auta.
Bracia zostają na zewnątrz, a ja postanawiam towarzyszyć krejzolce Ashley. Wchodzimy do holu i szybko przemykamy ku toaletom. Ona wchodzi, ja zostaję pod drzwiami. Obserwuję przechodzących ludzi: pasażerowie, pracownicy, stewardessy, ochrona… Nawet marynarze Straży Przybrzeżnej – chyba dlatego Kenny nie chciał wchodzić do środka, się bał, że spotka starszego.
Wyglądam przez okno i przez dłuższy czas podziwiam embraera na pasie startowym. Ciekawe, dokąd leci, do Portland czy do Frisco? Jego potężna sylwetka kojarzy mi się z wielorybem. Co za tym idzie, przychodzi mi zaraz do głowy Devlin. A już myślałam, że udało mi się dojść do siebie… Tęsknię, kurna olek. Za facetem, któremu sama dyskretnie dałam kosza. Za facetem, który nie jest do końca człowiekiem. Czy ja robię coś niewłaściwego? Cały czas mnie to zastanawia i nie znajduję satysfakcjonującej odpowiedzi. Gorzej byłoby, gdybym trafiła na normalnego homosapiensa, ale za to żonatego?
- Laurie, to ty? – słyszę zaskoczony głos.
Odwracam się, pełna złych przeczuć, i doznaję szoku. Z męskiego kibla wychodzi Jason Barber w czerwonych szortach i czarnej koszulce w granatowe pręgi. Na czole ma lustrzane okulary słoneczne.
- A ty tu czego? – pytam niezadowolona. – Przecież miałeś wyjechać.
- No, właśnie wyjeżdżam – wyjaśnia. – Za dwadzieścia minut mam samolot, ale skoro już cię zobaczyłem, to możemy chwilę pogadać.
Przestępuję z nogi na nogę, próbując sobie przypomnieć, jaki ciężki przedmiot mam w torebce.
- Twój menago nie odradził ci kontaktów ze mną?
- Nie mam obowiązku go słuchać. To ja jestem gwiazdą, nie on.
- Pokazali mnie w gazecie i w sieci. Wiesz, co to znaczy? Ta okolica jest za mała dla dwojga celebrytów!
- Słuchaj, Laurie, chciałem cię przeprosić za to, co zrobiłem. Może na zgodę pójdziemy…
- Już dawniej przeprosiłeś, ale się nie poprawiłeś – odpowiadam bezlitośnie. – Idź, samolot ci ucieknie.
- Laurie, proszę! Nie gniewaj się już!
- Tu nie chodzi o gniew – odpowiadam, nie do końca zgodnie z prawdą. – Tu chodzi o moje bezpieczeństwo. I nie tylko moje. Żaden kopacz wielorybów nie może być moim przyjacielem.
- Ja naprawdę nie chciałem! – krzyczy Barber, zaczynając się mazać. – Od dzieciństwa mam napady agresji!
- No, to tym mnie ostatecznie zachęciłeś – stwierdzam ironicznie.
- Naprawdę, Laurie! Mam… padaczkę dwubiegunową!
- Nie ma czegoś takiego.
- Wątpisz w moją chorobę? Jak możesz!
- W zeszłym tygodniu rozmawiał ze mną twój mendażer. Robił wszystko, żeby mnie udobruchać, ale nic nie wspominał o jakichkolwiek twoich zaburzeniach.
- No, jeszcze by tego brakowało, żeby ten żydowski ściemniacz rozpowiadał wszędzie o moich problemach zdrowotnych!
- Nawet tak bardzo nieistniejących jak padaczka dwubiegunowa? Powiem ci coś, ty toksyno. Nie masz żadnych zaburzeń, to tylko ściema mająca przysłonić fakt, że jesteś po prostu bezczelny i niewychowany. I wymyśliłeś ją w tej chwili, bo twoje faneczki w internecie nic o tym nie piszą!
Jason wyje jak żałosny spaniel, łzy lecą mu z oczu niczym z pękniętej rury. Zdegustowana, dwoma palcami podaję mu chusteczkę. Wyciąga mi ją z dłoni i trąbi donośnie.
- Tam dmucha! – wołam z mściwością.
- Czy możesz przestać się ze mnie nabijać? – pyta Barber przez łzy.
- Nie mam zamiaru.
- Czemu jesteś dla mnie taka niemiła?
- A czemu ty się mnie uczepiłeś? Dziesiątki dziewczyn z całej Ameryki i narodów sąsiednich mogłyby być twoje, a nachodzisz kogoś, kto ci się nawet nie podoba.
- Podoba! – zaprzecza przez potwierdzenie.
- A więc już nie jestem grubą wieśniarą? Coś cudownie szybko schudłam przez te kilka dni.
- Ale masz w sobie coś! Jesteś charakterna, no i więcej ciała to więcej do przytulania.
- Oczywiście, w jednej chwili mnie przytulisz, a w drugiej dasz w zęby. Nie wierzę ci jak psu, bejbe. W sumie psu wierzę bardziej, nawet wściekłemu, bo po nim chociaż wiadomo, czego się spodziewać.
Drzwi damskiej toalety otwierają się, wychodzi krejzolka Ashley. Energicznie łapię ją za nadgarstek i jak najszybciej odchodzimy ku wyjściu z budynku, zanim zdąży spostrzec, że rozmawiałam z celebrytą.
- Jeszcze nigdzie w tym kraju mnie tak nie upokorzono! – krzyczy do moich pleców Jason Barber. – Zemszczę się!!!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz