poniedziałek, 24 kwietnia 2017

10. Szczere wyznanie



Ze szpitala wypuszczają mnie już we środę wieczorem. Czuję się dobrze, nie mam żadnych objawów z opóźnionym zapłonem, badania nic nie wykazały – nie ma potrzeby, żebym blokowała łóżko. Rodzice przyjeżdżają mnie odebrać, a w drodze powrotnej jedziemy jeszcze na zakupy do supermarketu.
W sumie to spodziewałam się może nie reprymendy, ale poważnej rozmowy. Byłam pełna obaw, że się zdenerwują i – nie “za karę”, tylko z troski o moje bezpieczeństwo – potraktują mnie szlabanem na spotykanie się z braćmi Andreas, czy coś w tym stylu – ale nic z tych rzeczy. Rodzicom w zupełności wystarcza moje zapewnienie, że w najbliższym czasie nie wybieram się na ocean. Tata wprawdzie sugeruje, żebym do końca tygodnia nie przychodziła do baru, ale to nie w ramach szlabanu, tylko do czasu odzyskania formy. Nie mam nic przeciwko temu: zarobek mi nie ucieknie, a przynajmniej będę miała szansę prawdziwie skorzystać z wakacji.
Kiedy w końcu, po raz pierwszy od poniedziałku, mam okazję wkroczyć do swojego pokoju – pierwszym, co przyciąga mój wzrok, jest zdjęcie skaczących orek na ścianie naprzeciw łóżka. Przechodzi mnie dreszcz, przypominam sobie plugawe słownictwo Fiodora i jego kumpli, ich ostre zęby. Opatrzone i zszyte rany na plecach przeszywa nagły paroksyzm. Rękoma drżącymi w takt nerwowego bicia serca ściągam obrazek ze ściany, chowam za szafę, a szczelinę przystawiam parasolem. Na ogołoconym haczyku wieszam podwodne zdjęcie stada delfinów, które przedtem wisiało przy drzwiach.
Leżąc już w łóżku, spontanicznie dzwonię do Devlina, ale telefon ma wyłączony. To nic, pojutrze spotkamy się na żywo.
Do mojego nowego partnera (jak to poważnie brzmi, normalnie jakbym była jakimś CEO!) udaje mi się dodzwonić w piątek rano, przed śniadaniem. Potwierdzamy spotkanie w piątek pod biblioteką publiczną. Ekscytacja pluszcze we mnie jak fala przyboju.
Około dziesiątej swoim starym i nieco zakurzonym datsunem przyjeżdża wujek Marvin. Wchodzi do kuchni, niosąc w ręku prostokątny koszyk z fioletowego plastiku, z zawartością przykrytą papierem.
- Pokój wam! – wita się swoim zwyczajem; dobrze przynajmniej, że nie mówi “heaveno!” zamiast “hello!”
- Cześć, Marv – odpowiada ojciec. – Coś tam przytachał?
- Jezus mnie wysłuchał, złapałem wczoraj wielkiego suma! Całą noc potem siedziałem i smażyłem filety. Przywiozłem wam trochę, żeby się nie zmarnowało.
- Zupę trzeba było zrobić.
- E tam, zupy to babskie jedzenie.
Nikogo chyba nie zdziwi, że wujek uznaje tradycyjny podział ról społecznych: mężczyzna ma utrzymywać rodzinę i bronić ją przed napastnikami, a kobieta – zajmować się domem i dziećmi. Właśnie dlatego Rachel, jego najstarsza córka, nie chce z nim rozmawiać. Jak się do tego ma fakt, że gospodarstwo utrzymuje ciocia Jenny ze swojego biznesu, a sam unkel spędza czas głównie na rybach? Jeśli go o to zapytać, odpowie, że “tak już się ułożyło” i koniec. Gotowanie uważa za babskie zajęcie, ale dla smażenia robi wyjątek. Na jeden obiad zużywa mniej więcej tyle tłuszczu, ile u taty w barze schodzi przez cały dzień.
- Dzięki – odpowiada ojciec, starając się rozmieścić w lodówce filety z suma.
- A tak przy okazji, Al… – zwraca się wujek do jego pleców – nie masz czasem na zbyciu głowicy do zlewozmywaka?
- Wiedziałem, że nie mogłeś tak po prostu przyjechać z poczęstunkiem, musiałeś mieć jeszcze jakiś ukryty plan! Poczekaj, chyba jakąś miałem.
Ojciec idzie do piwnicy poszukać głowicy. Wuja Marvin siada tymczasem przy stole, a ja się zastanawiam, czy nie mógł się po prostu pomodlić o promocję w sklepie z armaturą. W pewnym momencie spogląda na mnie poważnie.
- Słyszałem o tych wielorybach, Laurie! – mówi. – To znak!
- Znak czego? – pytam z pewnym znużeniem, bo chyba zapowiada się na dłuższe kazanie.
- Bóg wysłał wieloryby, aby cię ostrzec! Powinnaś zawrócić ze złej drogi!
- A jaką ja tam mogę mieć złą drogę…
- A choćby noszenie spodni, obcisłych bluzek, prowokowanie chłopaków, słuchanie piosenek z przekleństwami i tak dalej.
- To niby mają być grzechy?! – oburzam się.
- Tak już działa diabeł, że zaczyna się od drobnostek, a potem zjeżdżasz w dół po spirali i nawet się nie obejrzysz, a tu fiu! Dusza stracona! – stwierdza unkel z powagą. – Twoje winy muszą być nieduże, skoro wieloryb tylko cię ugryzł, a nie połknął, jak Jonasza.
- To nie był wieloryb, tylko wielka ryba – wtrąca się tata, wracajac z piwnicy z wynoraną gdzieś zapasową głowicą. – Wieloryba masz dopiero w Septuagincie, po grecku, a i to nie do końca pewne.
Podchodzi do stolika i ze stukiem stawia głowicę przed wujkiem na blacie.
- Daj spokój, Al – odpowiada wujek. – Ludzie wtedy się nie znali na zoologii.
- Jasne, Księga Kapłańska zalicza nietoperza do ptaków. Ale czy to nie ty byłeś za literalnym odczytywaniem?
- Całe Pismo jest natchnione przez Boga i użyteczne. Oczywiście, że trzeba czytać to, co napisane! Jeżeli tylko to nie jakiś lewacki przekład, to prawda jest wszędzie ta sama.
- Jaki to według ciebie “lewacki” przekład Biblii?
- Na przykład taki, w którym zamienili słowo “prawica” na “mocarne ramię”.
- Że co…? Aha, żeby nie urazić leworęcznych? Słyszałem o czymś takim, ale się nie przyjęło.
- I bardzo dobrze, że się nie przyjęło! Tu się nie ma co przyjmować! Biblia jest napisana w taki sposób, żeby rozumieć ją w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną.
- Z tą szerokością to już trochę przegiąłeś, Marv. Przeglądałem kiedyś w bibliotece dziewiętnastowieczny modlitewnik dla Eskimosów. I tam było “Foko Boża, która gładzisz grzechy świata” – bo skąd jakiś Eskimos miał wiedzieć, co to takiego baran, a foka przecież dawała i mięso, i skóry, i tłuszcz, więc była podstawą gospodarki.
- Al, ty katoliku! – w słowniku wujka “katolik” to jeszcze gorsza obelga niż “profesor”. – Co ty mi tu wyjeżdżasz z foką, skoro mówiłem o wielorybie!
- O wielkiej rybie – drażni się ojciec. – Rekin wielorybi pasi? Może wywalić żołądek na lewą stronę i w ten sposób wypluć Jonasza.
- Nie da rady – sprzeciwiam się. – Rekin wielorybi ma zbyt wąskie gardło, żeby się człowiek zmieścił.
- A widzisz! – wuj Marvin spogląda na tatę z błyskiem triumfu w oczach. – Zresztą, niechby to nawet był szczupak-rekordzista, to i tak nie zmienia ogólnego sensu tego zdarzenia.
- To znaczy…? – zapytuje tata, bo nie słyszał początku rozmowy.
- To znaczy, Laurie – unkel znów zwraca się do mnie – że to był wyraźny znak. Jezus zesłał tego drugiego wieloryba, aby cię uratował. Dał do zrozumienia, że nie da ci pójść na dno, jeśli zawrócisz ze ścieżki grzechu tak samo, jak wtedy zawróciłaś na ląd!
Rozwija swoją metaforę i zaczyna twierdzić, że tak samo jak Jonasz poszedł w końcu do Niniwy, ja powinnam iść do szkoły i nawoływać rówieśników, żeby się nawrócili. Moja dyskretna uwaga, że są wakacje, wprawia go w stan pewnego zacukania.
Tymczasem przychodzi mama, która dotąd była w ogródku. Na wieść o filetach z suma łapie się za głowę.
- O matko, ile jedzenia! Jeśli jeszcze chłopak zacznie przynosić Laurie w prezencie swój urobek, to chyba od jedzenia tylu ryb się zmienimy w foki.
- Ja bym nie miała nic przeciwko – odpowiadam.
- Jaki znowu chłopak? – pyta wujek podejrzliwie.
Przewracam oczami. Czy mama musiała być tak niedyskretna, akurat teraz, akurat przy wujku Marvinie?
- No, spotykam się z takim jednym, nie wiem, co w tym takiego nadzwyczajnego – odpowiadam bagatelizatorsko.
- A kiedy się będziecie żenić?
- To na razie nic poważnego – rzucam z zakłopotaniem.
- Nic poważnego? Nie powinno się chodzić na randki bez zamiaru małżeństwa. Jest to ohyda!
- Był tu przedwczoraj, bardzo porządny młody człowiek – mówi mama, próbując zmienić temat. – Jest rybakiem.
- A jak łowi? – pyta wujek z błyskiem w oku. – Na spinning czy na żywca?
- Rybakiem, nie wędkarzem – precyzuję. – No to chyba niewodem albo jakąś inną siecią. Podobno ekologiczne metody. Jak się z nim spotkam, to wypytam.
- Eee tam, ekologiczne – wuja Marvin macha ręką. – Bałwochwalstwo, dawniej takiego nie było.
Tak się cieszę z nadchodzącej randki, że nawet nie chce mi się denerwować się.

Za pięć trzecia jestem pod biblioteką. Mam na sobie obcisłe ciemne dżinsy, seledynowe balerinki i bluzkę z płetwalem, a na włosy założyłam ciemnoniebieską opaskę z symboliczną kokardką.
Granatowookiego dostrzegam już z oddali i wtedy dociera do mnie, że podświadomie ubrałam się pod kolor jego oczu. Devlin sam jednak postanowił przyjąć nieco inną kolorystykę: jasnobrązowe sztruksy i biała koszula w cienką brązową kratkę wyglądają na nim równie dobrze jak wszystko inne!
- To jak, idziemy sobie poczytać jakieś książki? – pyta po powitalnej wymianie pocałunków.
- Niekoniecznie. Rzadko chodzę do biblioteki, bo jeszcze nie przeczytałam tego wszystkiego, co mam w domu.
- A ja przeciwnie – mówi Devlin. – Kiedy tylko jestem na lądzie, lubię sobie posiedzieć parę godzin w czytelni. Tylko że u was jeszcze sobie nie wyrobiłem karty.
- Jeszcze? – pytam rozbawiona. – Zamierzasz zostać tu na dłużej?
- Początkowo nie zamierzałem, ale poznałem ciebie, więc tak, będę tu zaglądać w każdej wolnej chwili.
On mówi poważnie? Czuję, jak policzki zaczynają mi płonąć. A jego kolejna wypowiedź nie ułatwia sprawy:
- Książki książkami, a teraz chciałbym poczytać ciebie.
- To dobrze – odpowiadam, nie całkiem pewna, jakiego rodzaju czytanie ma na myśli.
- Dokąd w takim razie pójdziemy?
- Lodziarnia już była, to może do cukierni?
Propozycja zostaje przyjęta i już po kilku minutach siedzimy przy stoliku nad kawą i torcikiem kawowo-orzechowym. Granatowooki spokojnie pochłania przepyszny wyrób cukierniczy, odcinając widelczykiem kolejne jego fragmenty, a ja nie mogę! Patrzę tylko na jego twarz i podziwiam subtelność, z jaką rusza szczęką po każdym kęsie. O święty Brendanie, ja nie mogę, zaraz mi herbata wystygnie!
- Czyli jesteśmy ze sobą na poważnie – wnioskuję. – Jesteś pewien, że chcesz ze mną chodzić? Czasami bywam trudna.
- Oczywiście, że chcę! Chodzić, pływać…
- Pływać też? – wybucham śmiechem. – Szkoda, że cię ze mną nie było w poniedziałek.
- Byłem – sprzeciwia się Devlin.
- Ale wcześniej, wtedy, kiedy wypadłam za burtę.
Wzdycha ciężko. O co mu chodzi? Jest taki tajemniczy…
- Jak ci poszedł wczorajszy połów? – zmieniam temat. – Moja mama już się zastanawia, czy będziesz mnie obdarowywać świeżo złowionymi rybami.
- Naprawdę? Mogę ci kiedyś podrzucić wagon kryla, jeśli chcesz.
- Boże, nie! Co my byśmy z krylem robili!
- Czy twój ojciec nie znalazłby dla niego zastosowania w swoim biznesie? Na przykład drinki z krylem?
- Zaproponujesz mu umowę dostawy? Świetny pomysł, słoneczko. Chcę prowizję za pośrednictwo.
To niesamowite, jak Devlin na mnie działa! Czuję, że mogę z nim porozmawiać totalnie o wszystkim. W jego obecności robi się ze mnie totalna rozszczebiotunka. Co prawda raz na jakiś czas nachodzą mnie efemeryczne i nie do końca zarysowane myśli o tym, jak to by było, gdybym zaciągnęła go do swojego pokoju, rzuciła na dywan i kazała mu udowodnić całą potęgę swoich uczuć… Ale odpycham je od siebie. Nie dlatego, że jestem grzeczną dziewczynką, ale dlatego, że to on jest zbyt subtelny i kochany, abym go tak postponowała, nawet w myślach. W końcu zaczynam jeść ciastko, by jakoś okiełznać rozbisurmanione emocje.
- Mam już pomysł na karierę – oświadczam w pewnym momencie. – Po skończeniu szkoły pójdę studiować gospodarkę morską, zatrudnię się w wydziale rybołówstwa NOAA i będę załatwiać twojej rodzinie najlepsze koncesje!
- Nie mamy problemu z biurokracją – odpowiada Dev. – Tylko z ludzką konkurencją.
- A z nieludzką?
- Też, ale nie aż takie. Niektórzy byliby gotowi zabić za dostęp do naszych łowisk.
- To brzmi poważnie… – martwię się.
- Na szczęście są na nas za mało sprytni. Ale orki to zupełnie inna para kaloszy!
Wyobrażam sobie orkę w kaloszach. Parskam śmiechem.
- A tak w ogóle, jaką metodą łowisz? Mój wuj interesuje się rybołówstwem, więc pytał, na żywca czy na spinning.
- Normalnie, paszczą – odpowiada bez namysłu, a potem nagle robi wielkie oczy, jakby zdał sobie sprawę, że palnął coś wysoce niewłaściwego.
- Żartujesz! Poważnie pytam.
Devlin wbija wzrok w opustoszały talerz, na którym nie pozostał już ani jeden okruch ciastka. Kiedy podnosi ku mnie twarz, wydaje się dziwnie przejęty.
- Nie mogę tak dłużej, Laurie. Muszę ci coś wyznać.
Nagły cios niepokoju trąca fałszywy akord na strunach mojego wnętrza. Teraz, po tym wszystkim, powie mi, że już kogoś ma?! Albo że jest ciężko chory i zostało mu pół roku życia?
- Dawaj – zachęcam dziwnie niemelodyjnym głosem. – Jestem ciężka, zniosę wszystko.
Granatowooki ucieka wzrokiem, znów spogląda na mnie, waha się chwilę, zanim otworzy usta.
- Jestem… wielorybem.
Kamień z serca. Tylko żartował! Znowu!
- Nie mogę z tym twoim poczuciem humoru! Już myślałam, że masz mi coś poważnego do powiedzenia.
- To jest coś poważnego, Laurie. Ja naprawdę jestem wielorybem.
- Ale w jakim sensie?
- W dosłownym. Jestem humbakiem. Jeśli ci to nie przeszkadza, to bardzo się cieszę, po prostu nie chciałem tego przed tobą dłużej ukrywać.
- A masz konto na tremblerze, słoneczko? Wiesz, słyszałam trochę o otherkinach i nie jestem jakaś uprzedzona, po prostu mało o tym wiem, więc chyba rozumiesz, że to dla mnie trochę zaskoczenie.
- To nie tak, Laurie. Nie jestem żadnym otherkinem, tylko prawdziwym wielorybem. Humbakiem, długopłetwcem, megapterą novaeangliae.
- Ale… jak to możliwe? Przecież jesteś człowiekiem.
- Nie. Teraz mam akurat ludzką postać, ale przed paroma godzinami pływałem w oceanie i połykałem ryby.
- Chcesz powiedzieć, że umiesz się zmieniać w humbaka? – pytam, trochę rozbawiona, trochę zaintrygowana, ale przede wszystkim zdezorientowana, rozsypana jak stóg po wichurze. Bo jego słowa brzmią poważnie i ja to słyszę nie tylko uszami, ale i sercem.
- Odwrotnie. Jestem humbakiem, a umiem się zmieniać w człowieka.
- A mógłbyś się zmienić teraz?
Devlin wybucha lekkim zefirem śmiechu. Staję się coraz bardziej podejrzliwa. Czyżby mój wymarzony granatowooki anioł okazał się zwyczajnym świrem? Nawet mimo to będę go kochać, nie mam uprzedzeń wobec zaburzeń psychicznych i chętnie się nim zaopiekuję w takim zakresie, jakiego będzie potrzebował, ale mógłby się przynajmniej zdiagnozować!
- Nie zmieszczę się w knajpie.
- To wyjdźmy na ulicę.
- I co wtedy? Wieloryb w gorący letni dzień na środku ulicy wykończy się jeszcze szybciej niż na plaży.
- A nie możesz zmienić się z powrotem w człowieka?
- Niewykonalne! – oznajmia Devlin poważnie. – Pomiędzy jedną a drugą przemianą musi minąć jakieś sześć godzin.
- Chyba mnie jednak nabierasz – stwierdzam z rozczarowaniem. Czyżby postanowił nabijać się z mojej pasji? Jak może być aż tak nieczuły?
- Myślałem, że szybciej mi uwierzysz – odpowiada urażony. – Przecież widzieliśmy się również i wtedy, kiedy byłem w swojej prawdziwej postaci.
Spoglądam w jego przepastne, granatowe oczy i rozpoznaję w nich coś znajomego skądinąd, czując, jak w mym sercu otwiera się z hukiem żeliwnej klapy głęboka studzienka, a fryzura dokłada wszelkich starań, aby stanąć dęba. Wszystkie elementy układanki nagle wpadają na swoje miejsca! Jasna afera, on mówi prawdę!
- Cz…yżby? – pytam zmartwiałym głosem, dudniącym wewnątrz mej czachy. – To byłeś ty? Ty mnie podrzuciłeś na ląd? I ty uratowałeś mnie przed orkami?
- Zgadza się – odpowiada Devlin. – A to cielę, które uratowałaś ty… to moja młodsza siostra.
- To nie do uwiary – odpowiadam tak zdruzgotana, że kawa wydaje mi się smakować jak żarcie dla kota.
A on podwija rękaw. Przedramię tuż przed łokciem ma zabandażowane.
- Tak mnie Ilja urządził – wyjaśnia. – Drugą ranę mam na udzie.
- A więc jednak – mówię, wbijając wzrok w sprzączki swych bucików pod stołem. – Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?
- Przepraszam, Laurie – dobiega do mnie jego przepełniony smutkiem głos. – Założyłem sobie, że jeżeli sama nie skojarzysz faktów, to i tak nie uwierzysz. Ale nie byłem w stanie tego dłużej ukrywać. Doszedłem do wniosku, że muszę powiedzieć to jasno i być szczery.
Drżę. Nie wiem, jak to ugryźć. Czuję się, jakbym stanęła w obliczu bardzo skomplikowanego zadania matematycznego z wieloma niewiadomymi, pierwiastkami, ułamkami zwykłymi, dziesiętnymi i działaniami w nawiasach. Jedną z niewiadomych w tym równaniu jest mój osobisty chłopak. To mnie po prostu przerasta!
Dobrze wiem, że jest wspaniały jako osoba, ma cudowne oczy, ciepły uśmiech i doskonale całuje. Ale ma również długie płetwy piersiowe, silną, spiczastą płetwę ogonową i z wielką siłą zasysa kryla przez swe długie płaty fiszbinu. A w dodatku widział, jak Fiodor i jego kumple próbowali mnie pohańbić. Tak, on im to uniemożliwił. Tak, on mnie uratował. Ale widział też to, co się działo, że w ogóle trzeba było mnie ratować. Ciężko mi…
- Lubię ciebie i lubię wieloryby, ale teraz, w połączeniu, jakoś mi dziwnie – odpowiadam żałosnym głosikiem.
- Dlaczego? Przecież jestem ten sam, co przed chwilą. Ty też jesteś ta sama. Wolałabyś, żebym cię oszukiwał, że jestem w pełni człowiekiem? – pyta z rozczarowaniem, zresztą uzasadnionym. – Mówisz do mnie “słoneczko” – a przecież wiesz dobrze, że nie jestem żółtą gwiazdą ciągu głównego, zbudowaną głównie z wodoru i helu.
- Nie, ja bardzo się cieszę, ale… Nie jestem gotowa. Może na razie powinniśmy pozostać przyjaciółmi? – pytam, zdając sobie sprawę, jak tandetnie i kliszowo to brzmi.
- Czy to oznacza zerwanie?
- Nie, to oznacza… że muszę odetchnąć. Nie chcę tracić z tobą kontaktu, ale potrzebuję troszeczkę się do tej myśli przyzwyczaić. Wiesz, nie każdego dnia się dowiadujesz, że twój chłopak jest waleniem.
- Oczywiście, przemyśl to. Nie chcę ci się narzucać.
- Nie narzucasz się. Jesteś cudowny, ale nie ogarniam tego, jak możesz być wielorybem. No, to jest dla mnie nie do pojęcia!
- Następnym razem umówimy się nad zatoką, kiedy będę w swojej prawdziwej postaci – proponuje Dev.
Ale ja wcale nie mam pewności, czy w ogóle jeszcze będzie jakiś następny raz…
Po jakimś czasie muszę iść. Devlin proponuje mi podwiezienie. Zgadzam się, bo chcę to sobie po drodze jeszcze lepiej poukładać, ale zamiast tego czuję coraz większy ból i chaos. Z jednej strony ja go tak bardzo kocham – a przynajmniej tak mi się wydaje – a z drugiej strony czuję jakąś nie powiem że odrazę, ale na pewno uczucie głębokiej niestosowności. Czy tak mogły się czuć dziewczyny na głębokim Południu, jeśli zakochały się w kimś niewłaściwego koloru? Nie wiem… Ważne jest tylko to, żebym jakoś z tego wyszła, bo na razie jest źle!
Idziemy za rękę do auta, potem Granatowooki wiezie mnie do domu. W samochodowym radiu trwa ożywiona dyskusja o jakiejś kobiecie pogryzionej przez ichneumona i o tym, czy należy się jej odszkodowanie, czy nie należy, skoro najwyraźniej się z nim drażniła, i czy to przypadek, że właściciel ichneumona jest kumplem szeryfa. Rozmawiamy, ale o czym? Jestem totalnie rozkojarzona, nie wiem, co się naokoło dzieje. Nie jestem w stanie patrzeć w jego przepiękne głaza, bo wiem, że zamiast radości znajdę w nich jeszcze więcej bólu. Wszystko we mnie krzyczy: on jest humbakiem! To świetnie, przecież uwielbiam wieloryby… Ale żeby zaraz być w związku z jednym z nich? Dlaczego nie, skoro oboje tego chcemy? Bo tak!
I jakoś tak się składa, że jestem już pod domem. Nawet pocałunek na pożegnanie nie zdołał osłodzić mojej skwaszonej duszy – zwłaszcza że bardzo mocno czuję, że może on być naprawdę pożegnalny. Stoję przed domem i z bezsilnością wpatruję się w oddalające się ode mnie czerwone ślepia tylnych świateł samochodu. Czy i ja się od Deva tak oddaliłam?
Wreszcie podejmuję wysiłek, wchodzę do domu i wgalopowuję po schodach na górę.
- Co tam u Devlina? – woła mama z salonu.
Ale nie mam siły odpowiadać. Wpadam do pokoju, padam z impetem na materac i całym moim ciałem wstrząsa słony huragan smutku…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz