Ze szpitala wypuszczają mnie już we środę wieczorem. Czuję się
dobrze, nie mam żadnych objawów z opóźnionym zapłonem, badania
nic nie wykazały – nie ma potrzeby, żebym blokowała łóżko.
Rodzice przyjeżdżają mnie odebrać, a w drodze powrotnej jedziemy
jeszcze na zakupy do supermarketu.
W sumie to spodziewałam się może
nie reprymendy, ale poważnej rozmowy. Byłam pełna obaw, że się
zdenerwują i – nie “za karę”, tylko z troski o moje
bezpieczeństwo – potraktują mnie szlabanem na spotykanie się z
braćmi Andreas, czy coś w tym stylu – ale nic z tych rzeczy.
Rodzicom w zupełności wystarcza moje zapewnienie, że w najbliższym
czasie nie wybieram się na ocean. Tata wprawdzie sugeruje, żebym do
końca tygodnia nie przychodziła do baru, ale to nie w ramach
szlabanu, tylko do czasu odzyskania formy. Nie mam nic przeciwko
temu: zarobek mi nie ucieknie, a przynajmniej będę miała szansę
prawdziwie skorzystać z wakacji.
Kiedy w
końcu, po raz pierwszy od poniedziałku, mam okazję wkroczyć do
swojego pokoju – pierwszym, co przyciąga mój wzrok, jest zdjęcie
skaczących orek na ścianie naprzeciw łóżka. Przechodzi mnie
dreszcz, przypominam sobie plugawe słownictwo Fiodora i jego kumpli,
ich ostre zęby. Opatrzone i zszyte rany na plecach przeszywa nagły
paroksyzm. Rękoma drżącymi w takt nerwowego bicia serca ściągam
obrazek ze ściany, chowam za szafę, a szczelinę przystawiam
parasolem. Na ogołoconym haczyku wieszam podwodne zdjęcie stada
delfinów, które przedtem wisiało przy drzwiach.
Leżąc już
w łóżku, spontanicznie dzwonię do Devlina, ale telefon ma
wyłączony. To nic, pojutrze spotkamy się na żywo.
Do mojego nowego partnera (jak to
poważnie brzmi, normalnie jakbym była jakimś CEO!) udaje mi się
dodzwonić w piątek rano, przed śniadaniem. Potwierdzamy spotkanie
w piątek pod biblioteką publiczną. Ekscytacja pluszcze we mnie jak
fala przyboju.
Około
dziesiątej swoim starym i nieco zakurzonym datsunem przyjeżdża
wujek Marvin. Wchodzi do kuchni, niosąc w ręku prostokątny koszyk z
fioletowego plastiku, z zawartością przykrytą papierem.
- Pokój
wam! – wita się swoim zwyczajem; dobrze przynajmniej, że nie mówi
“heaveno!” zamiast “hello!”
- Cześć,
Marv – odpowiada ojciec. – Coś tam przytachał?
- Jezus mnie wysłuchał, złapałem
wczoraj wielkiego suma! Całą noc potem siedziałem i smażyłem
filety. Przywiozłem wam trochę, żeby się nie zmarnowało.
- Zupę
trzeba było zrobić.
- E tam,
zupy to babskie jedzenie.
Nikogo
chyba nie zdziwi, że wujek uznaje tradycyjny podział ról
społecznych: mężczyzna ma utrzymywać rodzinę i bronić ją przed
napastnikami, a kobieta – zajmować się domem i dziećmi. Właśnie
dlatego Rachel, jego najstarsza córka, nie chce z nim rozmawiać.
Jak się do tego ma fakt, że gospodarstwo utrzymuje ciocia Jenny ze
swojego biznesu, a sam unkel spędza czas głównie na rybach? Jeśli
go o to zapytać, odpowie, że “tak już się ułożyło” i
koniec. Gotowanie uważa za babskie zajęcie, ale dla smażenia robi
wyjątek. Na jeden obiad zużywa mniej więcej tyle tłuszczu, ile u
taty w barze schodzi przez cały dzień.
- Dzięki –
odpowiada ojciec, starając się rozmieścić w lodówce filety z
suma.
- A tak przy
okazji, Al… – zwraca się wujek do jego pleców – nie masz
czasem na zbyciu głowicy do zlewozmywaka?
-
Wiedziałem, że nie mogłeś tak po prostu przyjechać z
poczęstunkiem, musiałeś mieć jeszcze jakiś ukryty plan!
Poczekaj, chyba jakąś miałem.
Ojciec
idzie do piwnicy poszukać głowicy. Wuja Marvin siada tymczasem przy
stole, a ja się zastanawiam, czy nie mógł się po prostu pomodlić
o promocję w sklepie z armaturą. W pewnym momencie spogląda na
mnie poważnie.
- Słyszałem
o tych wielorybach, Laurie! – mówi. – To znak!
- Znak
czego? – pytam z pewnym znużeniem, bo chyba zapowiada się na
dłuższe kazanie.
- Bóg wysłał
wieloryby, aby cię ostrzec! Powinnaś zawrócić ze złej drogi!
- A jaką ja tam
mogę mieć złą drogę…
- A choćby
noszenie spodni, obcisłych bluzek, prowokowanie chłopaków,
słuchanie piosenek z przekleństwami i tak dalej.
- To niby mają
być grzechy?! – oburzam się.
- Tak już działa
diabeł, że zaczyna się od drobnostek, a potem zjeżdżasz w dół
po spirali i nawet się nie obejrzysz, a tu fiu! Dusza stracona! –
stwierdza unkel z powagą. – Twoje winy muszą być nieduże, skoro
wieloryb tylko cię ugryzł, a nie połknął, jak Jonasza.
- To nie był
wieloryb, tylko wielka ryba – wtrąca się tata, wracajac z piwnicy
z wynoraną gdzieś zapasową głowicą. – Wieloryba masz dopiero w
Septuagincie, po grecku, a i to nie do końca pewne.
Podchodzi do
stolika i ze stukiem stawia głowicę przed wujkiem na blacie.
- Daj spokój, Al
– odpowiada wujek. – Ludzie wtedy się nie znali na zoologii.
- Jasne, Księga
Kapłańska zalicza nietoperza do ptaków. Ale czy to nie ty byłeś
za literalnym odczytywaniem?
- Całe Pismo
jest natchnione przez Boga i użyteczne. Oczywiście, że trzeba
czytać to, co napisane! Jeżeli tylko to nie jakiś lewacki
przekład, to prawda jest wszędzie ta sama.
- Jaki to według ciebie “lewacki” przekład Biblii?
- Na przykład taki, w
którym zamienili słowo “prawica” na “mocarne ramię”.
- Że co…? Aha, żeby
nie urazić leworęcznych? Słyszałem o czymś takim, ale się nie
przyjęło.
- I bardzo dobrze, że się nie
przyjęło! Tu się nie ma co przyjmować! Biblia jest napisana w
taki sposób, żeby rozumieć ją w każdej epoce i pod każdą
szerokością geograficzną.
- Z tą szerokością to już trochę
przegiąłeś, Marv. Przeglądałem kiedyś w bibliotece
dziewiętnastowieczny modlitewnik dla Eskimosów. I tam było “Foko
Boża, która gładzisz grzechy świata” – bo skąd jakiś
Eskimos miał wiedzieć, co to takiego baran, a foka przecież dawała
i mięso, i skóry, i tłuszcz, więc była podstawą gospodarki.
- Al, ty katoliku! – w słowniku
wujka “katolik” to jeszcze gorsza obelga niż “profesor”. –
Co ty mi tu wyjeżdżasz z foką, skoro mówiłem o wielorybie!
- O wielkiej rybie – drażni się
ojciec. – Rekin wielorybi pasi? Może wywalić żołądek na lewą
stronę i w ten sposób wypluć Jonasza.
- Nie da rady – sprzeciwiam się. –
Rekin wielorybi ma zbyt wąskie gardło, żeby się człowiek
zmieścił.
- A widzisz! –
wuj Marvin spogląda na tatę z błyskiem triumfu w oczach. –
Zresztą, niechby to nawet był szczupak-rekordzista, to i tak nie
zmienia ogólnego sensu tego zdarzenia.
- To znaczy…? –
zapytuje tata, bo nie słyszał początku rozmowy.
- To znaczy,
Laurie – unkel znów zwraca się do mnie – że to był wyraźny
znak. Jezus zesłał tego drugiego wieloryba, aby cię uratował. Dał
do zrozumienia, że nie da ci pójść na dno, jeśli zawrócisz ze
ścieżki grzechu tak samo, jak wtedy zawróciłaś na ląd!
Rozwija swoją metaforę i zaczyna twierdzić, że tak samo jak Jonasz poszedł w
końcu do Niniwy, ja powinnam iść do szkoły i nawoływać
rówieśników, żeby się nawrócili. Moja dyskretna uwaga, że są
wakacje, wprawia go w stan pewnego zacukania.
Tymczasem przychodzi mama, która dotąd była w ogródku. Na wieść
o filetach z suma łapie się za głowę.
- O matko, ile
jedzenia! Jeśli jeszcze chłopak zacznie przynosić Laurie w
prezencie swój urobek, to chyba od jedzenia tylu ryb się zmienimy w
foki.
- Ja bym nie
miała nic przeciwko – odpowiadam.
- Jaki znowu
chłopak? – pyta wujek podejrzliwie.
Przewracam oczami. Czy mama musiała być tak niedyskretna, akurat
teraz, akurat przy wujku Marvinie?
- No, spotykam
się z takim jednym, nie wiem, co w tym takiego nadzwyczajnego –
odpowiadam bagatelizatorsko.
- A kiedy się
będziecie żenić?
- To na razie nic
poważnego – rzucam z zakłopotaniem.
- Nic poważnego?
Nie powinno się chodzić na randki bez zamiaru małżeństwa. Jest
to ohyda!
- Był tu
przedwczoraj, bardzo porządny młody człowiek – mówi mama,
próbując zmienić temat. – Jest rybakiem.
- A jak łowi? –
pyta wujek z błyskiem w oku. – Na spinning czy na żywca?
- Rybakiem, nie
wędkarzem – precyzuję. – No to chyba niewodem albo jakąś inną
siecią. Podobno ekologiczne metody. Jak się z nim spotkam, to
wypytam.
- Eee tam,
ekologiczne – wuja Marvin macha ręką. – Bałwochwalstwo,
dawniej takiego nie było.
Tak się cieszę z nadchodzącej randki, że nawet nie chce mi się denerwować się.
Za pięć trzecia jestem pod biblioteką. Mam na sobie obcisłe
ciemne dżinsy, seledynowe balerinki i bluzkę z płetwalem, a na
włosy założyłam ciemnoniebieską opaskę z symboliczną kokardką.
Granatowookiego dostrzegam już z oddali i wtedy dociera do mnie, że
podświadomie ubrałam się pod kolor jego oczu. Devlin sam jednak
postanowił przyjąć nieco inną kolorystykę: jasnobrązowe
sztruksy i biała koszula w cienką brązową kratkę wyglądają na
nim równie dobrze jak wszystko inne!
- To jak,
idziemy sobie poczytać jakieś książki? – pyta po powitalnej
wymianie pocałunków.
-
Niekoniecznie. Rzadko chodzę do biblioteki, bo jeszcze nie
przeczytałam tego wszystkiego, co mam w domu.
- A ja
przeciwnie – mówi Devlin. – Kiedy tylko jestem na lądzie, lubię
sobie posiedzieć parę godzin w czytelni. Tylko że u was jeszcze
sobie nie wyrobiłem karty.
- Jeszcze? –
pytam rozbawiona. – Zamierzasz zostać tu na dłużej?
- Początkowo
nie zamierzałem, ale poznałem ciebie, więc tak, będę tu zaglądać
w każdej wolnej chwili.
On mówi
poważnie? Czuję, jak policzki zaczynają mi płonąć. A jego
kolejna wypowiedź nie ułatwia sprawy:
- Książki
książkami, a teraz chciałbym poczytać ciebie.
- To dobrze
– odpowiadam, nie całkiem pewna, jakiego rodzaju czytanie ma na
myśli.
- Dokąd w
takim razie pójdziemy?
- Lodziarnia
już była, to może do cukierni?
Propozycja
zostaje przyjęta i już po kilku minutach siedzimy przy stoliku nad
kawą i torcikiem kawowo-orzechowym. Granatowooki spokojnie pochłania
przepyszny wyrób cukierniczy, odcinając widelczykiem kolejne jego
fragmenty, a ja nie mogę! Patrzę tylko na jego twarz i podziwiam
subtelność, z jaką rusza szczęką po każdym kęsie. O święty
Brendanie, ja nie mogę, zaraz mi herbata wystygnie!
- Czyli
jesteśmy ze sobą na poważnie – wnioskuję. – Jesteś pewien,
że chcesz ze mną chodzić? Czasami bywam trudna.
- Oczywiście, że chcę! Chodzić, pływać…
- Pływać też? – wybucham śmiechem. – Szkoda, że cię ze mną nie było
w poniedziałek.
- Byłem –
sprzeciwia się Devlin.
- Ale wcześniej, wtedy, kiedy wypadłam za burtę.
Wzdycha
ciężko. O co mu chodzi? Jest taki tajemniczy…
- Jak ci poszedł wczorajszy połów? – zmieniam temat. – Moja mama już
się zastanawia, czy będziesz mnie obdarowywać świeżo złowionymi
rybami.
- Naprawdę? Mogę ci kiedyś podrzucić wagon kryla, jeśli chcesz.
- Boże, nie! Co my byśmy z krylem robili!
- Czy twój ojciec nie znalazłby dla niego zastosowania w swoim biznesie? Na
przykład drinki z krylem?
- Zaproponujesz mu umowę dostawy? Świetny pomysł, słoneczko. Chcę prowizję za
pośrednictwo.
To niesamowite, jak Devlin na mnie działa! Czuję, że mogę z nim
porozmawiać totalnie o wszystkim. W jego obecności robi się ze
mnie totalna rozszczebiotunka. Co prawda raz na jakiś czas nachodzą
mnie efemeryczne i nie do końca zarysowane myśli o tym, jak to by
było, gdybym zaciągnęła go do swojego pokoju, rzuciła na dywan i
kazała mu udowodnić całą potęgę swoich uczuć… Ale odpycham
je od siebie. Nie dlatego, że jestem grzeczną dziewczynką, ale
dlatego, że to on jest zbyt subtelny i kochany, abym go tak
postponowała, nawet w myślach. W końcu zaczynam jeść ciastko, by
jakoś okiełznać rozbisurmanione emocje.
- Mam już pomysł na karierę –
oświadczam w pewnym momencie. – Po skończeniu szkoły pójdę
studiować gospodarkę morską, zatrudnię się w wydziale
rybołówstwa NOAA i będę załatwiać twojej rodzinie najlepsze
koncesje!
- Nie mamy
problemu z biurokracją – odpowiada Dev. – Tylko z ludzką
konkurencją.
- A z nieludzką?
- Też, ale nie aż takie. Niektórzy byliby gotowi zabić za dostęp do naszych
łowisk.
- To brzmi poważnie… – martwię się.
- Na szczęście są na nas za mało sprytni. Ale orki to zupełnie inna
para kaloszy!
Wyobrażam sobie orkę w kaloszach. Parskam śmiechem.
- A tak w ogóle, jaką metodą łowisz? Mój wuj interesuje się rybołówstwem,
więc pytał, na żywca czy na spinning.
- Normalnie, paszczą – odpowiada bez namysłu, a potem nagle robi wielkie oczy,
jakby zdał sobie sprawę, że palnął coś wysoce niewłaściwego.
- Żartujesz! Poważnie pytam.
Devlin wbija wzrok w opustoszały talerz, na którym nie pozostał już ani
jeden okruch ciastka. Kiedy podnosi ku mnie twarz, wydaje się
dziwnie przejęty.
- Nie mogę tak dłużej, Laurie. Muszę ci coś wyznać.
Nagły cios niepokoju trąca fałszywy akord na strunach mojego wnętrza. Teraz,
po tym wszystkim, powie mi, że już kogoś ma?! Albo że jest ciężko
chory i zostało mu pół roku życia?
- Dawaj – zachęcam dziwnie niemelodyjnym głosem. – Jestem ciężka, zniosę
wszystko.
Granatowooki ucieka wzrokiem, znów spogląda na mnie, waha się chwilę, zanim
otworzy usta.
- Jestem… wielorybem.
Kamień z serca. Tylko żartował! Znowu!
- Nie mogę z tym twoim poczuciem humoru! Już myślałam, że masz mi coś
poważnego do powiedzenia.
- To jest coś poważnego, Laurie. Ja naprawdę jestem wielorybem.
- Ale w jakim sensie?
- W dosłownym. Jestem humbakiem. Jeśli ci to nie przeszkadza, to bardzo
się cieszę, po prostu nie chciałem tego przed tobą dłużej
ukrywać.
- A masz konto na tremblerze, słoneczko? Wiesz, słyszałam trochę o
otherkinach i nie jestem jakaś uprzedzona, po prostu mało o tym
wiem, więc chyba rozumiesz, że to dla mnie trochę zaskoczenie.
- To nie tak, Laurie. Nie jestem żadnym otherkinem, tylko prawdziwym
wielorybem. Humbakiem, długopłetwcem, megapterą novaeangliae.
- Ale… jak to możliwe? Przecież jesteś człowiekiem.
- Nie. Teraz mam akurat ludzką postać, ale przed paroma godzinami pływałem w
oceanie i połykałem ryby.
- Chcesz powiedzieć, że umiesz się zmieniać w humbaka? – pytam, trochę rozbawiona, trochę
zaintrygowana, ale przede wszystkim zdezorientowana, rozsypana jak
stóg po wichurze. Bo jego słowa brzmią poważnie i ja to słyszę
nie tylko uszami, ale i sercem.
- Odwrotnie. Jestem humbakiem, a umiem się zmieniać w człowieka.
- A mógłbyś się zmienić teraz?
Devlin wybucha lekkim zefirem śmiechu. Staję się coraz bardziej
podejrzliwa. Czyżby mój wymarzony granatowooki anioł okazał się
zwyczajnym świrem? Nawet mimo to będę go kochać, nie mam
uprzedzeń wobec zaburzeń psychicznych i chętnie się nim
zaopiekuję w takim zakresie, jakiego będzie potrzebował, ale
mógłby się przynajmniej zdiagnozować!
- Nie zmieszczę się w knajpie.
- To wyjdźmy na ulicę.
- I co wtedy? Wieloryb w gorący letni dzień na środku ulicy wykończy się
jeszcze szybciej niż na plaży.
- A nie możesz zmienić się z powrotem w człowieka?
- Niewykonalne! – oznajmia Devlin poważnie. – Pomiędzy jedną a
drugą przemianą musi minąć jakieś sześć godzin.
- Chyba mnie jednak nabierasz – stwierdzam z rozczarowaniem. Czyżby postanowił
nabijać się z mojej pasji? Jak może być aż tak nieczuły?
- Myślałem, że szybciej mi uwierzysz – odpowiada urażony. – Przecież
widzieliśmy się również i wtedy, kiedy byłem w swojej prawdziwej
postaci.
Spoglądam w jego przepastne, granatowe oczy i rozpoznaję w nich coś znajomego
skądinąd, czując, jak w mym sercu otwiera się z hukiem żeliwnej
klapy głęboka studzienka, a fryzura dokłada wszelkich starań, aby
stanąć dęba. Wszystkie elementy układanki nagle wpadają na swoje
miejsca! Jasna afera, on mówi prawdę!
- Cz…yżby? – pytam zmartwiałym głosem, dudniącym wewnątrz mej czachy. –
To byłeś ty? Ty mnie podrzuciłeś na ląd? I ty uratowałeś mnie
przed orkami?
- Zgadza się – odpowiada Devlin. – A to cielę, które uratowałaś ty… to
moja młodsza siostra.
- To nie do uwiary – odpowiadam tak zdruzgotana, że kawa wydaje mi się
smakować jak żarcie dla kota.
A on podwija rękaw. Przedramię tuż przed łokciem ma zabandażowane.
- Tak mnie Ilja urządził – wyjaśnia. – Drugą ranę mam na udzie.
- A więc jednak – mówię, wbijając wzrok w sprzączki swych bucików pod
stołem. – Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?
- Przepraszam, Laurie – dobiega do mnie jego przepełniony smutkiem
głos. – Założyłem sobie, że jeżeli sama nie skojarzysz
faktów, to i tak nie uwierzysz. Ale nie byłem w stanie tego dłużej
ukrywać. Doszedłem do wniosku, że muszę powiedzieć to jasno i
być szczery.
Drżę. Nie wiem, jak to ugryźć. Czuję się, jakbym stanęła w obliczu bardzo
skomplikowanego zadania matematycznego z wieloma niewiadomymi,
pierwiastkami, ułamkami zwykłymi, dziesiętnymi i działaniami w
nawiasach. Jedną z niewiadomych w tym równaniu jest mój osobisty
chłopak. To mnie po prostu przerasta!
Dobrze wiem, że jest wspaniały jako osoba, ma cudowne oczy, ciepły
uśmiech i doskonale całuje. Ale ma również długie płetwy
piersiowe, silną, spiczastą płetwę ogonową i z wielką siłą
zasysa kryla przez swe długie płaty fiszbinu. A w dodatku widział,
jak Fiodor i jego kumple próbowali mnie pohańbić. Tak, on im to
uniemożliwił. Tak, on mnie uratował. Ale widział też to, co się
działo, że w ogóle trzeba było mnie ratować. Ciężko mi…
- Lubię ciebie i lubię wieloryby, ale teraz, w połączeniu, jakoś mi
dziwnie – odpowiadam żałosnym głosikiem.
- Dlaczego? Przecież jestem ten sam, co przed chwilą. Ty też jesteś ta sama.
Wolałabyś, żebym cię oszukiwał, że jestem w pełni człowiekiem?
– pyta z rozczarowaniem, zresztą uzasadnionym. – Mówisz do mnie
“słoneczko” – a przecież wiesz dobrze, że nie jestem żółtą
gwiazdą ciągu głównego, zbudowaną głównie z wodoru i helu.
- Nie, ja bardzo się cieszę, ale… Nie jestem gotowa. Może na razie
powinniśmy pozostać przyjaciółmi? – pytam, zdając sobie
sprawę, jak tandetnie i kliszowo to brzmi.
- Czy to oznacza zerwanie?
- Nie, to oznacza… że muszę odetchnąć.
Nie chcę tracić z tobą kontaktu, ale potrzebuję troszeczkę się
do tej myśli przyzwyczaić. Wiesz, nie każdego dnia się
dowiadujesz, że twój chłopak jest waleniem.
- Oczywiście, przemyśl to. Nie chcę ci się narzucać.
- Nie narzucasz się. Jesteś cudowny, ale
nie ogarniam tego, jak możesz być wielorybem. No, to jest dla mnie
nie do pojęcia!
- Następnym razem umówimy się nad zatoką,
kiedy będę w swojej prawdziwej postaci – proponuje Dev.
Ale ja wcale nie
mam pewności, czy w ogóle jeszcze będzie jakiś następny raz…
Po jakimś czasie muszę iść. Devlin proponuje mi podwiezienie. Zgadzam się,
bo chcę to sobie po drodze jeszcze lepiej poukładać, ale zamiast
tego czuję coraz większy ból i chaos. Z jednej strony ja go tak
bardzo kocham – a przynajmniej tak mi się wydaje – a z drugiej
strony czuję jakąś nie powiem że odrazę, ale na pewno uczucie
głębokiej niestosowności. Czy tak mogły się czuć dziewczyny na
głębokim Południu, jeśli zakochały się w kimś niewłaściwego
koloru? Nie wiem… Ważne jest tylko to, żebym jakoś z tego
wyszła, bo na razie jest źle!
Idziemy za rękę do auta, potem Granatowooki wiezie mnie do domu. W
samochodowym radiu trwa ożywiona dyskusja o jakiejś kobiecie
pogryzionej przez ichneumona i o tym, czy należy się jej
odszkodowanie, czy nie należy, skoro najwyraźniej się z nim
drażniła, i czy to przypadek, że właściciel ichneumona jest
kumplem szeryfa. Rozmawiamy, ale o czym? Jestem totalnie
rozkojarzona, nie wiem, co się naokoło dzieje. Nie jestem w stanie
patrzeć w jego przepiękne głaza, bo wiem, że zamiast radości
znajdę w nich jeszcze więcej bólu. Wszystko we mnie krzyczy: on
jest humbakiem! To świetnie, przecież uwielbiam wieloryby… Ale
żeby zaraz być w związku z jednym z nich? Dlaczego nie, skoro
oboje tego chcemy? Bo tak!
I jakoś tak się składa, że jestem już pod domem. Nawet pocałunek na pożegnanie
nie zdołał osłodzić mojej skwaszonej duszy – zwłaszcza że
bardzo mocno czuję, że może on być naprawdę pożegnalny. Stoję
przed domem i z bezsilnością wpatruję się w oddalające się ode
mnie czerwone ślepia tylnych świateł samochodu. Czy i ja się od
Deva tak oddaliłam?
Wreszcie podejmuję wysiłek, wchodzę do domu i wgalopowuję po schodach na górę.
- Co tam u Devlina? – woła mama z salonu.
Ale nie mam siły odpowiadać. Wpadam do pokoju, padam z impetem na materac i całym
moim ciałem wstrząsa słony huragan smutku…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz