sobota, 25 marca 2017

9. Przeleżany wtorek


Budzę się i przez chwilę leżę wtulona w poduszkę. Czyżby całe to zajście z orkami i humbakiem tylko mi się przyśniło? Uff, co za ulga, tak się nastresowałam, jakby to była szczera prawda. Z drugiej strony, to oznacza, że Devlin też mi się przyśnił. Ale niefart…
Nagle coś mi w tym wszystkim nie pasuje. Dźwięki, które do mnie docierają, są nietypowe. Nieznajome głosy, jakieś kroki w oddali… Otwieram oczy i widzę obce pomieszczenie. Białe ściany, białe szafki, mama przejęta na krześle pod oknem.
- Dzień dobry – mówię.
- Laurie!
- Gdzie ja jestem? – pytam z pewną dezorientacją, chociaż łatwo się domyślić, że w szpitalu.
- U Józefa – wyjaśnia mama, tak jakby w mieście był jeszcze jakiś inny szpital. – Martwiliśmy się o ciebie bardzo…
- No i co ze mną nie tak?
- Lekarka powiedziała, że jesteś w stanie skrajnego wyczerpania, musisz zostać do jutra na obserwacji.
- Do jutra?! – powtarzam z niedowierzaniem. Przecież umówiłam się z Devlinem, no i co teraz?
- Mówiła, że do czterdziestu ośmiu godzin. Może cię puszczą wcześniej, jeśli się okaże, że nie masz żadnych objawów ukrytych. Ale te twoje rany są okropne. Płytkie bo płytkie, ale… czterdzieści szwów?!
- Niezły wynik – przyznaję, choć w tym momencie zaczynam czuć, że właściwie rany, choć profesjonalnie zszyte i opatrzone, trochę przecież bolą. – Dobra, opowiedz mi, co się właściwie zdarzyło.
- Ja mam opowiadać tobie?!
- Spokojnie, mamo, wszystkiego się zaraz dowiesz, ale najpierw potrzebuję, eee… szerszej perspektywy. W poniedziałek wieczorem przyszłam do domu jaką godzinę po zmierzchu i urwał mi się film. A dzisiaj jest…?
- Wtorek, piętnaście po dziesiątej.
- Jak się z tatą dowiedzieliście?
- Koło ósmej zadzwonił do taty pan Andreas i powiedział, że wypadłaś za burtę w czasie burzy.
- Szkwału – precyzuję.
- Wszystko jedno! Ojciec wrócił z wieczornej zmiany, ale jak się dowiedział, to zaraz popędził do straży przybrzeżnej pomagać w poszukiwaniach. A ja odchodziłam od zmysłów!
- Spokojnie, mamo, już wróciłam – przypominam, żeby rodzicielka się zanadto nie rozemowała.
- Jak ktoś po godzinie zadzwonił do drzwi, to spodziewałam się najgorszego. A to była Ashley, przyniosła twoją torebkę. Zrobiłam jej herbatę i opowiedziała mi z grubsza, jak do tego doszło.
- Dobrze, więc ten kawałek opowieści mam z głowy. A w którym momencie przyszłam do domu?
- Ashley miała wychodzić, kiedy usłyszałyśmy jakiś huk w sieni. Przybiegłam jak szalona, a to byłaś ty! Zadzwoniłam na pogotowie, próbowałyśmy cię ocucić, ale byłaś całkiem nieprzytomna. No i przywieźli cię tutaj. Na izbie przyjęć nawet wyglądało, jakbyś odzyskiwała zmysły, ale tylko coś bełkotałaś.
- Wcale tego nie pamiętam – przyznaję. – Na pewno nic groźnego mi nie dolega?
- Mówią, że nie. Było, eee… podejrzenie łagodnej hipotermii, ale dali ci zastrzyki na wzmocnienie i powiedzieli, że masz leżeć i odpoczywać.
- To nie mogę w domu?
- Wiesz, to są fachowcy, lepiej wiedzą, nieważne, co by o tym mówiła ciocia Jenny. Może chcą się upewnić, że nie będzie żadnych objawów. Dobra, twoja kolej. Opowiadaj.
No więc streszczam pokrótce spotkanie z orkami to, jak uratował mnie wieloryb. Oczywiście z pewną skrótowością, nie ma potrzeby, żeby ktokolwiek wiedział, co – oprócz ugryzienia – Fiodor i jego kumple jeszcze próbowali mi zrobić, a zresztą i tak by mi nikt nie uwierzył, tak samo jak w to, że słyszałam rozmowę orek. Potem przechodzę do samotnej wędrówki z plaży ku drodze lokalnej.
- Wsiadłaś obcemu człowiekowi do auta?!
- To nie był obcy człowiek, mamo – przekonuję. – To mój kolega. Akurat przejeżdżał. Wiem, że to niesamowity zbieg okoliczności, ale, prawdę mówiąc, to wszystko brzmi tak nieprawdopodobnie, że teraz to już sama nie jestem pewna, czy nie miałam halunów od tej hipotermii.
- Nie, dobrze, mniejsza z tym. Na dzień dzisiejszy ważne, że dobrze się skończyło.
W drzwiach miga przechodzący lekarz, więc mama wstaje z krzesła i zmierza ku wyjściu, chyba chce go o coś zapytać. Nagle odwraca się.
- Aha, jeszcze jedno… Kim albo czym jest Devlin?
- Skąd znasz to imię? – pytam podejrzliwie.
- Kilka razy powtórzyłaś w majakach. Nigdy wcześniej nie słyszałam, więc poczułam się zaintrygowana.
- A, to właśnie ten kolega, który mnie podrzucił.
- Kolega? Czy ktoś więcej?
- Oddalam to pytanie.
- Cóż, mogę tylko zaufać twojemu rozsądkowi.
- Jeszcze? Po tym wypadku?
- Przecież to nie twoja wina. Rozmawiałam z panem Andreasem. Morze jest niebezpieczne i wypadki czasem się zdarzają, a jego synowie akurat zareagowali bardzo sprawnie, wezwali straż i zaczęli poszukiwania.
- Co z tego, skoro i tak mnie nie znaleźli…
- Już dobrze, nie martw się sprawami minionymi, tylko leż i wracaj do zdrowia.
Przed południem mama wychodzi, zostawiając mi kanapki na wypadek, gdyby szpitalne posiłki okazały się nieżralne. Pojawiają się doktorzy, spisują dane z monitora, zadają mi pytania, ile widzę palców albo ile znam zwierząt na literę “a”. Dowiaduję się, że rany na mojej prawie rzyci są niegrożne, ale zostaną mi po nich tró blizny. Cóż, zawsze lepiej niż na twarzy.
Nudzi mi się. Mama przyniosła komórkę w razie czego, ale nie mogę otworzyć internetów, bo nie mam zasięgu. Mogę tylko dzwonić, co też czynię. Krejzolka Ashley cieszy się na dźwięk mego głosu i dziesięć razy pyta, jak się czuję.
- Słuchaj, Ashley – przerywam jej podekscytowany słowotok. – Mam dla ciebie specjalną misję. Umówiłam się z Devlinem o trzeciej pod biblioteką, ale nie mogę wyjść ze szpitala i nie mam do niego kontaktu. Gdybyś tak mogła pójść i powiedzieć mu, że nie przyjdę? Przy okazji daj mu moje namiary.
- Naprawdę? Takie odpowiedzialne zadanie? Łiiiiii…! Dam ci jego numer na złotej tacy!
- Coś do czytania byś przyniosła. A o tej wymianie numerów naprawdę nie zapomnij, proszę cię.
- Spoko! Będzie w porzo! – podnieca się krejzolka Ashley; wyraźnie cieszy ją ta misja.
Teraz pozostaje czekać na rozwój wydarzeń i mieć nadzieję, że Dev się nie obrazi. Obiad jest taki se. Zupa ogonowa oraz niezidentyfikowane pieczone mięso z ziemniakami i gorzkim colesławem. Krótko po obiedzie, nie mając co robić, zasypiam.
Po godzinie budzi mnie ostry dzwonek telefonu. Numer nieznany. Devlin?! Odbieram i przeżywam rozczarowanie. To znowu nie on.
- Laurie Mazzotta, czy dobrze trafiłem? – upewnia się z tamtej strony Dan Isidore, menażer Jasona Barbera.
- Prawidłowo, ale nie powiem, że dobrze – wzdycham. – Czego pan chciał? Trochę nie jestem w formie.
- Wie pani, ciągle mnie męczy fakt, że nie zapanowałem nad swoim podopiecznym, przez co sprawił pani przykrość…
- To by już dawno przestał być problem, gdyby udało mi się zapomnieć. A pan mi znowu przypomina.
W głosie Isidore’a brzmi zakłopotanie.
- W pewnym sensie doskonale rozumiem pani irytację. Przyjeżdżając do Eureki, liczyłem na pewien relaks na prowincji. Niestety, przez swoją niedojrzałość Jason poinformował już cały świat, że tu przebywa, a to oznaczałoby dla mnie dodatkową robotę. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ewakuować Jasona i zabrać go w inne miejsce.
- A mówi mi pan o tym, bo…?
- To jest moje oficjalne oświadczenie o zakończeniu pobytu Jasona w hrabstwie Humboldt. Może pani być spokojna, nie grozi pani kontakt z jego niewątpliwie trudnym charakterem.
- Dobrze – odpowiadam, rozłączam się i padam na poduszkę.
A więc Jason Barber, ów obleśny gwiazdor, wyjeżdża z miasta. I krzyż mu na drogę! Gdyby to potrwało dłużej, sytuacja pewnie by się powtórzyła, to znaczy znowu przyszedłby przeprosić, a później jeszcze raz by mu odbiło. Można wyciągnąć Jasona z przyczepy, ale nie da się wyciągnąć przyczepy z Jasona!
Wizyty w Szpitalu św. Józefa są dozwolone od ósmej do ósmej. Krejzolka Ashley wpada o szóstem po południu, ubrana w liliowe rybaczki i biały kiszert z nadrukiem imitującym kurtkę dżinsową. Od samego progu chlusta entuzjazmem na wszystkie strony.
- Laurie, ale sobie foczkę wyrwałaś! – cieszy się. – Poznałam go, jest super!
- Jak to “foczkę”? – nie wiem, na czym to polega, ale to żargonowe określenie w odniesieniu do Devlina brzmi jeszcze ordynarniej niż zazwyczaj.
- Ano tak, bo taki z niego fajny koleś, taki zakręcony, że na stówę będziecie do siebie pasować.
- Co załatwiłaś? – pytam tonem zmęczonym, acz dobitnym.
- Zmartwił się, że nie przyjdziesz, spytał, jak się czujesz. Kazał pozdrowić. Tak słodko się martwił, kiedy już w pierwszym zdaniu powiedziałam, że leżysz w szpitalu!
- A co z numerem?
- Powiedział, żebyś raczej nie dzwoniła, bo często ma telefon wyłączony i nie odbierze. Sam zadzwoni, kiedy będzie mógł.
- Wielkie dzięki, Ashley, jestem twoją dłużniczką – mówię, jak najszybciej chowając kartkę z numerem Devlina do torebki, co wisi na oparciu krzesła przy łóżku. – Opowiedz, co z Kennym i Billym. Dotarliście do brzegu?
- Nie wiem, Laurie, tam było strasznie. Poszłam pod pokład, położyłam się na koi i tak już leżałam. Po jakimś czasie przyszedł Billy i kazał wychodzić. Schowaliśmy się w jakichś krzakach, a potem poszliśmy na stację benzynową. Kenny powiedział, że łódka jest mocno potrzepana, ale da się naprawić.
- To przynajmniej tyle dobrze – wzdycham. – Chyba nieprędko się znów wybiorę na morze.
Krejzolka Ashley zadbała o moje samopoczucie. Żebym nie była głodna w tym szpitalu, przyniosła mi dużą paczkę chipsów z bekonem i kilka batonów, a żeby mi się nie nudziło – dwie książki, znalezione w bibliotece miejskiej na półce do bookcrossingu. Jedna z nich to jakiś europejski kryminał o komisarzu Henryku Dziurskim, a druga – “Ciemny brąz i liliowa biel”, której autorem jest niejaki (a może niejaka?) V.M. Irons. Książka, reklamowana jako “zmysłowa opowieść o zakazanej namiętności”, jest strasznie obleśna. Opowiada o pewnym Murzynie (bardzo przepraszam, ale autor konsekwentnie tak określa swojego bohatera), który w latach 70. przyjeżdża z apartheidowskiej RPA do Związku Radzieckiego z pomysłem na karierę: będzie mężczyzną do towarzystwa, zaspokajającym przodownice pracy, członkinie Akademii Nauk, wdowy po generałach czy znudzone żony nomenklaturowych urzędasów. Autor nie żałuje czytelnikowi soczystych szczegółów, a w dialogach roi się od zbereźnych sformułowań w rodzaju “Mam do tej pracy twarde kompetencje” czy “Musi pan więcej pracować językiem, nie wargami” (gdy lektorka w studium językowym zdradza tajemnicę rosyjskiego “ł”). Kariera głównego bohatera rozwija się błyskawicznie, prężnie i wystrzałowo, do momentu, gdy wyzbywa się cynizmu i przeżywa natychmiastowe ugodzenie bełtem Amora, poznawszy syna jednej ze swoich klientek, wrażliwego i nieśmiałego moskiewskiego studenta o wielkich, wilgotnych, sarnich oczach i typowo rosyjskim imieniu Takahiro. Durne jak sto pięćdziesiąt!
Muszę być bardzo osłabiona, bo po stu dwudziestu stronach zasypiam z książką w ręku. Budzę się dopiero po dziesiątej, kiedy w pomieszczeniu jest już ciemno. Odkładam powieść na stolik i zatapiam się w rozmyślaniach, wpatrując się w deseń, jaki żaluzje rzucają na sufit. Co to się porobiło? Jeszcze półtora tygodnia temu byłam zwykłą dziewczyną jak każda inna, z tą tylko różnicą, że wcale nie taką jak inne. A teraz? Devlin, Jason, orki, wieloryby… Zupełnie jakby cały świat zaczął się kręcić wokół mnie. Czuję się jak bohaterka jakiegoś żalskiego romansu paranormalnego.
Dalsze rozmyślania w ten deseń są bezprzedmiotowe. Otulam się we wspomnienie Devlina i zasypiam ponownie…
Budzę się rano przed dziewiątą. Zaraz po śniadaniu zjawia się pielęgniarka i mówi, że mam odwiedziny. No, trzymajcie mnie, chyba właśnie zostaję lokalną celebrytką.
I to jeszcze nie koniec. Miałam odpoczywać, a na monitorze zaraz wyskoczy mi tachykardia i zbiegną się lekarze, bo do sali wchodzi… Granatowooki we własnej osobie! Tym razem ubrany jest w ciemnobeżową skórzaną kurtkę, brązową koszulę i dżinsy. Przez ramię ma przewieszoną gustowną torbę. Cóż, przynajmniej hipotermia już mi nie grozi.
- Laurie? – pyta z tą swoją rozbrajającą, niepewną intonacją.
- Cześć, Devlin – odpowiadam, machając radośnie. – Jak mnie znalazłeś?
- Wczoraj po południu postanowiłem, że podjadę, zobaczę, jak się czujesz. Rozmawiałem z twoimi rodzicami, bardzo ciepło mnie przyjęli.
- Ciepło? – powtarzam z niedowierzaniem. – Ale powiedziałeś im, że kim jesteś?
- Nie wdawałem się w opowieści o sobie, kiedy chodziło o ciebie i twoje zdrowie.
Mój tata nie należy do tych gości, którzy czają się z dubeltówką na wszelkich osobników męskich kręcących się w pobliżu ich córek, ale i tak wydaje mi się trochę dziwne, że rodzice bezproblemowo podeszli do faktu, że z kimś się spotykam. Po namyśle – to w końcu inteligentni ludzie, nie widzą nic dziwnego w tym, że oprócz koleżanek mam także i kolegów. Chyba ich jednak nie doceniam.
- No i jaki był efekt tej rozmowy? – upewniam się.
- Powiedzieli, że trzymają cię na obserwacji, więc oto jestem. Jak się czujesz?
- Właściwie dobrze, ale muszę zostać, żeby zobaczyli, czy nie mam jakichś objawów z opóźnionym zapłonem. W sumie to nic mi nie jest, ale lekarze mówią, że te blizny po ugryzieniu już mi zostaną.
Devlin natychmiast smutnieje.
- Szkoda, że nie udało mi się temu zapobiec. Naprawdę, Laurie, tak mi przykro…
- Spokojnie, Dev – pocieszam, ściskając jego dłoń. – Przecież to nie twoja wina, nie mogłeś. A tak będę miała przynajmniej tró blizny. Niektóre laski sobie w tym miejscu robią tribala, a ja będę mieć ślady po zębach orek. No co, skaryfikacja, i to taka, jakiej nie ma nikt!
- Całkiem nieźle to znosisz – zauważa Granatowooki.
- A co, mam może płakać? Jeszcze wytatuuję sobie podpis, żeby było wiadomo, co to za blizny. Na przykład “Tu byłem, orka”.
- Nie wolałabyś pamiątki po mnie? – pyta z pewną urazą.
- No nie mów, że też byś mnie tak ugryzł, że trzeba by mnie zszywać!
- Tak mocno to nie… – odpowiada ostrożnie. – I tylko na twoje wyraźne polecenie.
Wybucham śmiechem.
- Ta rozmowa zmierza w jakimś dziwnym kierunku.
- Spokojnie, może się trochę zagalopowałem – odpowiada. – Jeśli coś robię nie tak, po prostu powiedz.
- Skąd ty się taki wziąłeś, Devlinie? – nie mogę wyjść z podziwu. – Przystojny, sympatyczny, troskliwy, i jeszcze w dodatku da się z tobą porozmawiać w cywilizowany sposób… Nie wiem, gdzie leży kraina idealnych facetów, ale chyba musisz być jej ambasadorem.
- Ach, ambasadorem to ja może i jestem – stwierdza Devlin z nieobecnym uśmiechem.
- Jak to? – dziwię się. – Nie mów, że pracujesz w dyplomacji. Przecież podobno pływasz.
- Jestem ambasadorem marki, tak to się chyba nazywa? Czasami jeżdżę od jednej firmy do drugiej i prowadzę negocjacje w imieniu rodzinnego biznesu. W takiej roli najczęściej wychodzę na ląd.
- I słuchają cię? Nie obraź się, ale zawsze sobie wyobrażałam, że takimi sprawami zajmują się starsze osoby, bardziej doświadczone…
- Może i nie mam doświadczenia – uśmiecha się Dev – ale mam dar przekonywania. Poza tym moi rodzice są bardzo zapracowani i nie mają nikogo innego pod ręką. Jestem po prostu najlepszym dostępnym pracownikiem do takich spraw. Albo najmniej nieodpowiednim.
- To bardzo odpowiedzialne zajęcie – stwierdzam. – Musisz być bardzo obowiązkowy.
- Czy ja wiem? Po prostu staram się robić jak najlepiej to, co do mnie należy. Raz mi to wychodzi, a raz nie. Czekaj, mam coś dla ciebie. Słyszałem, że w szpitalach jedzenie bywa nie najlepsze.
Ze swej naramiennej torby Granatowooki wyciąga wędzoną makrelę i dwie butelki soku pomarańczowego.
- Dziękuję! – rozpromieniam się jeszcze bardziej. – Naprawdę nie musiałeś.
- To dla mnie żaden problem – przyznaje Devlin. – Jeśli potrzebujesz czegoś jeszcze, jestem do usług.
Czuję, że nadarza mi się niepowtarzalna okazja. Patrzę prosto w głąb jego wspaniałych oczu i…
- Jest coś, co możesz zrobić.
- To znaczy?
- Zapytaj mnie, czy chcę być twoją dziewczyną.
- Chcesz być moją dziewczyną?
Odpowiadam twierdząco. Nieźle to rozegrałam! Mogłam sama zapytać, czy chce ze mną chodzić, a tak zarówno inicjatywa, jak i ostateczna decyzja jest po mojej stronie. Devlin uśmiecha się szeroko, gwałtownie ściskam jego dłoń.
- Jesteś pewna, że na pewno tego chcesz? – pyta z lekką dezorientacją.
- Oczywiście, że chcę – odpowiadam, niesiona przelewającym się przeze mnie entuzjazmem. – Zależy mi na tym. Chcę cię trzymać za rączkę, siedzieć na kolanach, być noszona na rękach, mówić do ciebie “kochanie”… Krótko mówiąc, robić te wszystkie rzeczy, które jak inni robią, to im zazdroszczę, choć w sumie z boku wygląda to całkiem idiotycznie.
- Laurie, jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty… – przemawia barytonem, od którego topnieję jeszcze bardziej i za chwilę moje jestestwo zacznie przesiąkać przez łóżko na podłogę. – Wygląda na to, że nasze losy są splecione na dobre.
Przychodzi pora zapieczętować umowę. Unoszę ku Devlinowi twarz, wymownie ściągając usta. Ale on rozgląda się z niepokojem.
- Pielęgniarki nie patrzą? – upewnia się.
- No dawaj, nie mogą być wszędzie.
Granatowooki nachyla się nade mną i wypełnia moje usta gorącym pocałunkiem, z którego tajemnicza energia natychmiast uderza jak diamentowy bełt prosto w moje serce.
- Resztę dostaniesz, jak się lepiej poczujesz – mówi Devlin z uśmiechem.
- Już się lepiej czuję – przyznaję całkiem szczerze. – W końcu miłość to najlepsze lekarstwo.
- Ale każde lekarstwo można przedawkować.
- Nie ciebie, skarbie. Żadna dawka ciebie nie byłaby dla mnie za duża!
- Tak myślisz? – uśmiecha się ironicznie, a do mnie dociera, jak sprośnie mogło zabrzmieć to, co powiedziałam. Wszystko przez tę przeklętą powieść od Ashley!
- Przekonamy się na dalszym etapie naszego związku – deklaruję, coraz bardziej pewna siebie. – Jutro pewnie już wyjdę. Będziesz wolny?
- Jutro mam połów… – mówi Devlin z rozczarowaniem. – Chyba żeby pojutrze?
- Dobrze! O trzeciej, tak jak miało być dzisiaj! – jestem gotowa zgodzić się na prawie wszystko. – A jak nie będziesz mógł, to… masz mój numer.
Wkrótce Granatowooki, mój nowy partner (sic!), musi już iść. Jeszcze jeden pocałunek na pożegnanie. Sporej siły woli wymaga ode mnie zapanowanie nad własnymi ustami, aby nie urządziły sobie rajdu Dakar na jego twarzy. To mi się wydaje nie na miejscu wobec kogoś tak subtelnego i sympatycznego, ledwo trzymam się w ryzach…
No i poszedł, a mimo to nie jest mi smutno. Wprost przeciwnie, ekscytacja wprost wylewa się ze mnie uszami. Święty cepie, dopiero od godziny mam oficjalnie chłopaka, a czuję się jak na haju! Chyba szybko mnie wypuszczą z tej obserwacji.



2 komentarze:

  1. Ja tak z głupia frant wróciłam do tego opka, a tutaj nowy, świeży rozdział, i to w dodatku szpitalno-romansowy, mamuniu, chyba nie dam sobie z tym rady emocjonalnie :D Moje smętne jak zwiędła pietruszka popołudnie naznaczone porażką w robieniu Odpowiedzialnych Rzeczy od razu stało się było lepsze!

    OdpowiedzUsuń
  2. http://pink-sky-vi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń