Budzę się i przez chwilę leżę
wtulona w poduszkę. Czyżby całe to zajście z orkami i humbakiem
tylko mi się przyśniło? Uff, co za ulga, tak się nastresowałam,
jakby to była szczera prawda. Z drugiej strony, to oznacza, że
Devlin też mi się przyśnił. Ale niefart…
Nagle coś mi w tym wszystkim nie
pasuje. Dźwięki, które do mnie docierają, są nietypowe.
Nieznajome głosy, jakieś kroki w oddali… Otwieram oczy i widzę
obce pomieszczenie. Białe ściany, białe szafki, mama przejęta na
krześle pod oknem.
- Dzień
dobry – mówię.
- Laurie!
- Gdzie ja
jestem? – pytam z pewną dezorientacją, chociaż łatwo się
domyślić, że w szpitalu.
- U Józefa
– wyjaśnia mama, tak jakby w mieście był jeszcze jakiś inny
szpital. – Martwiliśmy się o ciebie bardzo…
- No i co ze
mną nie tak?
- Lekarka powiedziała, że jesteś w
stanie skrajnego wyczerpania, musisz zostać do jutra na obserwacji.
- Do jutra?! – powtarzam z
niedowierzaniem. Przecież umówiłam się z Devlinem, no i co teraz?
- Mówiła,
że do czterdziestu ośmiu godzin. Może cię puszczą wcześniej,
jeśli się okaże, że nie masz żadnych objawów ukrytych. Ale te
twoje rany są okropne. Płytkie bo płytkie, ale… czterdzieści
szwów?!
- Niezły
wynik – przyznaję, choć w tym momencie zaczynam czuć, że
właściwie rany, choć profesjonalnie zszyte i opatrzone, trochę
przecież bolą. – Dobra, opowiedz mi, co się właściwie
zdarzyło.
- Ja mam
opowiadać tobie?!
- Spokojnie,
mamo, wszystkiego się zaraz dowiesz, ale najpierw potrzebuję, eee…
szerszej perspektywy. W poniedziałek wieczorem przyszłam do domu
jaką godzinę po zmierzchu i urwał mi się film. A dzisiaj jest…?
- Wtorek,
piętnaście po dziesiątej.
- Jak się z
tatą dowiedzieliście?
- Koło
ósmej zadzwonił do taty pan Andreas i powiedział, że wypadłaś
za burtę w czasie burzy.
- Szkwału –
precyzuję.
- Wszystko
jedno! Ojciec wrócił z wieczornej zmiany, ale jak się dowiedział,
to zaraz popędził do straży przybrzeżnej pomagać w
poszukiwaniach. A ja odchodziłam od zmysłów!
- Spokojnie,
mamo, już wróciłam – przypominam, żeby rodzicielka się zanadto
nie rozemowała.
- Jak ktoś
po godzinie zadzwonił do drzwi, to spodziewałam się najgorszego. A
to była Ashley, przyniosła twoją torebkę. Zrobiłam jej herbatę
i opowiedziała mi z grubsza, jak do tego doszło.
- Dobrze,
więc ten kawałek opowieści mam z głowy. A w którym momencie
przyszłam do domu?
- Ashley
miała wychodzić, kiedy usłyszałyśmy jakiś huk w sieni.
Przybiegłam jak szalona, a to byłaś ty! Zadzwoniłam na pogotowie,
próbowałyśmy cię ocucić, ale byłaś całkiem nieprzytomna. No
i przywieźli cię tutaj. Na izbie przyjęć nawet wyglądało,
jakbyś odzyskiwała zmysły, ale tylko coś bełkotałaś.
- Wcale tego
nie pamiętam – przyznaję. – Na pewno nic groźnego mi nie
dolega?
- Mówią,
że nie. Było, eee… podejrzenie łagodnej hipotermii, ale dali ci
zastrzyki na wzmocnienie i powiedzieli, że masz leżeć i
odpoczywać.
- To nie
mogę w domu?
- Wiesz, to
są fachowcy, lepiej wiedzą, nieważne, co by o tym mówiła ciocia
Jenny. Może chcą się upewnić, że nie będzie żadnych objawów.
Dobra, twoja kolej. Opowiadaj.
No więc
streszczam pokrótce spotkanie z orkami to, jak uratował mnie
wieloryb. Oczywiście z pewną skrótowością, nie ma potrzeby, żeby
ktokolwiek wiedział, co – oprócz ugryzienia – Fiodor i jego
kumple jeszcze próbowali mi zrobić, a zresztą i tak by mi nikt nie
uwierzył, tak samo jak w to, że słyszałam rozmowę orek. Potem
przechodzę do samotnej wędrówki z plaży ku drodze lokalnej.
- Wsiadłaś
obcemu człowiekowi do auta?!
- To nie był
obcy człowiek, mamo – przekonuję. – To mój kolega. Akurat
przejeżdżał. Wiem, że to niesamowity zbieg okoliczności, ale,
prawdę mówiąc, to wszystko brzmi tak nieprawdopodobnie, że teraz
to już sama nie jestem pewna, czy nie miałam halunów od tej
hipotermii.
- Nie,
dobrze, mniejsza z tym. Na dzień dzisiejszy ważne, że dobrze się
skończyło.
W drzwiach
miga przechodzący lekarz, więc mama wstaje z krzesła i zmierza ku
wyjściu, chyba chce go o coś zapytać. Nagle odwraca się.
- Aha,
jeszcze jedno… Kim albo czym jest Devlin?
- Skąd
znasz to imię? – pytam podejrzliwie.
- Kilka razy
powtórzyłaś w majakach. Nigdy wcześniej nie słyszałam, więc
poczułam się zaintrygowana.
- A, to
właśnie ten kolega, który mnie podrzucił.
- Kolega?
Czy ktoś więcej?
- Oddalam to
pytanie.
- Cóż,
mogę tylko zaufać twojemu rozsądkowi.
- Jeszcze?
Po tym wypadku?
- Przecież
to nie twoja wina. Rozmawiałam z panem Andreasem. Morze jest
niebezpieczne i wypadki czasem się zdarzają, a jego synowie akurat
zareagowali bardzo sprawnie, wezwali straż i zaczęli poszukiwania.
- Co z tego,
skoro i tak mnie nie znaleźli…
- Już
dobrze, nie martw się sprawami minionymi, tylko leż i wracaj do
zdrowia.
Przed południem mama wychodzi, zostawiając mi kanapki na wypadek, gdyby
szpitalne posiłki okazały się nieżralne. Pojawiają się
doktorzy, spisują dane z monitora, zadają mi pytania, ile widzę
palców albo ile znam zwierząt na literę “a”. Dowiaduję się,
że rany na mojej prawie rzyci są niegrożne, ale zostaną mi po
nich tró blizny. Cóż, zawsze lepiej niż na twarzy.
Nudzi mi się. Mama przyniosła komórkę w razie czego, ale nie mogę
otworzyć internetów, bo nie mam zasięgu. Mogę tylko dzwonić, co
też czynię. Krejzolka Ashley cieszy się na dźwięk mego głosu i
dziesięć razy pyta, jak się czuję.
- Słuchaj,
Ashley – przerywam jej podekscytowany słowotok. – Mam dla ciebie
specjalną misję. Umówiłam się z Devlinem o trzeciej pod
biblioteką, ale nie mogę wyjść ze szpitala i nie mam do niego
kontaktu. Gdybyś tak mogła pójść i powiedzieć mu, że nie
przyjdę? Przy okazji daj mu moje namiary.
- Naprawdę?
Takie odpowiedzialne zadanie? Łiiiiii…! Dam ci jego numer na
złotej tacy!
- Coś do
czytania byś przyniosła. A o tej wymianie numerów naprawdę nie
zapomnij, proszę cię.
- Spoko!
Będzie w porzo! – podnieca się krejzolka Ashley; wyraźnie cieszy
ją ta misja.
Teraz pozostaje czekać na rozwój wydarzeń i mieć nadzieję, że
Dev się nie obrazi. Obiad jest taki se. Zupa ogonowa oraz
niezidentyfikowane pieczone mięso z ziemniakami i gorzkim
colesławem. Krótko po obiedzie, nie mając co robić, zasypiam.
Po godzinie budzi mnie ostry dzwonek telefonu. Numer nieznany.
Devlin?! Odbieram i przeżywam rozczarowanie. To znowu nie on.
- Laurie
Mazzotta, czy dobrze trafiłem? – upewnia się z tamtej strony Dan
Isidore, menażer Jasona Barbera.
- Prawidłowo, ale nie powiem, że dobrze – wzdycham. – Czego pan
chciał? Trochę nie jestem w formie.
- Wie pani,
ciągle mnie męczy fakt, że nie zapanowałem nad swoim
podopiecznym, przez co sprawił pani przykrość…
- To by już
dawno przestał być problem, gdyby udało mi się zapomnieć. A pan
mi znowu przypomina.
W głosie Isidore’a brzmi zakłopotanie.
- W pewnym
sensie doskonale rozumiem pani irytację. Przyjeżdżając do Eureki,
liczyłem na pewien relaks na prowincji. Niestety, przez swoją
niedojrzałość Jason poinformował już cały świat, że tu
przebywa, a to oznaczałoby dla mnie dodatkową robotę. W tej
sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ewakuować Jasona i
zabrać go w inne miejsce.
- A mówi mi
pan o tym, bo…?
- To jest
moje oficjalne oświadczenie o zakończeniu pobytu Jasona w hrabstwie
Humboldt. Może pani być spokojna, nie grozi pani kontakt z jego
niewątpliwie trudnym charakterem.
- Dobrze –
odpowiadam, rozłączam się i padam na poduszkę.
A więc
Jason Barber, ów obleśny gwiazdor, wyjeżdża z miasta. I krzyż mu
na drogę! Gdyby to potrwało dłużej, sytuacja pewnie by się
powtórzyła, to znaczy znowu przyszedłby przeprosić, a później
jeszcze raz by mu odbiło. Można wyciągnąć Jasona z przyczepy,
ale nie da się wyciągnąć przyczepy z Jasona!
Wizyty w
Szpitalu św. Józefa są dozwolone od ósmej do ósmej. Krejzolka
Ashley wpada o szóstem po południu, ubrana w liliowe rybaczki i
biały kiszert z nadrukiem imitującym kurtkę dżinsową. Od samego
progu chlusta entuzjazmem na wszystkie strony.
- Laurie,
ale sobie foczkę wyrwałaś! – cieszy się. – Poznałam go, jest
super!
- Jak to
“foczkę”? – nie wiem, na czym to polega, ale to żargonowe
określenie w odniesieniu do Devlina brzmi jeszcze ordynarniej niż
zazwyczaj.
- Ano tak,
bo taki z niego fajny koleś, taki zakręcony, że na stówę
będziecie do siebie pasować.
- Co
załatwiłaś? – pytam tonem zmęczonym, acz dobitnym.
- Zmartwił
się, że nie przyjdziesz, spytał, jak się czujesz. Kazał
pozdrowić. Tak słodko się martwił, kiedy już w pierwszym zdaniu
powiedziałam, że leżysz w szpitalu!
- A co z
numerem?
-
Powiedział, żebyś raczej nie dzwoniła, bo często ma telefon
wyłączony i nie odbierze. Sam zadzwoni, kiedy będzie mógł.
- Wielkie
dzięki, Ashley, jestem twoją dłużniczką – mówię, jak
najszybciej chowając kartkę z numerem Devlina do torebki, co wisi
na oparciu krzesła przy łóżku. – Opowiedz, co z Kennym i
Billym. Dotarliście do brzegu?
- Nie wiem,
Laurie, tam było strasznie. Poszłam pod pokład, położyłam się
na koi i tak już leżałam. Po jakimś czasie przyszedł Billy i
kazał wychodzić. Schowaliśmy się w jakichś krzakach, a potem
poszliśmy na stację benzynową. Kenny powiedział, że łódka jest
mocno potrzepana, ale da się naprawić.
- To
przynajmniej tyle dobrze – wzdycham. – Chyba nieprędko się znów
wybiorę na morze.
Krejzolka Ashley zadbała o moje samopoczucie. Żebym nie była
głodna w tym szpitalu, przyniosła mi dużą paczkę chipsów z
bekonem i kilka batonów, a żeby mi się nie nudziło – dwie
książki, znalezione w bibliotece miejskiej na półce do
bookcrossingu. Jedna z nich to jakiś europejski kryminał o
komisarzu Henryku Dziurskim, a druga – “Ciemny brąz i liliowa
biel”, której autorem jest niejaki (a może niejaka?) V.M. Irons.
Książka, reklamowana jako “zmysłowa opowieść o zakazanej
namiętności”, jest strasznie obleśna. Opowiada o pewnym Murzynie
(bardzo przepraszam, ale autor konsekwentnie tak określa swojego
bohatera), który w latach 70. przyjeżdża z apartheidowskiej RPA do
Związku Radzieckiego z pomysłem na karierę: będzie mężczyzną
do towarzystwa, zaspokajającym przodownice pracy, członkinie
Akademii Nauk, wdowy po generałach czy znudzone żony
nomenklaturowych urzędasów. Autor nie żałuje czytelnikowi
soczystych szczegółów, a w dialogach roi się od zbereźnych
sformułowań w rodzaju “Mam do tej pracy twarde kompetencje” czy
“Musi pan więcej pracować językiem, nie wargami” (gdy lektorka
w studium językowym zdradza tajemnicę rosyjskiego “ł”).
Kariera głównego bohatera rozwija się błyskawicznie, prężnie i
wystrzałowo, do momentu, gdy wyzbywa się cynizmu i przeżywa
natychmiastowe ugodzenie bełtem Amora, poznawszy syna jednej ze
swoich klientek, wrażliwego i nieśmiałego moskiewskiego studenta o
wielkich, wilgotnych, sarnich oczach i typowo rosyjskim imieniu
Takahiro. Durne jak sto pięćdziesiąt!
Muszę być
bardzo osłabiona, bo po stu dwudziestu stronach zasypiam z książką
w ręku. Budzę się dopiero po dziesiątej, kiedy w pomieszczeniu
jest już ciemno. Odkładam powieść na stolik i zatapiam się w
rozmyślaniach, wpatrując się w deseń, jaki żaluzje rzucają na
sufit. Co to się porobiło? Jeszcze półtora tygodnia temu byłam
zwykłą dziewczyną jak każda inna, z tą tylko różnicą, że
wcale nie taką jak inne. A teraz? Devlin, Jason, orki, wieloryby…
Zupełnie jakby cały świat zaczął się kręcić wokół mnie.
Czuję się jak bohaterka jakiegoś żalskiego romansu
paranormalnego.
Dalsze
rozmyślania w ten deseń są bezprzedmiotowe. Otulam się we
wspomnienie Devlina i zasypiam ponownie…
Budzę się rano przed dziewiątą.
Zaraz po śniadaniu zjawia się pielęgniarka i mówi, że mam
odwiedziny. No, trzymajcie mnie, chyba właśnie zostaję lokalną
celebrytką.
I to
jeszcze nie koniec. Miałam odpoczywać, a na monitorze zaraz
wyskoczy mi tachykardia i zbiegną się lekarze, bo do sali wchodzi…
Granatowooki we własnej osobie! Tym razem ubrany jest w ciemnobeżową
skórzaną kurtkę, brązową koszulę i dżinsy. Przez ramię ma
przewieszoną gustowną torbę. Cóż, przynajmniej hipotermia już
mi nie grozi.
- Laurie? –
pyta z tą swoją rozbrajającą, niepewną intonacją.
- Cześć,
Devlin – odpowiadam, machając radośnie. – Jak mnie znalazłeś?
- Wczoraj po
południu postanowiłem, że podjadę, zobaczę, jak się czujesz.
Rozmawiałem z twoimi rodzicami, bardzo ciepło mnie przyjęli.
- Ciepło? –
powtarzam z niedowierzaniem. – Ale powiedziałeś im, że kim
jesteś?
- Nie
wdawałem się w opowieści o sobie, kiedy chodziło o ciebie i twoje
zdrowie.
Mój tata nie należy do tych gości, którzy czają się z
dubeltówką na wszelkich osobników męskich kręcących się w
pobliżu ich córek, ale i tak wydaje mi się trochę dziwne, że
rodzice bezproblemowo podeszli do faktu, że z kimś się spotykam.
Po namyśle – to w końcu inteligentni ludzie, nie widzą nic
dziwnego w tym, że oprócz koleżanek mam także i kolegów. Chyba
ich jednak nie doceniam.
- No i jaki
był efekt tej rozmowy? – upewniam się.
-
Powiedzieli, że trzymają cię na obserwacji, więc oto jestem. Jak
się czujesz?
- Właściwie
dobrze, ale muszę zostać, żeby zobaczyli, czy nie mam jakichś
objawów z opóźnionym zapłonem. W sumie to nic mi nie jest, ale
lekarze mówią, że te blizny po ugryzieniu już mi zostaną.
Devlin natychmiast smutnieje.
- Szkoda, że
nie udało mi się temu zapobiec. Naprawdę, Laurie, tak mi przykro…
- Spokojnie, Dev – pocieszam,
ściskając jego dłoń. – Przecież to nie twoja wina, nie mogłeś.
A tak będę miała przynajmniej tró blizny. Niektóre laski sobie w
tym miejscu robią tribala, a ja będę mieć ślady po zębach orek.
No co, skaryfikacja, i to taka, jakiej nie ma nikt!
- Całkiem
nieźle to znosisz – zauważa Granatowooki.
- A co, mam
może płakać? Jeszcze wytatuuję sobie podpis, żeby było wiadomo,
co to za blizny. Na przykład “Tu byłem, orka”.
- Nie
wolałabyś pamiątki po mnie? – pyta z pewną urazą.
- No nie
mów, że też byś mnie tak ugryzł, że trzeba by mnie zszywać!
- Tak mocno
to nie… – odpowiada ostrożnie. – I tylko na twoje wyraźne
polecenie.
Wybucham
śmiechem.
- Ta rozmowa
zmierza w jakimś dziwnym kierunku.
- Spokojnie,
może się trochę zagalopowałem – odpowiada. – Jeśli coś
robię nie tak, po prostu powiedz.
- Skąd ty
się taki wziąłeś, Devlinie? – nie mogę wyjść z podziwu. –
Przystojny, sympatyczny, troskliwy, i jeszcze w dodatku da się z
tobą porozmawiać w cywilizowany sposób… Nie wiem, gdzie leży
kraina idealnych facetów, ale chyba musisz być jej ambasadorem.
- Ach,
ambasadorem to ja może i jestem – stwierdza Devlin z nieobecnym
uśmiechem.
- Jak to? –
dziwię się. – Nie mów, że pracujesz w dyplomacji. Przecież
podobno pływasz.
- Jestem
ambasadorem marki, tak to się chyba nazywa? Czasami jeżdżę od
jednej firmy do drugiej i prowadzę negocjacje w imieniu rodzinnego
biznesu. W takiej roli najczęściej wychodzę na ląd.
- I słuchają
cię? Nie obraź się, ale zawsze sobie wyobrażałam, że takimi
sprawami zajmują się starsze osoby, bardziej doświadczone…
- Może i
nie mam doświadczenia – uśmiecha się Dev – ale mam dar
przekonywania. Poza tym moi rodzice są bardzo zapracowani i nie mają
nikogo innego pod ręką. Jestem po prostu najlepszym dostępnym
pracownikiem do takich spraw. Albo najmniej nieodpowiednim.
- To bardzo
odpowiedzialne zajęcie – stwierdzam. – Musisz być bardzo
obowiązkowy.
- Czy ja
wiem? Po prostu staram się robić jak najlepiej to, co do mnie
należy. Raz mi to wychodzi, a raz nie. Czekaj, mam coś dla ciebie.
Słyszałem, że w szpitalach jedzenie bywa nie najlepsze.
Ze swej
naramiennej torby Granatowooki wyciąga wędzoną makrelę i dwie
butelki soku pomarańczowego.
- Dziękuję!
– rozpromieniam się jeszcze bardziej. – Naprawdę nie musiałeś.
- To dla
mnie żaden problem – przyznaje Devlin. – Jeśli potrzebujesz
czegoś jeszcze, jestem do usług.
Czuję, że
nadarza mi się niepowtarzalna okazja. Patrzę prosto w głąb jego
wspaniałych oczu i…
- Jest coś,
co możesz zrobić.
- To znaczy?
- Zapytaj
mnie, czy chcę być twoją dziewczyną.
- Chcesz być
moją dziewczyną?
Odpowiadam
twierdząco. Nieźle to rozegrałam! Mogłam sama zapytać, czy chce
ze mną chodzić, a tak zarówno inicjatywa, jak i ostateczna decyzja
jest po mojej stronie. Devlin uśmiecha się szeroko, gwałtownie
ściskam jego dłoń.
- Jesteś
pewna, że na pewno tego chcesz? – pyta z lekką dezorientacją.
-
Oczywiście, że chcę – odpowiadam, niesiona przelewającym się
przeze mnie entuzjazmem. – Zależy mi na tym. Chcę cię trzymać
za rączkę, siedzieć na kolanach, być noszona na rękach, mówić
do ciebie “kochanie”… Krótko mówiąc, robić te wszystkie
rzeczy, które jak inni robią, to im zazdroszczę, choć w sumie z
boku wygląda to całkiem idiotycznie.
- Laurie,
jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty… – przemawia
barytonem, od którego topnieję jeszcze bardziej i za chwilę moje
jestestwo zacznie przesiąkać przez łóżko na podłogę. –
Wygląda na to, że nasze losy są splecione na dobre.
Przychodzi pora zapieczętować umowę. Unoszę ku Devlinowi twarz,
wymownie ściągając usta. Ale on rozgląda się z niepokojem.
-
Pielęgniarki nie patrzą? – upewnia się.
- No dawaj,
nie mogą być wszędzie.
Granatowooki
nachyla się nade mną i wypełnia moje usta gorącym pocałunkiem, z
którego tajemnicza energia natychmiast uderza jak diamentowy bełt
prosto w moje serce.
- Resztę
dostaniesz, jak się lepiej poczujesz – mówi Devlin z uśmiechem.
- Już się
lepiej czuję – przyznaję całkiem szczerze. – W końcu miłość
to najlepsze lekarstwo.
- Ale każde
lekarstwo można przedawkować.
- Nie
ciebie, skarbie. Żadna dawka ciebie nie byłaby dla mnie za duża!
- Tak
myślisz? – uśmiecha się ironicznie, a do mnie dociera, jak
sprośnie mogło zabrzmieć to, co powiedziałam. Wszystko przez tę
przeklętą powieść od Ashley!
- Przekonamy
się na dalszym etapie naszego związku – deklaruję, coraz
bardziej pewna siebie. – Jutro pewnie już wyjdę. Będziesz wolny?
- Jutro mam
połów… – mówi Devlin z rozczarowaniem. – Chyba żeby
pojutrze?
- Dobrze! O
trzeciej, tak jak miało być dzisiaj! – jestem gotowa zgodzić się
na prawie wszystko. – A jak nie będziesz mógł, to… masz mój
numer.
Wkrótce
Granatowooki, mój nowy partner (sic!), musi już iść. Jeszcze
jeden pocałunek na pożegnanie. Sporej siły woli wymaga ode mnie
zapanowanie nad własnymi ustami, aby nie urządziły sobie rajdu
Dakar na jego twarzy. To mi się wydaje nie na miejscu wobec kogoś
tak subtelnego i sympatycznego, ledwo trzymam się w ryzach…
No i
poszedł, a mimo to nie jest mi smutno. Wprost przeciwnie, ekscytacja
wprost wylewa się ze mnie uszami. Święty cepie, dopiero od godziny
mam oficjalnie chłopaka, a czuję się jak na haju! Chyba szybko
mnie wypuszczą z tej obserwacji.
Ja tak z głupia frant wróciłam do tego opka, a tutaj nowy, świeży rozdział, i to w dodatku szpitalno-romansowy, mamuniu, chyba nie dam sobie z tym rady emocjonalnie :D Moje smętne jak zwiędła pietruszka popołudnie naznaczone porażką w robieniu Odpowiedzialnych Rzeczy od razu stało się było lepsze!
OdpowiedzUsuńhttp://pink-sky-vi.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń