Źle ze
mną, nie da się ukryć. Wypadłam za burtę, a silny szkwał
zepchnął łódkę braci Andreas daleko ode mnie, nawet jej nie
widzę. Fale przechodzą jedna za drugą, zalewają mnie, miotają w
tę i nazad jak lalkę. Jestem przemoczona do ostatniej nitki,
nałykałam się wody i czuję kompletne oszołomienie. Przynajmniej
nie muszę się już martwić, że się zamoczę. Ale za to
hipotermii lepiej nie lekceważyć.
Z upływem czasu wiatr słabnie, ale niewielkie to pocieszenie. Ktoś
musi mnie w końcu znaleźć! Kenny i Billy na pewno mają jakiś
system alarmowy, DSC czy jak to się tam nazywa, i zaraz wezwą
pomoc. Pod warunkiem, że sami wyszli z tego cało… I pod
warunkiem, że nadal jestem w tym samym miejscu, w którym byłam,
kiedy wypadłam, bo fale mogły mnie znieść gdzieś dalej. Mój
telefon został pod pokładem, razem z całą torebką, a zresztą
gdybym nawet miała go przy sobie, to do tej pory już dawno stałby
się bezużyteczny. W dodatku nadchodzi zachód słońca…
Próbuję
trochę podpłynąć niewydarzonym kraulem, ale szybko opadam z sił.
Nigdy specjalnie nie lubiłam lekcji pływania i teraz mam za swoje.
Zresztą widoczność jest tak beznadziejna, że nawet nie wiem, z
której strony mam ląd – a nuż właśnie się od niego oddalam?
- Ratunku! – wołam,
choć nie mam większej nadziei, że ktoś mnie tu usłyszy.
No to klops. Nie mam siły i nie mam pojęcia, co robić. Jedyne, co
mi pozostało, to wierzyć, że naprawdę pomoc się pojawi… Z
każdą falą, która uderza mnie w twarz i na moment odbiera wzrok,
przechodzą mnie dreszcze – czyżby to już była ta ostatnia,
która pośle mnie w odmęty?
- Wy
słyszycie? Gdzie ona? – dobiega mnie nagle głos. Ma dziwną,
nosową barwę, która wcale a wcale nie działa na mnie
uspokajająco.
Rozglądam
się, ale nikogo nie widać. Właściwie nie potrafię nawet
określić, z której strony on głos dochodzi…
- Ona tam –
odpowiada drugi, chrapliwy głos. – Już widzę.
- Ładno.
Pojechali!
Dociera do mnie, że słyszę te głosy w swojej głowie! Czyżbym,
na domiar złego, zaczęła tracić rozum?!
- U-ha!
U-ha! – rozlegają się synchroniczne okrzyki.
I wtedy nagle je dostrzegam. Z południowego zachodu, od strony
słońca, pędzą, wyskakując naprzemiennie nad wodę, potężne,
czarno-białe sylwetki o trójkątnych płetwach grzbietowych. Nigdy
jeszcze dotąd nie czułam takiego przemieszania zachwytu z lękiem.
Orki! Piękne bestie, i śmiertelnie niebezpieczne. I to aż trzy!
Zaraz, czy one płyną w moją stronę? Skręcają, już nie
wyskakują, tylko suną jednostajnie, ich płetwy, bardziej obłe niż
u rekinów, przecinają wodę. Im bardziej się zbliżają, tym
lepiej ogarniam ich ogrom. Ze dwie-trzy tony od sztuki będą na
pewno!
Jedna
z orek, najszczuplejsza (ale i tak potężna), podpływa powoli i
trąca mnie nosem.
- Czełowiek
– słyszę w głowie chrapliwy głos, pobrzmiewający
rozczarowaniem. – A ja już myślał, że ciołka.
- Bo to jest
czełowiecza ciołka, mądralo! – kontruje trzeci, którego dotąd
nie widziałem. – Nie widzisz, że ma cycki?
Czy ja
oszalałam, czy naprawdę słyszę, jak orki rozmawiają między
sobą? Na pewno oszalałam, przecież gdyby nawet rozmawiały, to za
pomocą ultradźwięków…
- Co robić, Fiodor? –
pyta trzeci.
Największy
osobnik podpływa bliżej i wystawia głowę nad powierzchnię wody,
żeby mnie sobie obejrzeć. Źle mu z oczu patrzy, na pysku ma
krzyżujące się blizny, a jego płetwa grzbietowa jest z tyłu
wyszczerbiona. Na pewno załatwił niejednego rekina.
- Ty
małajczyna, Prochor – słyszę jego gruby głos, pulsujący
uznaniem. – Tylko byś się marnował u Nikołajewicza. A ty, Ilja,
odsuń się.
- Kto to
jest Nikołajewicz? – pytam zdezorientowana. – I czego ode mnie
chcecie?
- Po naszemu
bazarzy! – mówi ten, który podpłynął jako pierwszy, a teraz
się oddala; patrzy przy tym na mnie, jakby był zaszokowany. –
Takiego jeszcze nie bywało!
- Skąd ty,
dziewuszka, rozumiesz po naszemu, a? – pyta Fiodor, świdrując
mnie wzrokiem.
- Nie wiem, naprawdę nie
wiem – zdobywam się na odpowiedź. – Błagam, zabierzcie mnie na
ląd.
- Na ląd? – Fiodor wybucha śmiechem
złoczyńcy. – A po jaki chrzan ty w ogóle się tu pchała? Ocean
nasz!
- Możemy się z nią odciągnąć –
proponuje Ilja. – Na pewno nie będzie gorsza niż tamta ciołka,
co ją na plaż wyrzuciło.
- To był
jeszcze prawie rebionak, zboku jeden – odpowiada Prochor z
dezaprobatą. – Nie to co ta tutaj. Całkiem dobrze rozwita.
- O tym i mówię! –
zgadza się Ilja. – Ale będzie kajf!
Niespodziewanie Prochor łapie mnie za kark i wciąga pod wodę.
Tracę dech, duszę się, woda wdziera mi się do nosa, zanim zdążę
zareagować. Wtedy puszcza, wyskakuję jak korek na powierzchnię i
ciężko chwytam powietrze.
- To nie jedyne
razwleczenie – mówi Ilja. – Przecież to jednak ciołka. Dawaj
ją!
Rzuca się w moją stronę i wsuwa się
nade mnie, znów mam twarz pod wodą, ale tym razem zdążyłam
zaczerpnąć powietrza. Kamizelka wypycha mnie ku górze, wyczuwam
przez nią ocierające się cielsko orki. Nagle coś zaczyna jeździć
mi po nodze. Przypominam sobie w ułamku sekundy, co opowiadał
Charlie Courtney o przygodzie swego kumpla, i serce podchodzi mi do
gardła…
- Ilia, ty pełny durak! – denerwuje
się Fiodor. – Nie wiecie? Czełowieki są jak kraby. Mają drugą
skórę, która nazywa się adzieżda. Zrzucają, a potem rośnie im
nowa albo abratna zakładają starą. Dawaj, Prochor, przytrzymaj, ja
autorytet, mam pierwszeństwo.
Ilja gwałtownie odskakuje. Prochor
podpływa pode mnie i wyciąga ku powierzchni, odruchowo łapię za
grzbiet orki, przewieszona przez nią jak worek przez koński
grzbiet. Serce bije mi jak młot pneumatyczny, gdy czuję pysk
Fiodora na plecach. O nie – on zaczyna majstrować przy szortach!
Morderczy waleń chwilę się waha, jakby badał grunt… I nagle
łapie zębami. Kwiczę z bólu, łzy płyną mi z oczu, chyba mnie
zajechał zębami. Czuję, jak spodenki zsuwają się do kolan. Czuję
strach, upokorzenie i odrazę…
Niespodziewanie do moich uszu woda
niesie znajomy dźwięk, który słyszałam już tyle razy z nagrań,
ale jeszcze nigdy na żywo. To zbyt piękne, aby było prawdziwe –
ale jest. Kiedy znów udaje mi się wynurzyć głowę, znajomo
wyglądająca fontanna buchają kilkadziesiąt stóp ode mnie,
pomiędzy przewalającymi się falami majaczy ogromny grzbiet.
- Co za chrzan…? – Fiodor jest wytrącony z równowagi, odsuwa się ode mnie, jego trójkątna
płetwa mierzy w kierunku nowo przybyłego wieloryba.
- A ty tu czego?! – wykrzykuje Ilja.
– Paszoł won! Nie mieszaj się w sprawy zębowców!
Odpowiedzią jest kolejna
kilkusekundowa pieśń.
- Co on pieprzy, Prochor? – pyta
Fiodor.
- Żebyśmy ją zostawili, bo ona nie
nasza. A takiego!
I znowu wieloryb odpowiada. Szkoda, że
nic nie rozumiem. Korzystając z konsternacji prześladowców,
naciągam spodnie z powrotem, w tej sytuacji ma to mniej więcej tyle
samo sensu, co zasłonięcie się gazetą przed kulą z pistoletu.
- Mać twoją za nogę, on
mówi sieriozna! – Prochor jest zdezorientowany.
- Ja ci
zaraz narobię blizn, grubasie! – krzyczy Ilja i pruje w stronę
samotnego humbaka.
Obserwuję z napięciem jego ostrą płetwę, zapominając o bólu.
Orka atakuje, ale wieloryb robi niespodziewany unik i Ilja zmuszony
jest zawrócić. Tymczasem jednak Prochor też rzuca się na mego
nieoczekiwanego obrońcę. Krzyczę ze strachu, wyobrażając sobie
własne epitafium w gazecie: “zeszła na zawał na środku morza, w
podartych spodniach”.
Nagle woda staje się jednym wielkim kłębowiskiem. Nic nie widzę,
nie jestem w stanie nic dostrzec. Czasem tylko wyłaniają się z
niej pyski, płetwy, ogony. I wtem dzieje się coś zupełnie
niesamowitego. Ilja, wyrzucony potężnym ogonem wieloryba, wylatuje
w powietrze jak z katapulty do wtóru zniekształconego efektem
dopplerowskim krzyku: “O chuuuuuuuuuuuu…”
- Zeżrę
ją! W tej chwili ją zeżrę! – krzyczy wściekły Fiodor.
Ponownie rzuca się ku mnie. Wyskakuje z wody o dwa metry ode mnie,
otwiera paszczę pełną kołkowatych zębów. Moje odruchy są
szybsze od strachu. Biorę zamach i walę go nauczonym przez kelnerkę
Amandę sierpowym prosto w nos. Potem robię zwód i obchodzę
drapieżnika z prawej, ale nadziewam się na jego płetwę piersiową,
która wybija mi dech z płuc. Serio? Spodziewałam się, że dołożę
trzytonowemu waleniowi?
Nie mogę mu dołożyć, ale mogę… dosiąść go, w ten sposób
mnie nie sięgnie! Chwytam oburącz za płetwę grzbietową, wskakuję
Fiodorowi na plecy, zaciskam kurczowo dłonie na płetwie, a nogi
wzdłuż jego boków. Widzę, jak Prochor daje za wygraną i jego
lśniący czarny żagiel pędzi jak najdalej od miejsca, gdzie walka
wzburzyła wodę…
Ale nie doceniam inteligencji mojego prześladowcy. Orka trzęsie się
i szarpie, próbując mnie zrzucić, niczym byk na rodeo. W końcu
robi beczkę w lewo. Spadam, znów do wody i znów pod wodę. Gdy
udaje mi się wynurzyć twarz, widzę otwartą zębatą paszczę
wieloryba-zabójcy…
- Nie
rozsłabił się, to przynajmniej będę mieć dobry użyn! –
krzyczy Fiodor.
Ale
konsumpcję posiłku w postaci mnie samej udaremnia mu heroiczny
długopłetwiec, taranując z boku, a fala, która przy tym powstaje,
odrzuca mnie na kilka stóp, prawie wylatuję nad jej grzbiet. Woda
znów zaczyna się kłębić, nie wiem, co się dzieje…
- Ty jesteś,
koleś, jobnięty! – słyszę oddalający się głos Fiodora. –
Jeszcze się kiedyś policzymy!
Przez
moment słyszę tylko chlupot fal i walenie własnego serca. Potem
ktoś znowu wynurza się obok mnie, a ja prawie podskakuję jak
oparzona, na tyle, na ile to możliwe dla kogoś unoszącego się w
wodzie. Ale z ulgą stwierdzam, że to tylko humbak. Zaraz, “tylko?”
Patrzy na mnie i coś w jego spojrzeniu wydaje mi się znajome. To
chyba ten sam, który kilka godzin temu pozwolił mi się pogłaskać!
Byłby to niesamowity zbieg okoliczności, ale w głębi duszy pragnę
myśleć, że właśnie tak jest.
Potem
przyjmuje pozycję poziomą i wynurza grzbiet ponad powierzchnię.
Czy to zaproszenie? Podpływam niezdarnie bliżej, dotykam go, a
kiedy widzę, że pozostaje przyjazny, wdrapuję się na jego grzbiet
i padam plackiem. Oby teraz nie zanurkował.
Nie mogę
uwierzyć, że to koniec. Adrenalina mnie opuszcza i robi się ze
mnie kompletna galareta. Wybucham rzęsistym płaczem, a kiedy w
końcu przestaję – i nie mam nawet czym obetrzeć łez, bo
wszystko i tak mokre – to widzę, że wieloryb płynie przed
siebie. Fale są już spokojniejsze, jak przy lekkim powiewie.
- Zabierz
mnie na ląd – szepczę. – Najlepiej by było do zatoki, do
centrum miasta, ale jeśli nie chcesz, to nie ma sprawy, byleby na
ląd.
Milczenie. A przecież mogłabym przysiąc, że nie tylko słyszałam
rozmowy chuligańskich orek, ale w dodatku one słyszały mnie, a
nawet odpowiadały. Może to wszystko były tylko halucynacje z
zimna… Ale teraz nawet nie ma halucynacji. Wieloryb płynie i nic
nie mówi.
Siadam w końcu, przytrzymuję się płetwy grzbietowej i przez
dłuższą chwilę patrzę na własne stopy, nienaturalnie różowe i
lśniące jak filety z kurczaka.
- Zimno mi –
zdobywam się na pogłębioną refleksję.
Podsumujmy:
włosy mam tak przemoczone, że przy wykręcaniu wylewa się z nich
mniej więcej duża butelka wody, lekki makijaż całkiem się
rozmył. Torebkę zostawiłam na jachcie, zgubiłam buty, a orka
podarła mi szorty. Przynajmniej bielizna ocalała, Fiodor widać nie
kalkulował, że można mieć więcej niż jedną warstwę “drugiej
skóry”. Kamizelka ratunkowa na szczęście wytrzymała, bluzka
też, a może nawet pod wpływem wody tak się rozciągnie, że
będzie mogła prowizorycznie uchodzić za sukienkę mini; tylko
strach pomyśleć, w którym miejscu wtedy skończy się dekolt.
Jestem zmęczona, zziębnięta, rozdygotana, obolała i poraniona. Za
moimi plecami rozgrywa się przepiękny zachód słońca, ale jakoś
nie mam nastroju do jego kontemplacji.
Upragniony brzeg jest coraz bliżej,
aż nagle znajdujemy się już ledwie czterdzieści stóp od plaży.
Dalej humbak nie popłynie, bo wszedłby na mieliznę. Ostatnie metry
muszę pokonać sama. Zsuwam się ostrożnie do wody, która za
drugim razem wydaje mi się prawie ciepła. Odwracam się i spoglądam
raz jeszcze w wielkie, głębokie, granatowe oko przyjaznego
lewiatana.
- Dziękuję
– mówię z zaciśniętym gardłem.
Spontanicznie przytulam się do wieloryba, zarzucam rękę na jego
grzbiet. Do oczu napływają mi kolejne łzy, a potem – muszę
odejść. Podciągam nogi pod siebie, dotykam nimi boku walenia i
odpycham się energicznie, jak od ściany basenu. Mój niedorobiony
kraul wypada teraz zdecydowanie lepiej niż przedtem, ale i tak do
drużyny by mnie nie przyjęli.
I wreszcie wychodzę na ląd. Oglądam się znowu. Słońce prawie
już sięga horyzontu, Helios zjeżdża swym rydwanem, aby napoić
konie w morzu. Humbak zdążył się oddalić, jest na głębszych
wodach. Z rozmachem nurkuje, a ja przez parę sekund podziwiam jego
płetwę ogonową. Prawie cała biała, tylko z prawej strony, blisko
przedniej krawędzi, widnieją dwie owalne czarne plamy, jedna
większa od drugiej. Tego wieloryba nigdy nie zapomnę…
- Lato latających waleni – mówię,
żeby pokrzepić się brzmieniem własnego głosu, mimo że jest on
troszeczkę zachrypnięty. – Chyba założę jakiegoś bloga.
Czuję się na swój sposób
triumfalnie, choć rozdarte szorty muszę cały czas przytrzymywać.
Nadal jestem przemarznięta i przemoczona, nadal bolą mnie rozorane
plecy i potłuczone żebra (a co mnie właściwie NIE boli?) – ale
żyję! I jest szansa, że pożyję jeszcze trochę.
Tylko gdzie ja jestem? Długa,
bezludna plaża, za nią wydmy obrośnięte jakimiś krzaczorami –
w sumie większość linii brzegowej hrabstwa tak wygląda. Jeżeli
będę mieć szczęście, za krzaczorami znajdę jakieś zabudowania.
Idę przed siebie, w poprzek plaży, piaskowa panierka oblepia moje
nogi. Wspinam się na wydmy, przedzieram się przez krzaczory…
Niestety, za nimi jest jeszcze więcej krzaczorów, a już się
ściemnia.
Co robić? Iść wzdłuż plaży, aż
natrafię na jakichś ludzi? Czy próbować się przebijać do
najbliższej drogi? Wybieram drugie rozwiązanie, bo już naprawdę
nie mam ochoty zawracać, nogi mnie wykańczają niemal tak samo, jak
rany na plecach. Oby tylko po tych wszystkich przygodach nie
załatwiła mnie jakaś przypadkowo spotkana puma, bo wtedy już
żaden wieloryb nie przyjdzie na ratunek.
Mija jakiś czas, ileś tam gałęzi
nadepnęłam, ileś wychłostało mnie po twarzy i ramionach. Jest
prawie ciemno, gdy docieram do asfaltowej drogi. W zasięgu wzroku
nie widać budynków, ale pewnie jestem na Navy Base Road. Przyszłam
z zachodu, więc na południe muszę skręcić w prawo.
No to idę, póki nie padnę! Asfalt,
nagrzany po całym dniu słońca, przyjemnie grzeje mnie w podeszwy.
Przez chwilę marzy mi się klapnąć na drogę i ogrzać się całą
powierzchnią ciała – ale odrzucam ten pomysł, przecież ktoś by
mnie przejechał, strasznie głupio by było.
Ciekawi mnie, co z braćmi Andreas i krejzolką Ashley. Wyszli cało? Udało im się nie zezłomować
jachtu? Wezwali pomoc? Może ktoś mnie teraz szuka? Muszę dać im
znać, że wróciłam do grona żywych. Niech no tylko trafię do
jakiejś cywilizacji. Może być sklep, stacja benzynowa, wszystko
jedno.
Idę tak i idę, i idę. Na jak długo
jeszcze starczy mi sił? Na krótko. Odwracam się i wtem widzę
nadjeżdżającą z daleka parę świateł. Schodzę z drogi na
pobocze, żeby wieczorny kierowca mnie nie rozjechał. Trzęsę się
z zimna. Ile jeszcze takich lamp przejedzie obok mnie, zanim dotrę
do siedzib ludzkich?
Ale minąwszy mnie, reflektory nagle
zwalniają i auto zatrzymuje się. To sedan, chyba szewrolec, kolor
trudno po ciemku ustalić. Może mnie podwiezie? Wiem, że to może
być niebezpieczne, ale marzę tylko o tym, żeby to wszystko się
już skończyło. Człapiąc na ostatnich nogach ku czerwonym
światłom stopu, podejmuję decyzję: jeżeli w samochodzie będzie
kobieta, wsiadam bez gadania. Jeżeli mężczyzna… Poczekam na
następny. A jeśli, na przykład, Robin z pizzerii na przystani? To
będę miała dylemat. Parskam śmiechem.
- Laurie, jak się czujesz? – słyszę.
Podbiegam do auta, niesiona ostatnią
dawką adrenaliny, jaką jeszcze ma w sobie mój wycieńczony
organizm. Schylam się i zaglądam do kabiny…
- Devlin!!! – wydaję z siebie
ochrypły pisk.
Granatowooki, moje wymarzone
ucieleśnienie wszystkiego, co pozytywne, siedzi za kierownicą,
ubrany w ciemnoniebieską marynarkę w delikatny kwiecisty wzorek,
perfekcyjnie podkreślającą jego wspaniałe głaza, które patrzą
na mnie życzliwie.
- Co ty tu robisz? – pytam niepewnie.
- Akurat przejeżdżałem – odpowiada
z dyskretnym uśmiechem. – Wsiadasz?
- Nie wiem, czy powinnam…
- Mam suche ręczniki – kusi.
- Jesteś wielki! – cieszę się. –
Podaj mi jeden, nie chcę ci zamoczyć gabloty.
Rzuca mi od razu dwa, po czym
dyskretnie gasi światła, żebym doprowadziła się do porządku.
Wycieram się na tyle dokładnie, na ile to możliwe bez zdejmowania
ubrania.
- Mogę sobie zrobić pareo? – wołam
w ciemność. – Później ci oddam.
Zgadza się, porządny człowiek.
Zresztą nawet po znacznie mniej wyjątkowych niż on nie
spodziewałabym się innej odpowiedzi. Pozbywam się ostatecznie
zniszczonych szortów i z jednego z ręczników robię spódnicę w
stylu pacyficznym. Drugi wrzucam na fotel pasażera.
- Krew – mówi Devlin, zapaliwszy z
powrotem światło wewnątrz wozu. – Jesteś ranna.
Dotykam pleców na wysokości krzyża,
nieco powyżej miejsca, gdzie była górna krawędź spodenek. Na
palcach zostaje mi lepka czerwień.
- Pasowałoby zdezynfekować –
mamroczę.
Granatowooki wysiada z auta i biegnie
do mnie z apteczką. Ma spirytus i waciki, więc przeciągam nimi po
swoim pooranym krzyżu. Syczę ze szczypiącego bólu, ale daje mi on
satysfakcję: jest lepiej, otrzymałam pomoc. Potem przykładam do
skaleczonego miejsca duży kawał gazy, a Devlin pomaga mi obwiązać
się bandażem.
- Odwiozę cię pod sam dom –
proponuje.
Jedziemy. Jak się okazuje, do naszego
spotkania doszło całkiem blisko miejsca, w którym od Navy Base
Road odbija boczna droga, prowadząca na skróty do centrum Eureki,
więc w domu znajdę się lada chwila. Odpoczywam, owinięta kolejnym
ręcznikiem, piję gorącą herbatę z termosu i rozmawiam z jego
właścicielem. W pewnym momencie zauważam, że jego szaroniebieskie
włosy błyszczą, jakby były wilgotne.
- Masz mokre włosy? To zupełnie tak
jak ja! – nastrój zaczyna mi wracać, a może po prostu ze
zmęczenia mi wali na łeb.
- Akurat trochę pływałem w oceanie.
- To zupełnie, zupełnie tak jak ja…
Mówię ci, jeszcze się okaże, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
- Byłoby bardzo miło – odpowiada
Dev i czuję, jak robi mi się bardzo przyjemnie i ciepło w środku,
aż żałuję, że droga do domu nie potrwa dłużej.
- Nie pytasz, kto mnie tak urządził?
– czuję się zaintrygowana.
- Jeżeli
zechcesz, sama mi powiesz, a jeżeli nie, to co mi do tego?
No więc
opowiadam mu całą tę niewiarygodną historię. Chłopak jest
fantastyczny, język mi się przy nim rozwiązuje jak przy nikim
innym, z boku muszę brzmieć jak krejzolka Ashley, tylko z większym
zasobem słownictwa.
- I wyobraź sobie – zdobywam się na
odważne wyznanie – że kiedy te orki mnie tarmosiły, to wydawało
mi się, że słyszę ich rozmowę! Nie wiem, może miałam jakieś
haluny, ale to było strasznie niesamowite, nie tylko sam fakt, że
mówiły, ale jeszcze tak jakoś dziwnie, jakby po rusku.
- Pewnie
gang Fiodora – odpowiada Devlin, a moje wilgotne włosy niemal
stają dęba.
- Skąd
wiesz?!
- Po tym, co
mówiła mi siostra o orkach, postanowiłem trochę poszukać i się
dowiedziałem. Były takie trzy młode samce w jednym ze stad na
Alasce. Oddzieliły się od reszty i postanowiły wieść żywot
zbira. Ustaliłem, że przez ostatnie dwa miesiące ta trójka
zmasakrowała stado fok u wybrzeży wyspy Akutan na Alasce, napadała
na cielęta różnych gatunków wielorybów i przewracała surferów
na Hawajach. Teraz Fiodor i jego kumple przybyli tutaj. To niedobrze.
- Dlaczego?
- Nie bez powodu nazywają ich wielorybami-zabójcami.
- Przecież to po prostu drapieżniki, taki mają tryb życia.
- I jeszcze po tym wszystkim ich bronisz? – dziwi się Dev. – Oni są gorsi
od zwykłych drapieżców. To oceaniczni chuligani!
Ale nie chcę długo słuchać o orkach, mam ich już dość, chyba przerzucę swoje główne
zainteresowanie do końca na wieloryby. Tymczasem zaczynam zalewać
swego miłego szofera szczegółami na temat swej szkoły. Wreszcie
zatrzymujemy się przy chodniku koło mojego domu. Po wyłączeniu
silnika siedzimy jeszcze chwilę, ciesząc się swoim towarzystwem.
- Wiesz, o
czym teraz marzę? – odzywam się. – O ciepłych skarpetkach,
najlepiej takich z grubej, gęstej wełny.
- Dałbym ci
je, gdybym akurat miał.
Gdy patrzę
na niego, bezgraniczna czułość zalewa wszystkie moje tkanki.
- Bardzo cię
lubię, Devlin – wyznaję. – Chciałabym cię widzieć jak
najczęściej…
Nachylam się do niego, przymykam oczy, lekko otwieram usta i mam nadzieję, że prawidłowo odczyta
aluzję. Nie doznaję rozczarowania. Jak on wspaniale całuje! Nawet
nie sądziłam, że to może być choć w jednej dziesiątej tak
fajna czynność! Devlin ostrożnie obejmuje mnie ramieniem, a ja
zaplatam dłonie wokół jego bioder. Pełno w nim delikatności,
czułości i jakiegoś takiego szacunku… Działa na mnie jak balsam
po wszystkich tych dramatycznych przeżyciach. Hormony podszeptują
mi, bym powiedziała “kocham cię!”, ale przezwyciężam tę
pokusę, na tak wczesnym etapie znajomości byłoby to co najmniej
dziwne, i to nawet pomimo faktu, że Devlin jest och jak wspaniały!
Odrywam się
w końcu od jego ust wielkim wysiłkiem fizycznym i duchowym. Czy on
już jest mój? Znów jestem roztrzęsiona, ale już z zupełnie
innych powodów.
- Martwię
się o ciebie – mówi. – Chciałbym jutro się dowiedzieć, w
jakiej jesteś formie.
- Och, na
pewno będę w dobrej! To, co teraz zrobiłeś, jest najlepszą
terapią i chętnie się stawię po dawkę przypominającą, nawet
jutro!
Ale dawka
następuje natychmiast. Za drugim razem jest jeszcze lepiej!
Najchętniej wyciągnęłabym Devlina z auta, zawlokła do domu i
wtaszczyła po schodach do swojego pokoju, żeby został już ze mną.
Daję słowo, że przynajmniej bym spróbowała, gdyby jeszcze
pozostały mi w ogóle jakieś siły!
- Jutro o trzeciej – mówi
Granatowooki. – Wymyśl szybko miejsce, przecież jestem
nietutejszy.
- Nie tak ostro, słoneczko – udaje
mi się wyjęczeć. – Bo z wrażenia znowu kręci mi się w głowie.
- Pojutrze?
– pyta Devlin niepewnie.
- Nie, nie!
Może być jutro! A właściwie musi!
Umawiamy się na jutro pod biblioteką publiczną. Jeszcze raz obejmuję
Devlina na pożegnanie i wysiadam. Znów chce mi się płakać,
właśnie się zorientowałam, że jestem serio zakochana. Patrzę,
jak Dev macha do mnie zza kierownicy, a potem odpala silnik i
odjeżdża, aż wreszcie tylne światła jego szewrolca znikają w
oddali za zakrętem…
Pokonuję chodnik, jestem już na
posesji, całkiem wyprana z sił. Właściwie to się zataczam – ze
zmęczenia i z tych wszystkich wrażeń. Naciskam klamkę – drzwi
są otwarte.
Wchodzę do sieni, zapalam światło i nagle robi mi się ciemno
przed oczami. Padam na podłogę.
Orki
OdpowiedzUsuńOrki nie z Majorki
Tylko z Czukotki
Gawarjat pa russki!