czwartek, 2 marca 2017

8. Płetwy i ogony



Źle ze mną, nie da się ukryć. Wypadłam za burtę, a silny szkwał zepchnął łódkę braci Andreas daleko ode mnie, nawet jej nie widzę. Fale przechodzą jedna za drugą, zalewają mnie, miotają w tę i nazad jak lalkę. Jestem przemoczona do ostatniej nitki, nałykałam się wody i czuję kompletne oszołomienie. Przynajmniej nie muszę się już martwić, że się zamoczę. Ale za to hipotermii lepiej nie lekceważyć.
Z upływem czasu wiatr słabnie, ale niewielkie to pocieszenie. Ktoś musi mnie w końcu znaleźć! Kenny i Billy na pewno mają jakiś system alarmowy, DSC czy jak to się tam nazywa, i zaraz wezwą pomoc. Pod warunkiem, że sami wyszli z tego cało… I pod warunkiem, że nadal jestem w tym samym miejscu, w którym byłam, kiedy wypadłam, bo fale mogły mnie znieść gdzieś dalej. Mój telefon został pod pokładem, razem z całą torebką, a zresztą gdybym nawet miała go przy sobie, to do tej pory już dawno stałby się bezużyteczny. W dodatku nadchodzi zachód słońca…
Próbuję trochę podpłynąć niewydarzonym kraulem, ale szybko opadam z sił. Nigdy specjalnie nie lubiłam lekcji pływania i teraz mam za swoje. Zresztą widoczność jest tak beznadziejna, że nawet nie wiem, z której strony mam ląd – a nuż właśnie się od niego oddalam?
- Ratunku! – wołam, choć nie mam większej nadziei, że ktoś mnie tu usłyszy.
No to klops. Nie mam siły i nie mam pojęcia, co robić. Jedyne, co mi pozostało, to wierzyć, że naprawdę pomoc się pojawi… Z każdą falą, która uderza mnie w twarz i na moment odbiera wzrok, przechodzą mnie dreszcze – czyżby to już była ta ostatnia, która pośle mnie w odmęty?
- Wy słyszycie? Gdzie ona? – dobiega mnie nagle głos. Ma dziwną, nosową barwę, która wcale a wcale nie działa na mnie uspokajająco.
Rozglądam się, ale nikogo nie widać. Właściwie nie potrafię nawet określić, z której strony on głos dochodzi…
- Ona tam – odpowiada drugi, chrapliwy głos. – Już widzę.
- Ładno. Pojechali!
Dociera do mnie, że słyszę te głosy w swojej głowie! Czyżbym, na domiar złego, zaczęła tracić rozum?!
- U-ha! U-ha! – rozlegają się synchroniczne okrzyki.
I wtedy nagle je dostrzegam. Z południowego zachodu, od strony słońca, pędzą, wyskakując naprzemiennie nad wodę, potężne, czarno-białe sylwetki o trójkątnych płetwach grzbietowych. Nigdy jeszcze dotąd nie czułam takiego przemieszania zachwytu z lękiem. Orki! Piękne bestie, i śmiertelnie niebezpieczne. I to aż trzy!
Zaraz, czy one płyną w moją stronę? Skręcają, już nie wyskakują, tylko suną jednostajnie, ich płetwy, bardziej obłe niż u rekinów, przecinają wodę. Im bardziej się zbliżają, tym lepiej ogarniam ich ogrom. Ze dwie-trzy tony od sztuki będą na pewno!
Jedna z orek, najszczuplejsza (ale i tak potężna), podpływa powoli i trąca mnie nosem.
- Czełowiek – słyszę w głowie chrapliwy głos, pobrzmiewający rozczarowaniem. – A ja już myślał, że ciołka.
- Bo to jest czełowiecza ciołka, mądralo! – kontruje trzeci, którego dotąd nie widziałem. – Nie widzisz, że ma cycki?
Czy ja oszalałam, czy naprawdę słyszę, jak orki rozmawiają między sobą? Na pewno oszalałam, przecież gdyby nawet rozmawiały, to za pomocą ultradźwięków…
- Co robić, Fiodor? – pyta trzeci.
Największy osobnik podpływa bliżej i wystawia głowę nad powierzchnię wody, żeby mnie sobie obejrzeć. Źle mu z oczu patrzy, na pysku ma krzyżujące się blizny, a jego płetwa grzbietowa jest z tyłu wyszczerbiona. Na pewno załatwił niejednego rekina.
- Ty małajczyna, Prochor – słyszę jego gruby głos, pulsujący uznaniem. – Tylko byś się marnował u Nikołajewicza. A ty, Ilja, odsuń się.
- Kto to jest Nikołajewicz? – pytam zdezorientowana. – I czego ode mnie chcecie?
- Po naszemu bazarzy! – mówi ten, który podpłynął jako pierwszy, a teraz się oddala; patrzy przy tym na mnie, jakby był zaszokowany. – Takiego jeszcze nie bywało!
­- Skąd ty, dziewuszka, rozumiesz po naszemu, a? – pyta Fiodor, świdrując mnie wzrokiem.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem – zdobywam się na odpowiedź. – Błagam, zabierzcie mnie na ląd.
- Na ląd? – Fiodor wybucha śmiechem złoczyńcy. – A po jaki chrzan ty w ogóle się tu pchała? Ocean nasz!
- Możemy się z nią odciągnąć – proponuje Ilja. – Na pewno nie będzie gorsza niż tamta ciołka, co ją na plaż wyrzuciło.
- To był jeszcze prawie rebionak, zboku jeden – odpowiada Prochor z dezaprobatą. – Nie to co ta tutaj. Całkiem dobrze rozwita.
- O tym i mówię! – zgadza się Ilja. – Ale będzie kajf!
Niespodziewanie Prochor łapie mnie za kark i wciąga pod wodę. Tracę dech, duszę się, woda wdziera mi się do nosa, zanim zdążę zareagować. Wtedy puszcza, wyskakuję jak korek na powierzchnię i ciężko chwytam powietrze.
- To nie jedyne razwleczenie – mówi Ilja. – Przecież to jednak ciołka. Dawaj ją!
Rzuca się w moją stronę i wsuwa się nade mnie, znów mam twarz pod wodą, ale tym razem zdążyłam zaczerpnąć powietrza. Kamizelka wypycha mnie ku górze, wyczuwam przez nią ocierające się cielsko orki. Nagle coś zaczyna jeździć mi po nodze. Przypominam sobie w ułamku sekundy, co opowiadał Charlie Courtney o przygodzie swego kumpla, i serce podchodzi mi do gardła…
- Ilia, ty pełny durak! – denerwuje się Fiodor. – Nie wiecie? Czełowieki są jak kraby. Mają drugą skórę, która nazywa się adzieżda. Zrzucają, a potem rośnie im nowa albo abratna zakładają starą. Dawaj, Prochor, przytrzymaj, ja autorytet, mam pierwszeństwo.
Ilja gwałtownie odskakuje. Prochor podpływa pode mnie i wyciąga ku powierzchni, odruchowo łapię za grzbiet orki, przewieszona przez nią jak worek przez koński grzbiet. Serce bije mi jak młot pneumatyczny, gdy czuję pysk Fiodora na plecach. O nie – on zaczyna majstrować przy szortach! Morderczy waleń chwilę się waha, jakby badał grunt… I nagle łapie zębami. Kwiczę z bólu, łzy płyną mi z oczu, chyba mnie zajechał zębami. Czuję, jak spodenki zsuwają się do kolan. Czuję strach, upokorzenie i odrazę…
Niespodziewanie do moich uszu woda niesie znajomy dźwięk, który słyszałam już tyle razy z nagrań, ale jeszcze nigdy na żywo. To zbyt piękne, aby było prawdziwe – ale jest. Kiedy znów udaje mi się wynurzyć głowę, znajomo wyglądająca fontanna buchają kilkadziesiąt stóp ode mnie, pomiędzy przewalającymi się falami majaczy ogromny grzbiet.
- Co za chrzan…? – Fiodor jest wytrącony z równowagi, odsuwa się ode mnie, jego trójkątna płetwa mierzy w kierunku nowo przybyłego wieloryba.
- A ty tu czego?! – wykrzykuje Ilja. – Paszoł won! Nie mieszaj się w sprawy zębowców!
Odpowiedzią jest kolejna kilkusekundowa pieśń.
- Co on pieprzy, Prochor? – pyta Fiodor.
- Żebyśmy ją zostawili, bo ona nie nasza. A takiego!
I znowu wieloryb odpowiada. Szkoda, że nic nie rozumiem. Korzystając z konsternacji prześladowców, naciągam spodnie z powrotem, w tej sytuacji ma to mniej więcej tyle samo sensu, co zasłonięcie się gazetą przed kulą z pistoletu.
- Mać twoją za nogę, on mówi sieriozna! – Prochor jest zdezorientowany.
- Ja ci zaraz narobię blizn, grubasie! – krzyczy Ilja i pruje w stronę samotnego humbaka.
Obserwuję z napięciem jego ostrą płetwę, zapominając o bólu. Orka atakuje, ale wieloryb robi niespodziewany unik i Ilja zmuszony jest zawrócić. Tymczasem jednak Prochor też rzuca się na mego nieoczekiwanego obrońcę. Krzyczę ze strachu, wyobrażając sobie własne epitafium w gazecie: “zeszła na zawał na środku morza, w podartych spodniach”.
Nagle woda staje się jednym wielkim kłębowiskiem. Nic nie widzę, nie jestem w stanie nic dostrzec. Czasem tylko wyłaniają się z niej pyski, płetwy, ogony. I wtem dzieje się coś zupełnie niesamowitego. Ilja, wyrzucony potężnym ogonem wieloryba, wylatuje w powietrze jak z katapulty do wtóru zniekształconego efektem dopplerowskim krzyku: “O chuuuuuuuuuuuu…”
- Zeżrę ją! W tej chwili ją zeżrę! – krzyczy wściekły Fiodor.
Ponownie rzuca się ku mnie. Wyskakuje z wody o dwa metry ode mnie, otwiera paszczę pełną kołkowatych zębów. Moje odruchy są szybsze od strachu. Biorę zamach i walę go nauczonym przez kelnerkę Amandę sierpowym prosto w nos. Potem robię zwód i obchodzę drapieżnika z prawej, ale nadziewam się na jego płetwę piersiową, która wybija mi dech z płuc. Serio? Spodziewałam się, że dołożę trzytonowemu waleniowi?
Nie mogę mu dołożyć, ale mogę… dosiąść go, w ten sposób mnie nie sięgnie! Chwytam oburącz za płetwę grzbietową, wskakuję Fiodorowi na plecy, zaciskam kurczowo dłonie na płetwie, a nogi wzdłuż jego boków. Widzę, jak Prochor daje za wygraną i jego lśniący czarny żagiel pędzi jak najdalej od miejsca, gdzie walka wzburzyła wodę…
Ale nie doceniam inteligencji mojego prześladowcy. Orka trzęsie się i szarpie, próbując mnie zrzucić, niczym byk na rodeo. W końcu robi beczkę w lewo. Spadam, znów do wody i znów pod wodę. Gdy udaje mi się wynurzyć twarz, widzę otwartą zębatą paszczę wieloryba-zabójcy…
- Nie rozsłabił się, to przynajmniej będę mieć dobry użyn! – krzyczy Fiodor.
Ale konsumpcję posiłku w postaci mnie samej udaremnia mu heroiczny długopłetwiec, taranując z boku, a fala, która przy tym powstaje, odrzuca mnie na kilka stóp, prawie wylatuję nad jej grzbiet. Woda znów zaczyna się kłębić, nie wiem, co się dzieje…
- Ty jesteś, koleś, jobnięty! – słyszę oddalający się głos Fiodora. – Jeszcze się kiedyś policzymy!
Przez moment słyszę tylko chlupot fal i walenie własnego serca. Potem ktoś znowu wynurza się obok mnie, a ja prawie podskakuję jak oparzona, na tyle, na ile to możliwe dla kogoś unoszącego się w wodzie. Ale z ulgą stwierdzam, że to tylko humbak. Zaraz, “tylko?” Patrzy na mnie i coś w jego spojrzeniu wydaje mi się znajome. To chyba ten sam, który kilka godzin temu pozwolił mi się pogłaskać! Byłby to niesamowity zbieg okoliczności, ale w głębi duszy pragnę myśleć, że właśnie tak jest.
Potem przyjmuje pozycję poziomą i wynurza grzbiet ponad powierzchnię. Czy to zaproszenie? Podpływam niezdarnie bliżej, dotykam go, a kiedy widzę, że pozostaje przyjazny, wdrapuję się na jego grzbiet i padam plackiem. Oby teraz nie zanurkował.
Nie mogę uwierzyć, że to koniec. Adrenalina mnie opuszcza i robi się ze mnie kompletna galareta. Wybucham rzęsistym płaczem, a kiedy w końcu przestaję – i nie mam nawet czym obetrzeć łez, bo wszystko i tak mokre – to widzę, że wieloryb płynie przed siebie. Fale są już spokojniejsze, jak przy lekkim powiewie.
- Zabierz mnie na ląd – szepczę. – Najlepiej by było do zatoki, do centrum miasta, ale jeśli nie chcesz, to nie ma sprawy, byleby na ląd.
Milczenie. A przecież mogłabym przysiąc, że nie tylko słyszałam rozmowy chuligańskich orek, ale w dodatku one słyszały mnie, a nawet odpowiadały. Może to wszystko były tylko halucynacje z zimna… Ale teraz nawet nie ma halucynacji. Wieloryb płynie i nic nie mówi.
Siadam w końcu, przytrzymuję się płetwy grzbietowej i przez dłuższą chwilę patrzę na własne stopy, nienaturalnie różowe i lśniące jak filety z kurczaka.
- Zimno mi – zdobywam się na pogłębioną refleksję.
Podsumujmy: włosy mam tak przemoczone, że przy wykręcaniu wylewa się z nich mniej więcej duża butelka wody, lekki makijaż całkiem się rozmył. Torebkę zostawiłam na jachcie, zgubiłam buty, a orka podarła mi szorty. Przynajmniej bielizna ocalała, Fiodor widać nie kalkulował, że można mieć więcej niż jedną warstwę “drugiej skóry”. Kamizelka ratunkowa na szczęście wytrzymała, bluzka też, a może nawet pod wpływem wody tak się rozciągnie, że będzie mogła prowizorycznie uchodzić za sukienkę mini; tylko strach pomyśleć, w którym miejscu wtedy skończy się dekolt. Jestem zmęczona, zziębnięta, rozdygotana, obolała i poraniona. Za moimi plecami rozgrywa się przepiękny zachód słońca, ale jakoś nie mam nastroju do jego kontemplacji.
Upragniony brzeg jest coraz bliżej, aż nagle znajdujemy się już ledwie czterdzieści stóp od plaży. Dalej humbak nie popłynie, bo wszedłby na mieliznę. Ostatnie metry muszę pokonać sama. Zsuwam się ostrożnie do wody, która za drugim razem wydaje mi się prawie ciepła. Odwracam się i spoglądam raz jeszcze w wielkie, głębokie, granatowe oko przyjaznego lewiatana.
- Dziękuję – mówię z zaciśniętym gardłem.
Spontanicznie przytulam się do wieloryba, zarzucam rękę na jego grzbiet. Do oczu napływają mi kolejne łzy, a potem – muszę odejść. Podciągam nogi pod siebie, dotykam nimi boku walenia i odpycham się energicznie, jak od ściany basenu. Mój niedorobiony kraul wypada teraz zdecydowanie lepiej niż przedtem, ale i tak do drużyny by mnie nie przyjęli.
I wreszcie wychodzę na ląd. Oglądam się znowu. Słońce prawie już sięga horyzontu, Helios zjeżdża swym rydwanem, aby napoić konie w morzu. Humbak zdążył się oddalić, jest na głębszych wodach. Z rozmachem nurkuje, a ja przez parę sekund podziwiam jego płetwę ogonową. Prawie cała biała, tylko z prawej strony, blisko przedniej krawędzi, widnieją dwie owalne czarne plamy, jedna większa od drugiej. Tego wieloryba nigdy nie zapomnę…
- Lato latających waleni – mówię, żeby pokrzepić się brzmieniem własnego głosu, mimo że jest on troszeczkę zachrypnięty. – Chyba założę jakiegoś bloga.
Czuję się na swój sposób triumfalnie, choć rozdarte szorty muszę cały czas przytrzymywać. Nadal jestem przemarznięta i przemoczona, nadal bolą mnie rozorane plecy i potłuczone żebra (a co mnie właściwie NIE boli?) – ale żyję! I jest szansa, że pożyję jeszcze trochę.
Tylko gdzie ja jestem? Długa, bezludna plaża, za nią wydmy obrośnięte jakimiś krzaczorami – w sumie większość linii brzegowej hrabstwa tak wygląda. Jeżeli będę mieć szczęście, za krzaczorami znajdę jakieś zabudowania. Idę przed siebie, w poprzek plaży, piaskowa panierka oblepia moje nogi. Wspinam się na wydmy, przedzieram się przez krzaczory… Niestety, za nimi jest jeszcze więcej krzaczorów, a już się ściemnia.
Co robić? Iść wzdłuż plaży, aż natrafię na jakichś ludzi? Czy próbować się przebijać do najbliższej drogi? Wybieram drugie rozwiązanie, bo już naprawdę nie mam ochoty zawracać, nogi mnie wykańczają niemal tak samo, jak rany na plecach. Oby tylko po tych wszystkich przygodach nie załatwiła mnie jakaś przypadkowo spotkana puma, bo wtedy już żaden wieloryb nie przyjdzie na ratunek.
Mija jakiś czas, ileś tam gałęzi nadepnęłam, ileś wychłostało mnie po twarzy i ramionach. Jest prawie ciemno, gdy docieram do asfaltowej drogi. W zasięgu wzroku nie widać budynków, ale pewnie jestem na Navy Base Road. Przyszłam z zachodu, więc na południe muszę skręcić w prawo.
No to idę, póki nie padnę! Asfalt, nagrzany po całym dniu słońca, przyjemnie grzeje mnie w podeszwy. Przez chwilę marzy mi się klapnąć na drogę i ogrzać się całą powierzchnią ciała – ale odrzucam ten pomysł, przecież ktoś by mnie przejechał, strasznie głupio by było.
Ciekawi mnie, co z braćmi Andreas i krejzolką Ashley. Wyszli cało? Udało im się nie zezłomować jachtu? Wezwali pomoc? Może ktoś mnie teraz szuka? Muszę dać im znać, że wróciłam do grona żywych. Niech no tylko trafię do jakiejś cywilizacji. Może być sklep, stacja benzynowa, wszystko jedno.
Idę tak i idę, i idę. Na jak długo jeszcze starczy mi sił? Na krótko. Odwracam się i wtem widzę nadjeżdżającą z daleka parę świateł. Schodzę z drogi na pobocze, żeby wieczorny kierowca mnie nie rozjechał. Trzęsę się z zimna. Ile jeszcze takich lamp przejedzie obok mnie, zanim dotrę do siedzib ludzkich?
Ale minąwszy mnie, reflektory nagle zwalniają i auto zatrzymuje się. To sedan, chyba szewrolec, kolor trudno po ciemku ustalić. Może mnie podwiezie? Wiem, że to może być niebezpieczne, ale marzę tylko o tym, żeby to wszystko się już skończyło. Człapiąc na ostatnich nogach ku czerwonym światłom stopu, podejmuję decyzję: jeżeli w samochodzie będzie kobieta, wsiadam bez gadania. Jeżeli mężczyzna… Poczekam na następny. A jeśli, na przykład, Robin z pizzerii na przystani? To będę miała dylemat. Parskam śmiechem.
- Laurie, jak się czujesz? – słyszę.
Podbiegam do auta, niesiona ostatnią dawką adrenaliny, jaką jeszcze ma w sobie mój wycieńczony organizm. Schylam się i zaglądam do kabiny…
- Devlin!!! – wydaję z siebie ochrypły pisk.
Granatowooki, moje wymarzone ucieleśnienie wszystkiego, co pozytywne, siedzi za kierownicą, ubrany w ciemnoniebieską marynarkę w delikatny kwiecisty wzorek, perfekcyjnie podkreślającą jego wspaniałe głaza, które patrzą na mnie życzliwie.
- Co ty tu robisz? – pytam niepewnie.
- Akurat przejeżdżałem – odpowiada z dyskretnym uśmiechem. – Wsiadasz?
- Nie wiem, czy powinnam…
- Mam suche ręczniki – kusi.
- Jesteś wielki! – cieszę się. – Podaj mi jeden, nie chcę ci zamoczyć gabloty.
Rzuca mi od razu dwa, po czym dyskretnie gasi światła, żebym doprowadziła się do porządku. Wycieram się na tyle dokładnie, na ile to możliwe bez zdejmowania ubrania.
- Mogę sobie zrobić pareo? – wołam w ciemność. – Później ci oddam.
Zgadza się, porządny człowiek. Zresztą nawet po znacznie mniej wyjątkowych niż on nie spodziewałabym się innej odpowiedzi. Pozbywam się ostatecznie zniszczonych szortów i z jednego z ręczników robię spódnicę w stylu pacyficznym. Drugi wrzucam na fotel pasażera.
- Krew – mówi Devlin, zapaliwszy z powrotem światło wewnątrz wozu. – Jesteś ranna.
Dotykam pleców na wysokości krzyża, nieco powyżej miejsca, gdzie była górna krawędź spodenek. Na palcach zostaje mi lepka czerwień.
- Pasowałoby zdezynfekować – mamroczę.
Granatowooki wysiada z auta i biegnie do mnie z apteczką. Ma spirytus i waciki, więc przeciągam nimi po swoim pooranym krzyżu. Syczę ze szczypiącego bólu, ale daje mi on satysfakcję: jest lepiej, otrzymałam pomoc. Potem przykładam do skaleczonego miejsca duży kawał gazy, a Devlin pomaga mi obwiązać się bandażem.
- Odwiozę cię pod sam dom – proponuje.
Jedziemy. Jak się okazuje, do naszego spotkania doszło całkiem blisko miejsca, w którym od Navy Base Road odbija boczna droga, prowadząca na skróty do centrum Eureki, więc w domu znajdę się lada chwila. Odpoczywam, owinięta kolejnym ręcznikiem, piję gorącą herbatę z termosu i rozmawiam z jego właścicielem. W pewnym momencie zauważam, że jego szaroniebieskie włosy błyszczą, jakby były wilgotne.
- Masz mokre włosy? To zupełnie tak jak ja! – nastrój zaczyna mi wracać, a może po prostu ze zmęczenia mi wali na łeb.
- Akurat trochę pływałem w oceanie.
- To zupełnie, zupełnie tak jak ja… Mówię ci, jeszcze się okaże, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
- Byłoby bardzo miło – odpowiada Dev i czuję, jak robi mi się bardzo przyjemnie i ciepło w środku, aż żałuję, że droga do domu nie potrwa dłużej.
- Nie pytasz, kto mnie tak urządził? – czuję się zaintrygowana.
- Jeżeli zechcesz, sama mi powiesz, a jeżeli nie, to co mi do tego?
No więc opowiadam mu całą tę niewiarygodną historię. Chłopak jest fantastyczny, język mi się przy nim rozwiązuje jak przy nikim innym, z boku muszę brzmieć jak krejzolka Ashley, tylko z większym zasobem słownictwa.
- I wyobraź sobie – zdobywam się na odważne wyznanie – że kiedy te orki mnie tarmosiły, to wydawało mi się, że słyszę ich rozmowę! Nie wiem, może miałam jakieś haluny, ale to było strasznie niesamowite, nie tylko sam fakt, że mówiły, ale jeszcze tak jakoś dziwnie, jakby po rusku.
- Pewnie gang Fiodora – odpowiada Devlin, a moje wilgotne włosy niemal stają dęba.
- Skąd wiesz?!
- Po tym, co mówiła mi siostra o orkach, postanowiłem trochę poszukać i się dowiedziałem. Były takie trzy młode samce w jednym ze stad na Alasce. Oddzieliły się od reszty i postanowiły wieść żywot zbira. Ustaliłem, że przez ostatnie dwa miesiące ta trójka zmasakrowała stado fok u wybrzeży wyspy Akutan na Alasce, napadała na cielęta różnych gatunków wielorybów i przewracała surferów na Hawajach. Teraz Fiodor i jego kumple przybyli tutaj. To niedobrze.
- Dlaczego?
- Nie bez powodu nazywają ich wielorybami-zabójcami.
- Przecież to po prostu drapieżniki, taki mają tryb życia.
- I jeszcze po tym wszystkim ich bronisz? – dziwi się Dev. – Oni są gorsi od zwykłych drapieżców. To oceaniczni chuligani!
Ale nie chcę długo słuchać o orkach, mam ich już dość, chyba przerzucę swoje główne zainteresowanie do końca na wieloryby. Tymczasem zaczynam zalewać swego miłego szofera szczegółami na temat swej szkoły. Wreszcie zatrzymujemy się przy chodniku koło mojego domu. Po wyłączeniu silnika siedzimy jeszcze chwilę, ciesząc się swoim towarzystwem.
- Wiesz, o czym teraz marzę? – odzywam się. – O ciepłych skarpetkach, najlepiej takich z grubej, gęstej wełny.
- Dałbym ci je, gdybym akurat miał.
Gdy patrzę na niego, bezgraniczna czułość zalewa wszystkie moje tkanki.
- Bardzo cię lubię, Devlin – wyznaję. – Chciałabym cię widzieć jak najczęściej…
Nachylam się do niego, przymykam oczy, lekko otwieram usta i mam nadzieję, że prawidłowo odczyta aluzję. Nie doznaję rozczarowania. Jak on wspaniale całuje! Nawet nie sądziłam, że to może być choć w jednej dziesiątej tak fajna czynność! Devlin ostrożnie obejmuje mnie ramieniem, a ja zaplatam dłonie wokół jego bioder. Pełno w nim delikatności, czułości i jakiegoś takiego szacunku… Działa na mnie jak balsam po wszystkich tych dramatycznych przeżyciach. Hormony podszeptują mi, bym powiedziała “kocham cię!”, ale przezwyciężam tę pokusę, na tak wczesnym etapie znajomości byłoby to co najmniej dziwne, i to nawet pomimo faktu, że Devlin jest och jak wspaniały!
Odrywam się w końcu od jego ust wielkim wysiłkiem fizycznym i duchowym. Czy on już jest mój? Znów jestem roztrzęsiona, ale już z zupełnie innych powodów.
- Martwię się o ciebie – mówi. – Chciałbym jutro się dowiedzieć, w jakiej jesteś formie.
- Och, na pewno będę w dobrej! To, co teraz zrobiłeś, jest najlepszą terapią i chętnie się stawię po dawkę przypominającą, nawet jutro!
Ale dawka następuje natychmiast. Za drugim razem jest jeszcze lepiej! Najchętniej wyciągnęłabym Devlina z auta, zawlokła do domu i wtaszczyła po schodach do swojego pokoju, żeby został już ze mną. Daję słowo, że przynajmniej bym spróbowała, gdyby jeszcze pozostały mi w ogóle jakieś siły!
- Jutro o trzeciej – mówi Granatowooki. – Wymyśl szybko miejsce, przecież jestem nietutejszy.
- Nie tak ostro, słoneczko – udaje mi się wyjęczeć. – Bo z wrażenia znowu kręci mi się w głowie.
- Pojutrze? – pyta Devlin niepewnie.
- Nie, nie! Może być jutro! A właściwie musi!
Umawiamy się na jutro pod biblioteką publiczną. Jeszcze raz obejmuję Devlina na pożegnanie i wysiadam. Znów chce mi się płakać, właśnie się zorientowałam, że jestem serio zakochana. Patrzę, jak Dev macha do mnie zza kierownicy, a potem odpala silnik i odjeżdża, aż wreszcie tylne światła jego szewrolca znikają w oddali za zakrętem…
Pokonuję chodnik, jestem już na posesji, całkiem wyprana z sił. Właściwie to się zataczam – ze zmęczenia i z tych wszystkich wrażeń. Naciskam klamkę – drzwi są otwarte.
Wchodzę do sieni, zapalam światło i nagle robi mi się ciemno przed oczami. Padam na podłogę.




1 komentarz: