W porównaniu z przygodami, jakie przytrafiały mi się cały tydzień,
niedziela upływa prawie nudno. Mimo weekendu namawiam ojca, żeby
pozwolił mi popracować półtorej zmiany. Mam nadzieję, że Devlin
przyjdzie jeszcze raz, ale nic z tego. Nalewam herbatę, wycieram
stoły, biegam z tacą, nakładam lody, wyciskam sok z pomarańczy i
gejfrutów – na próżno. Nie przychodzi ani Granatowooki, ani
nawet nikt, kto by choć na dziesięć procent mu dorównywał. Z
drugiej strony – nie pojawia się również Jason Barber ani nikt z
jego świty. Cały czas wspominam wczorajszą rozmowę z Danem
Isidore’em i swoją wyniosłą odmowę. Czy postąpiłam słusznie?
Uniosłam się honorem, a przecież mogłam zażądać chociaż
odszkodowania, które przepuściłabym potem na swoje hobby.
Widziałam w sieci nefrytowe kolczyki w kształcie wielorybich płetw,
byłyby w sam raz.
Wieczorem, w drodze powrotnej, dochodzę do wniosku, że harówka od
rana do nocy w oczekiwaniu na Devlina nie ma sensu. Jeśli mnie nie
zastanie, to może zostawić wiadomość, chyba że nie przyjdzie mu
to do głowy. A może jakimś rozwiązaniem byłoby czekać na niego
w określone dni tygodnia? Jeżeli pracuje, to być może ma stały
grafik. Do tej pory spotkałam go w poniedziałek i czwartek.
Poniedziałek odpada, bo już jestem umówiona z braćmi Andreas i
krejzolką Ashley na rejs jachtem. Aż do czwartku muszę czekać?! O
ile faktycznie nie pojawi się wcześniej. Oczywiście może być i
tak, że popłynął do Australii albo gdzieś tam indziej, bo w
takiej sytuacji w ogóle zostaje mi tylko modlić się i pracować.
W poniedziałek przychodzi pora, żeby przestać się zaharowywać i
wyjść gdzieś z przyjaciółmi. Albo wypłynąć. Rano i
przedpołudnie spędzam na lekturze. Korzystając z pogody i letniego
słońca, wyciągam się w ogródku na leżaku i czytam pożyczoną z biblioteki publicznej mangę “Nakatsu
Monogatari”. Jest to epicka, wieloodcinkowa opowieść o ubogim,
lecz szlachetnym samuraju z epoki Sengoku. Waleczny Ōji broni swego
daimyō przed jego arcywrogiem, okrutnym i bezwzględnym panem
Daishito Kisaku, a przy okazji wikła się w trójkąt miłosny
pomiędzy dwórką Noriko a nindżynią Emi. W czasie lektury często
mam ochotę udusić każdą z nich, bo o ile ta druga po prostu
wkurza swą nadpobudliwością i zamiłowaniem do walenia wszystkich
po głowie, to pierwsza jest inteligentna, subtelna i okazałaby się
najlepszą postacią w tej mandze, gdyby nie była z niej taka
straszna mameja…
To mi się kojarzy z moim własnym uwikłaniem, choć nie da się go
za bardzo nazwać trójkątem, a co dopiero miłosnym. Z jednej
strony wypatruję oczy za Devlinem i nie mogę się doczekać, kiedy
odsłoni mi kolejnego rąbka swej tajemnicy, a z drugiej strony ten
zatraceny Barber ciągle mi się pęta pod nogami.
O piątej zakładam seledynową bluzkę na ramiączkach i dżinsowe
szorty – na jachcie lepiej mieć swobodę ruchów w razie czego.
Wsiadam na rower i jadę nad zatokę.
W mieście Eureka jest kilka przystani jachtowych, z których
najważniejsza mieści się na wyspie Woodley. Raczej nie spotkam tu
Jasona Barbera, bo jego luksusowy jacz stoi zapewne w którejś małej
marinie dla VIP-ów. Jadąc przez most na wyspę, zastanawiam się,
czy nie mogłabym uchodzić za VIP-a, skoro już byłam w gazecie.
Ale przecież łódka nie jest moja, tylko braci Andreas, którzy z
kieszonkowego i prac dorywczych remontują swą łajbę i opłacają
abonament za miejsce postojowe.
Dojeżdżając na miejsce, z daleka dostrzegam Billy’ego i krejzolkę Ashley. W
przypływie entuzjazmu zeskakuję z roweru w biegu. Billy i Ashley
wiwatują. Oboje w szortach, choć powyżej nich ona ma różową
bluzkę z krótkim rękawem i głębokim dekoltem wykończonym
kiściami bawełnianych frędzli, a on – jedną ze swoich
ulubionych koszulek koszykarskich, tym razem w żółto-fioletowych
barwach Lakersów.
- Laurie! –
cieszy się krejzolka. – Już myślałam, że nie przyjdziesz!
- Niby
dlaczego? Przecież byliśmy umówieni.
- Ale nie
pisałaś, nie dzwoniłaś, w sieci cię nie było…
- Robotę
miałam, całą niedzielę stałam za barem.
- Harowałaś
ostatnio jak dziki wilk, więc trochę relaksu należy ci się jak
psu miska – stwierdza Billy.
Wybucham śmiechem na tę
frazeologiczną kałabanię. Jest atmosfera, jest dobrze.
Sławetna łódka braci Andeas ma
dwadzieścia stóp długości, biały kadłub, opływową białą
sterówkę z przeszklonym przodem i pokład z ciemnego drewna. Kenny
siedzi na skraju nadbudówki, rozebrany do pasa, z białym tiszertem
przewieszonym przez ramię.
- Siema,
Laurie! – woła do mnie. – Dawaj tu ten rower…
Wyskakuje
na pomost, bierze ode mnie maszynę i układa w asymetrycznej wnęce
na dachu nadbudówki. Potem przykrywa toto brezentem.
- To był
mój pomysł z wnęką na rower, wyklepaliśmy go w zeszłym miesiącu
– wyjaśnia Billy. – Gdyby się kiedyś dopłynęło do obcego
miasta, można by pojechać na zwiady.
- No to
jeszcze potencjału powietrznego wam brakuje – stwierdzam.
- Będzie i
dron – odpowiada Kenny. – Tylko na razie nie mamy kasy.
- Chodźmy
jeszcze skołować jakieś żarełko – przypomina jego brat.
Idziemy we
czwórkę do zabudowań mariny, w których mieści się pizzeria. Na
przystani jest umiarkowany ruch, więc i lokal wypełniony jakoś tak
do połowy. Dłuższą chwilę dyskutujemy, jaką pizzę wybrać, nie
możemy dojść do konsensusu w sprawie dodatków.
- Poważnie
chcesz z ananachem? – Kenny spogląda z niedowierzaniem na
krejzolkę Ashley.
- Możemy
przecież zamówić po połowie – proponuję.
Kelnerka oznajmia, że przygotowanie
potrwa pół godziny, więc zamawiamy napoje i czekamy przy stoliku
blisko kontuaru. Ludzie wchodzą i wychodzą, kelnerki po nich
sprzątają. Ach, jak dobrze je rozumiem od tego roku! Rozmawiamy o
planach na dalszy ciąg wakacji. Krejzolka Ashley mówi, że
chciałaby odwiedzić outlety w Arcata – może byśmy razem się
wybrali?
Mijają
minuty, pizza się robi. Czekając, obserwuję ludzi i innych
klientów. Głównym przejściem między rzędami stolików kroczy
istota dość malownicza, dzierżąc tacę z potężnym, parującym
calzone. Zwiewna, szczupła, o kasztanowatych, lekko kręconych
włosach do ramion i łagodnych rysach twarzy. Rzęsy ma tak długie,
że budzi się we mnie zazdrość – gdybym to ja miała takie!
Osoba ubrana jest w dżinsowe rurki oraz nietypową jak na dzisiejszą
pogodę skórzaną kurtkę, spod której widać luźny czarny tiszert
ze stylizowanym logiem zespołu Darkthrone (o ile dobrze odczytałam
te bazgroły).
- Święty Jezu na deskorolce –
wzdycha Kenny.
- A picia przypadkiem nam nie brakuje?
– upewniam się.
Kolega nie
reaguje. Spoglądam nań: wzrok ma wbity w heavymetalowy okaz i
wygląda, jakby zapomniał o całym świecie.
- No, Kenny, szczo z
toboju? – pyta zniecierpliwiony Billy.
- Spójrz, jakie zjawisko!
Muszę ją mieć!
- Eee, tego… Nie chcę
cię rozczarowywać, brat, ale to chyba jest chłopak.
- Wszystko jedno, chcę go
i tak!
Kelnerka przy barze woła, że
zamówienie gotowe. Billy idzie odebrać pizzę, krejzolka Ashley
sprawdza coś na smarkańcu. Tajemnicza postać w koszulce Darkthrone
usiadła trzy stoliki od nas, ale po chwili wstaje i zbliża się do
baru, by przestudiować menu. Kenny najwyraźniej podejmuje decyzję
i wyrusza przełamywać lody.
- Fajny zespół –
zagaja, wskazując skinieniem koszulkę.
- O, ty też słuchasz
blacku? – przemawia zjawisko zmysłowym, melodyjnym głosem.
- Czasem. Słuchaj, chyba
cię dotąd nie widziałem.
- To możliwe, bo jestem
tu od wczoraj.
- Jestem Kenny, a ty?
- Robin, miło mi –
odpowiada osoba, obdarzając mego kumpla nieśmiałym uśmiechem,
który równie dobrze może być oznaką zażenowania.
- Jesteś dziewczyną? –
pyta Kenny ostrożnie.
- Idiota – prycha
heavymetalowa istota.
Szybko
wraca do swojego stolika. Kenny czyni podobnie.
- Cóż, nie
wyjszło – podsumowuje. – Zrywamy się?
Wreszcie wchodzimy na jacht. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem
szczególnie przyzwyczajona do kołysania, czuję się trochę
dziwnie.
W kajucie pod pokładem panuje półmrok, trochę światła wpada
przez niewielki bulaj na lewej burcie (z prawej pomost zasłania). Są
tu cztery wąskie koje i stolik, na którym Billy z namaszczeniem
kładzie zakupioną pizzę w kartonowym pudełku. Wyposażenia
dopełnia turystyczna lodówka i miniwieża stereo, przytwierdzona do
półki pod sufitem.
- Ale będzie
jazda… – wzdycha z rozmarzeniem krejzolka Ashley, wyciągając
się na jednej z leżanek.
- Jazda to
już była! – woła Kenny z zewnątrz przez luk. – Zanim ta łódka
trafiła do nas, należała do jakichś meksów, którzy szmuglowali
trawkę z Tijuany. Może jeszcze coś po kątach zostało, poszukaj!
- Podbierasz
nas – odpowiadam. – Gdyby nawet tak było, to łódź byłaby
dowodem i funkcjonariusze nie mogą tak sobie po prostu wziąć jej
do domu.
- Oj tam,
przecież nie powiedziałem, że wpadli. Po prostu ją sprzedali, bo
tak.
Po chwili,
pod kierownictwem Billy’ego, szykujemy się do odbicia od brzegu. Z
głośników leci Creedence Clearwater Revival, Steppenwolf i inne
starocie z czasów wojny w Wietnamie. Kenny zajmuje miejsce za kołem
sterowym i wygląda w tej roli po prostu awsomicznie, zwłaszcza że
ponownie pozbył się koszulki. Billy tymczasem idzie na rufę i
opuszcza do wody pomocniczy silnik – na żagle przyjdzie pora
później.
Wyruszamy! Motor łagodnie wyprowadza
jacht z miejsca postojowego, mijamy zacumowane przy sąsiednich
kejach łodzie miejscowych i turystów.
-
Bezpiecznie? – upewniam się.
- Nic się
nie martw, Laurie – zapowiada Kenny zza koła sterowego. – Nasz
stary służy w straży przybrzeżnej. Gdybyśmy się wpakowali w
jakieś kłopoty na oceanie, to poza wszystkim innym narobilibyśmy
mu strasznej siary.
- Te, siara,
a kamizelek nie założyliśmy! – wytyka mu brat. – Przynajmniej
dziewczyny powinny, bo nie mają doświadczenia.
Kamizelki
ratunkowe w gustownym kanarkowym kolorze szybko się znajdują, Billy
sam je przynosi ze schowka. Tymczasem wypływamy. Jest ładny,
wakacyjny dzień, więc w cieśninie i jej okolicach tu i ówdzie
trafiają się amatorzy żeglarstwa. Dziewczyny, chłopcy, ludzie w
średnim wieku, jakiś sędziwy żeglarz z całą rodziną. Krejzolka
Ashley radośnie macha do mijanych łodzi, robi zdjęcia smartfonem.
Billy wyciągnął skądś wielką lornetkę. Kiedy pozostawiamy za
sobą starą przystań jachtową z lewej burty, dostrzegam grupę
dzieciaków w jaskrawych kamizelkach, chyba z jakiegoś obozu
żeglarskiego: na łódkach wielkości kuwety podążają na holu za
większą jednostką niczym łabędzie pisklęta za matką.
- Patrz,
Laurie, odmachał mi! – ekscytuje się krejzolka Ashley na widok
przystojniaka w motorówce.
Zmierzamy
na południowy zachód, tam, gdzie Humboldt Bay otwiera się na
ocean. Jest dobrze. Wiatr rozwiewa mi włosy, chłodzi rozgrzaną od
słońca skórę, przyzwyczaiłam się już do kołysania i przyjęłam
jego rytm za swój. Czego mi jeszcze brakuje? Chyba tego, żeby
gdzieś tam na oceanie Devlin zobaczył mnie z pokładu swego
trawlera, czy na czym on tam pływa, i ucieszył się, że Laurie
Mazzotta także czasem wyprawia się na morze!…
- “Jesteś
dziewczyną?” – powtarza drwiąco Billy. – No genialny tekst na
podryw, brat. Prawie tak dobry jak “Czy ty też jesteś w tym
pomieszczeniu?”
- A kto
pierwszy powiedział, że to może być chłopak? – obrusza się
Kenny. – Nie ty to wymyśliłeś?
- Tak
wyglądał – młodszy z braci Andreas wzrusza ramionami. –
Subtelnej urody, ale jednak chłopak.
- Ty
genderze! – Kenny strofuje brata. – Wydaje ci się, że
dziewczyny nie mogą być metalowcami?
- Cóż,
mogą, ale nie upierałbym się, że tak jest w tym przypadku.
Fale klepią
o burty jachtu, mewy pokrzykują, krejzolka Ashley strzela migawką.
Schodzę na moment pod pokład, sprawnie rozdzielam pizzę i
przynoszę każdemu po kawałku – zjeść, póki ciepła. Ląd
przed nami rozstępuje się na boki, wpływamy na środkową część
zatoki. W pewnym momencie widać już wyjście na otwarty ocean.
- To jest
dopiero taczka, nie to, co jakieś tam auto! – wykrzykuje Kenny w
ekstazie i robi silny zwrot na lewą burtę. Tracę równowagę i
muszę się przytrzymać relingu, zaś krejzolka Ashley pada rzycią
na pokład.
- Teraz
przesadziłeś! – krzyczy do Kenny’ego.
- Spoko,
jeszcze nie ma największych fal!
- Wiesz co,
brat, zamienimy się – Billy podejmuje męską decyzję. – Teraz
ja stanę za kółkiem, bo w ciebie nie wiem co wstąpiło.
- Dobra, jak
chcesz, tylko daj lornetę.
Wkrótce
bierzemy się do stawiania masztu i żagli. Nie mam w tym w ogóle
doświadczenia, ale po prostu wykonuję polecenia braci, więc po
chwili grot i fok łapią wiatr w swe objęcia. Kenny wyłącza
silnik. Słychać tylko szum fal, skrzypienie lin i czasem pomruki
Billy’ego, sprawdzającego naszą pozycję z mapą i kompasem.
Pokonujemy
ujście zatoki, aż wreszcie otwiera się przed nami Pacyfik w całym
swoim majestacie. Wypływamy na przestwór oceanu, bynajmniej nie
suchego… Jakieś takie szkolne mam skojarzenia. Wszystko przez
panią Averescu i jej eksperymentalny fakultet z literatury
europejskiej. Fala jest tu większa niż na zatoce, mocniej buja,
trzeba bardziej pilnować równowagi.
- Dokąd my
właściwie płyniemy? – upewniam się.
- Mamy ze
starszym taką umowę – wyjaśnia Kenny – że możemy bez
opowiadania się pływać gdziekolwiek, tak długo, jak długo
widzimy ląd, czyli maksymalnie do zmroku. W taki ładny dzień to
może być całkiem długo.
- To może
do Arcata? – odzywa się krejzolka Ashley. – Poszłabym sobie od
razu do galerii.
- Po co się
szczypać? – odpowiada starszy z braci. – Od razu najlepiej do
Frisco.
- Albo
jeszcze lepiej, do Honolulu – poprawiam.
- To ja przebijam: Jokohama! – woła
Billy ze sterówki. – Kupię sobie strój Godzilli!
- Nie no, w
stronę Arcata można całkiem spokojnie ruszyć – decyduje Kenny.
– Zwłaszcza że wiater mamy akurat w porządku.
Mijają minuty, po lewej lśni błękitny dywan Pacyfiku, z prawej
przesuwa się linia brzegowa północnej Kalifornii. Nasz jacht
zostawił już w tyle Samoa Beach i kieruje się w stronę Arcata,
ale wtedy Billy postanawia zmienić kurs. Razem z Kennym pracujemy
przy żaglach i takielunku. Odbijamy w lewo, ku pełnemu morzu,
zielono-złota wstęga brzegu staje się coraz mniejsza…
- To jest
piękne – mówi krejzolka Ashley. – Powinniśmy częściej robić
takie wycieczki.
Nie sposób się z nią nie zgodzić. Tego właśnie mi trzeba po
całym tygodniu pracy i różnych emocji!
Robimy sobie właśnie pamiątkowe selfie, gdy wtem, ze dwie setki
stóp od naszej lewej burty, z morza wystrzeliwuje sercowata chmura
wody. Odchodzę od zmysłów, serce zaczyna kołatać jak szalone.
- Tam
dmucha! – krzyczę.
- Co się
stało? – nie rozumie Ashley.
- Tam jest
wieloryb – mój głos staje się raptem zupełnie beznamiętny.
Wbijam wzrok w miejsce, z którego przed chwilą uniosła się
fontanna. Ze wszystkich sił staram się wypatrzyć jakiś kształt
pod powierzchnią. Jest tam jeszcze? Odpłynął Zanurkował? Nic nie
widać. Nagle ktoś dotyka mojego ramienia.
- Patrzysz
tu, a on pierdyknął z drugiej strony – mówi Billy.
Podrywam
się, biegnę na prawą burtę. Nic nie widać, tylko szerokie kręgi
na wodzie, coraz bardziej rozmywane falami. Naprawdę coś było, czy
tylko zmysły płatają mi figla?
I nagle coś ogromnego wystrzeliwuje
spośród fal, wykręca piruet i z ogłuszającym pluskiem wali się
z powrotem do wody. Silna fala kołysze jachtem. Nie wierzę własnym
oczom! Oto humbak długopłetwiec! Wspaniała istota, król oceanu,
lewiatan! Tak musiał się czuć kapitan Ahab, tyle że Ahab polował
na kaszalota.
Kątem oka
dostrzegam kolejne poruszenie. Za rufą z wody wyskakuje kolejny!
Czyżbyśmy trafili na stado, o którym gadają na mieście?
- Święty
cepie! Ashley, rób zdjęcia! – wykrzykuję podekscytowana.
Krejzolce
nie trzeba dwa razy powtarzać, stoi na rufie z komórką w
wyciągniętej dłoni i strzela jedną fotkę za drugą. To samo
udzieliło się Kenny’emu. A ja? Gdybym się skupiła na
fotografowaniu, miałabym zakłócone samo przeżywanie chwili! Ile
ich właściwie jest – dwa, trzy? Wielkie, czarno-białe walenie,
masywne, o potężnych płetwach, ocean drży od ich uderzeń,
jeszcze bardziej drżę ja. Rzucają się w przód, robią salta w
tył, kręcą beczki, akrobacje kończą eleganckim wystawieniem
płetwy ogonowej ponad powierzchnię. Staram się patrzeć na spodnią
stronę płetwy, żeby ustalić, ile ich jest, bo dla humbaków to
jak dla nas linie papilarne. Wieloryby jednak skaczą za szybko, i
oczywiście nie podstawiają mi się specjalnie tak, żebym mogła je
zidentyfikować. Ale i tak czuję się, jakbym wygrała milion
dolarów.
Zaledwie kilkanaście stóp od jachtu,
prawie na wyciągnięcie ręki, wynurza się ogromny, nieforemny,
ciemnogranatowy stożek – wielorybia głowa. Humbak robi świecę,
zawisając pionowo, ze łbem wystawionym na powierzchnię, jak to
nieraz delfiny.
- Kenny? – zwracam się do kolegi, a
on rozumie bez słów. Chłopcy zrzucają żagle, zapuszczają silnik
i na niskich obrotach podchodzą wolno do walenia, który niespeszony
trwa w oczekiwaniu. Odnoszę wrażenie, że patrzy na mnie. Jego
wielkie, granatowe oczy z czymś – albo z kimś – mi się
kojarzą, aż przechodzi mnie dreszcz.
Jesteśmy tuż obok, gdyby chciał, przewróciłby naszą łajbę bez
większego trudu. Ale jest spokojny, choć w pewnej odległości jego
pobratymcy nadal popisują się wesołymi akrobacjami. Przechylam się
przez reling, wyciągam dłoń i dotykam mokrej, gładkiej skóry
olbrzymiego ssaka morskiego. To moment niesamowitej komunii. Słyszę
łomot własnego serca i szczebiot migawki, gdy krejzolka Ashley
uwiecznia tę chwilę. Widzę niespodziewaną życzliwość w
głębokich, granatowych oczach lewiatana – niemal taką samą,
jaką kilka dni temu obdarzał mnie… Devlin? Boże, ale mam
skojarzenia! Czuję gorąc na swych policzkach, muszę teraz nieźle
palić cegłę, ale nie to się liczy. Czy on właśnie podpływa
ciut bliżej? To wprost niesamowite…
Zupełnie tracę poczucie czasu. Trudno powiedzieć, jak długo kucam
przewieszona przez reling, głaszcząc bok głowy wieloryba. Od czasu
do czasu tylko rozglądam się wkoło, by podziwiać pozostałe
humbaki, robiące salta w bezpiecznej odległości, choć fale i tak
do nas dochodzą. Nagle zauważam, że przestały robić szum. Wtedy
waleń obdarza mnie głębokim, tęsknym spojrzeniem i powoli, jakby
wbrew sobie, zanurza się, zamykają się nad nim fale Pacyfiku.
- Epickie –
podsumowuje Kenny i nie ma na pokładzie nikogo, kto by się nim nie
zgodził.
Czekamy jeszcze kilka minut, ale
wieloryby nie wracają. Na południowym zachodzie na horyzont
wypełzły cumulusy, trzeba więc wracać, nim pogoda się całkiem
zepsuje. Starszy z braci znów przejmuje stery, młodszy ponownie
stawia żagle, nie tylko z moją pomocą, ale też częściowo
krejzolki Ashley, która jest w totalnej ekstazie od zrobionych zdjęć
z humbakami. Oglądam je i muszę przyznać, że niektóre naprawdę
fajnie wyszły. Udało jej się nawet strzelić mi portret na tle
wielorybiego salta. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała na
społecznościówkach założyć osobny album “Walenie i ja”.
Wcale nie miałabym nic przeciwko temu.
Chmury wyglądają nieciekawie, ale
staramy się płynąć na chatę. Kenny też jest zachmurzony, już
inny temat w jego głowie przyćmił spotkanie z fauną morską.
- Robin to może być imię zarówno
męskie, jak i żeńskie, nie?
- Może – potwierdzam jego
przypuszczenia. – Na przykład Robin Hobb, taka pisarka.
- A to nie pseudonim? – powątpiewa
Billy. – Pisarki często przyjmują męsko brzmiące pseudo. Andre
Norton, Ellis Peters…
- …Jerzy Sand – przypominam sobie
kolejne nazwisko z eksperymentalnych lekcji pani Averescu.
- A nawet przypuśćmy, że
to był chłopak – medytuje Kenny – to co z tego? Wolny kraj.
- Ej, ale jak to? – nie
rozumie krejzolka Ashley. – Chcesz powiedzieć, że jesteś…
- Nic nie rozumiesz. Z czysto
estetycznego punktu widzenia to jest stuprocentowe spełnienie moich
drimsów. Nikogo takiego przedtem w mieście nie widziałem i dobrze
byłoby, żebym nie musiał szukać dalej.
- A jak się okaże, że to jednak
chłopak? – upiera się młodszy brat.
- Eeech, ale z tobą rozmowa, zawsze
twoje musi być na wierzchu! Jak się okaże, to będzie okazane.
Lepiej wiatru pilnuj!
Wiatr stopniowo się wzmaga, a że
akurat płyniemy tam, skąd on wieje – nie ma rady, trzeba
halsować. Płyniemy zakosami, to w lewo, to w prawo, razem z Billym
na bieżąco korygujemy żagle. Znowu włączyliśmy silnik, jednak
mocy to on ma niewiele więcej, niż potrzeba do manewrowania po
basenie portowym. Z prądem albo przy spokojnej tafli jeszcze daje
radę, ale pod wiatr niewielki z niego pożytek. Bracia chcą kupić
lepszy, ale na razie potrzebowali kasy na co innego.
Robi się
coraz chłodniej, wiatr coraz mocniej chłoszcze, bryzgi wody wpadają
na pokład i trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć, jeszcze
przy tak potężnym kołysaniu.
- O cholera, to chyba
szkwał – zauważa Billy. – Laurie, refujemy grota!
Nie bardzo rozumiem, o czym on do mnie
rozmawia, ale robię to, co każe, zrzucamy mniejszy z żagli, a
większemu zmniejszamy powierzchnię, zapewne w myśl zasady, o
której czytałam dawno temu w jakiejś książce: “duży wiatr,
mały żagiel”.
- Miało być bezchmurnie! – Kenny
zza koła sterowego przekrzykuje wiatr i fale. – I wierz tu teraz
chędożonym prognozom!
Dzięki
zrefowanym żaglom przeciwny wiatr powinien nas bardziej oszczędzić.
Jednak wiatr wiatrem, a morze ani myśli! Rzuca łódką na boki, a
we mnie za każdym razem zamiera serce na myśl, że tym razem jacht
się wywróci.
- Dawaj do brzegu, brat – mówi
zrezygnowany Billy. – Bo inaczej zginiemy tutaj!
Według wyliczeń Kenny’ego udało
nam się odbić jakieś sześć mil od brzegu, więc gorączkowo
wracamy, prędzej schronimy się na wydmach niż dotrzemy do Humboldt
Bay. Nie jest łatwo, bo zalewany silnik krztusi się i prycha, a
wiatr mamy teraz z boku, spycha nas na północ.
Chmury
coraz bliżej, bryzgi zacinają niemal nieustannie, trudno się
połapać, czy to woda morska, czy już deszcz, w każdym razie
bluzkę mam w trzech czwartych przemoczoną. Młodszy z braci woła,
że grot też już trzeba zrzucić, zdamy się na silnik i ster, to
może jako tako zdryfujemy. Podchodzę od prawej burty, żeby mu
pomóc. Taka jestem przejęta, że uderzenie fali wytrąca mnie z
równowagi. Dosłownie.
Przez parę
sekund – które wydają mi się nieskończonością, a jednak nie
mogę nic zrobić – dramatycznie balansuję na jednej nodze.
Wreszcie, ku swemu przerażeniu, całkiem tracę podparcie i lecę za
burtę. W locie przechwytuje mnie kolejna duża fala, porywa za sobą
i wciąga pod wodę.
Wypadłam!
Ale siara! – to moja pierwsza myśl, a potem przychodzi gwałtowny,
atomowy atak paniki. Szamoczę się, oddech uchodzi z moich ust
lśniącymi pęcherzykami, oczy pieką. Trwa to ledwie kilka sekund,
ale i tak za długo. Szybko doprowadzam się do porządku – tylko
spokój może mnie uratować!
Kamizelka.
Dobrze, że ją założyłam, teraz wyciągnęła mnie na
powierzchnię. Przemoczone włosy zasłaniają twarz, nic nie widzę,
fale przechodzą jedna po drugiej i co chwila mnie nakrywają,
zmuszając do wstrzymywania oddechu. Dopiero po chwili chwytam
właściwy rytm. Rozglądam się, ale woda jest wszędzie dookoła:
wokół mnie i w powietrzu. Przez moment mam wrażenie, że przez tę
szarą zasłonę dostrzegam niewyraźny zarys łódki braci Andreas,
ale zanim uda mi się zyskać pewność, ten zarys już znika.
Zostałam sama.
Wow, jakie dramatyczne zakończenie! Ale rozdział piękny, aż się wzruszyłam:)
OdpowiedzUsuńOjejku, waleniołak! To niesamowicie romantyczne!
OdpowiedzUsuń