środa, 15 lutego 2017

7. Łódka braci Andreas



W porównaniu z przygodami, jakie przytrafiały mi się cały tydzień, niedziela upływa prawie nudno. Mimo weekendu namawiam ojca, żeby pozwolił mi popracować półtorej zmiany. Mam nadzieję, że Devlin przyjdzie jeszcze raz, ale nic z tego. Nalewam herbatę, wycieram stoły, biegam z tacą, nakładam lody, wyciskam sok z pomarańczy i gejfrutów – na próżno. Nie przychodzi ani Granatowooki, ani nawet nikt, kto by choć na dziesięć procent mu dorównywał. Z drugiej strony – nie pojawia się również Jason Barber ani nikt z jego świty. Cały czas wspominam wczorajszą rozmowę z Danem Isidore’em i swoją wyniosłą odmowę. Czy postąpiłam słusznie? Uniosłam się honorem, a przecież mogłam zażądać chociaż odszkodowania, które przepuściłabym potem na swoje hobby. Widziałam w sieci nefrytowe kolczyki w kształcie wielorybich płetw, byłyby w sam raz.
Wieczorem, w drodze powrotnej, dochodzę do wniosku, że harówka od rana do nocy w oczekiwaniu na Devlina nie ma sensu. Jeśli mnie nie zastanie, to może zostawić wiadomość, chyba że nie przyjdzie mu to do głowy. A może jakimś rozwiązaniem byłoby czekać na niego w określone dni tygodnia? Jeżeli pracuje, to być może ma stały grafik. Do tej pory spotkałam go w poniedziałek i czwartek. Poniedziałek odpada, bo już jestem umówiona z braćmi Andreas i krejzolką Ashley na rejs jachtem. Aż do czwartku muszę czekać?! O ile faktycznie nie pojawi się wcześniej. Oczywiście może być i tak, że popłynął do Australii albo gdzieś tam indziej, bo w takiej sytuacji w ogóle zostaje mi tylko modlić się i pracować.
W poniedziałek przychodzi pora, żeby przestać się zaharowywać i wyjść gdzieś z przyjaciółmi. Albo wypłynąć. Rano i przedpołudnie spędzam na lekturze. Korzystając z pogody i letniego słońca, wyciągam się w ogródku na leżaku i czytam pożyczoną z biblioteki publicznej mangę “Nakatsu Monogatari”. Jest to epicka, wieloodcinkowa opowieść o ubogim, lecz szlachetnym samuraju z epoki Sengoku. Waleczny Ōji broni swego daimyō przed jego arcywrogiem, okrutnym i bezwzględnym panem Daishito Kisaku, a przy okazji wikła się w trójkąt miłosny pomiędzy dwórką Noriko a nindżynią Emi. W czasie lektury często mam ochotę udusić każdą z nich, bo o ile ta druga po prostu wkurza swą nadpobudliwością i zamiłowaniem do walenia wszystkich po głowie, to pierwsza jest inteligentna, subtelna i okazałaby się najlepszą postacią w tej mandze, gdyby nie była z niej taka straszna mameja…
To mi się kojarzy z moim własnym uwikłaniem, choć nie da się go za bardzo nazwać trójkątem, a co dopiero miłosnym. Z jednej strony wypatruję oczy za Devlinem i nie mogę się doczekać, kiedy odsłoni mi kolejnego rąbka swej tajemnicy, a z drugiej strony ten zatraceny Barber ciągle mi się pęta pod nogami.
O piątej zakładam seledynową bluzkę na ramiączkach i dżinsowe szorty – na jachcie lepiej mieć swobodę ruchów w razie czego. Wsiadam na rower i jadę nad zatokę.
W mieście Eureka jest kilka przystani jachtowych, z których najważniejsza mieści się na wyspie Woodley. Raczej nie spotkam tu Jasona Barbera, bo jego luksusowy jacz stoi zapewne w którejś małej marinie dla VIP-ów. Jadąc przez most na wyspę, zastanawiam się, czy nie mogłabym uchodzić za VIP-a, skoro już byłam w gazecie. Ale przecież łódka nie jest moja, tylko braci Andreas, którzy z kieszonkowego i prac dorywczych remontują swą łajbę i opłacają abonament za miejsce postojowe.
Dojeżdżając na miejsce, z daleka dostrzegam Billy’ego i krejzolkę Ashley. W przypływie entuzjazmu zeskakuję z roweru w biegu. Billy i Ashley wiwatują. Oboje w szortach, choć powyżej nich ona ma różową bluzkę z krótkim rękawem i głębokim dekoltem wykończonym kiściami bawełnianych frędzli, a on – jedną ze swoich ulubionych koszulek koszykarskich, tym razem w żółto-fioletowych barwach Lakersów.
- Laurie! – cieszy się krejzolka. – Już myślałam, że nie przyjdziesz!
- Niby dlaczego? Przecież byliśmy umówieni.
- Ale nie pisałaś, nie dzwoniłaś, w sieci cię nie było…
- Robotę miałam, całą niedzielę stałam za barem.
- Harowałaś ostatnio jak dziki wilk, więc trochę relaksu należy ci się jak psu miska – stwierdza Billy.
Wybucham śmiechem na tę frazeologiczną kałabanię. Jest atmosfera, jest dobrze.
Sławetna łódka braci Andeas ma dwadzieścia stóp długości, biały kadłub, opływową białą sterówkę z przeszklonym przodem i pokład z ciemnego drewna. Kenny siedzi na skraju nadbudówki, rozebrany do pasa, z białym tiszertem przewieszonym przez ramię.
- Siema, Laurie! – woła do mnie. – Dawaj tu ten rower…
Wyskakuje na pomost, bierze ode mnie maszynę i układa w asymetrycznej wnęce na dachu nadbudówki. Potem przykrywa toto brezentem.
- To był mój pomysł z wnęką na rower, wyklepaliśmy go w zeszłym miesiącu – wyjaśnia Billy. – Gdyby się kiedyś dopłynęło do obcego miasta, można by pojechać na zwiady.
- No to jeszcze potencjału powietrznego wam brakuje – stwierdzam.
- Będzie i dron – odpowiada Kenny. – Tylko na razie nie mamy kasy.
- Chodźmy jeszcze skołować jakieś żarełko – przypomina jego brat.
Idziemy we czwórkę do zabudowań mariny, w których mieści się pizzeria. Na przystani jest umiarkowany ruch, więc i lokal wypełniony jakoś tak do połowy. Dłuższą chwilę dyskutujemy, jaką pizzę wybrać, nie możemy dojść do konsensusu w sprawie dodatków.
- Poważnie chcesz z ananachem? – Kenny spogląda z niedowierzaniem na krejzolkę Ashley.
- Możemy przecież zamówić po połowie – proponuję.
Kelnerka oznajmia, że przygotowanie potrwa pół godziny, więc zamawiamy napoje i czekamy przy stoliku blisko kontuaru. Ludzie wchodzą i wychodzą, kelnerki po nich sprzątają. Ach, jak dobrze je rozumiem od tego roku! Rozmawiamy o planach na dalszy ciąg wakacji. Krejzolka Ashley mówi, że chciałaby odwiedzić outlety w Arcata – może byśmy razem się wybrali?
Mijają minuty, pizza się robi. Czekając, obserwuję ludzi i innych klientów. Głównym przejściem między rzędami stolików kroczy istota dość malownicza, dzierżąc tacę z potężnym, parującym calzone. Zwiewna, szczupła, o kasztanowatych, lekko kręconych włosach do ramion i łagodnych rysach twarzy. Rzęsy ma tak długie, że budzi się we mnie zazdrość – gdybym to ja miała takie! Osoba ubrana jest w dżinsowe rurki oraz nietypową jak na dzisiejszą pogodę skórzaną kurtkę, spod której widać luźny czarny tiszert ze stylizowanym logiem zespołu Darkthrone (o ile dobrze odczytałam te bazgroły).
- Święty Jezu na deskorolce – wzdycha Kenny.
- A picia przypadkiem nam nie brakuje? – upewniam się.
Kolega nie reaguje. Spoglądam nań: wzrok ma wbity w heavymetalowy okaz i wygląda, jakby zapomniał o całym świecie.
- No, Kenny, szczo z toboju? – pyta zniecierpliwiony Billy.
- Spójrz, jakie zjawisko! Muszę ją mieć!
- Eee, tego… Nie chcę cię rozczarowywać, brat, ale to chyba jest chłopak.
- Wszystko jedno, chcę go i tak!
Kelnerka przy barze woła, że zamówienie gotowe. Billy idzie odebrać pizzę, krejzolka Ashley sprawdza coś na smarkańcu. Tajemnicza postać w koszulce Darkthrone usiadła trzy stoliki od nas, ale po chwili wstaje i zbliża się do baru, by przestudiować menu. Kenny najwyraźniej podejmuje decyzję i wyrusza przełamywać lody.
- Fajny zespół – zagaja, wskazując skinieniem koszulkę.
- O, ty też słuchasz blacku? – przemawia zjawisko zmysłowym, melodyjnym głosem.
- Czasem. Słuchaj, chyba cię dotąd nie widziałem.
- To możliwe, bo jestem tu od wczoraj.
- Jestem Kenny, a ty?
- Robin, miło mi – odpowiada osoba, obdarzając mego kumpla nieśmiałym uśmiechem, który równie dobrze może być oznaką zażenowania.
- Jesteś dziewczyną? – pyta Kenny ostrożnie.
- Idiota – prycha heavymetalowa istota.
Szybko wraca do swojego stolika. Kenny czyni podobnie.
- Cóż, nie wyjszło – podsumowuje. – Zrywamy się?

Wreszcie wchodzimy na jacht. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem szczególnie przyzwyczajona do kołysania, czuję się trochę dziwnie.
W kajucie pod pokładem panuje półmrok, trochę światła wpada przez niewielki bulaj na lewej burcie (z prawej pomost zasłania). Są tu cztery wąskie koje i stolik, na którym Billy z namaszczeniem kładzie zakupioną pizzę w kartonowym pudełku. Wyposażenia dopełnia turystyczna lodówka i miniwieża stereo, przytwierdzona do półki pod sufitem.
- Ale będzie jazda… – wzdycha z rozmarzeniem krejzolka Ashley, wyciągając się na jednej z leżanek.
- Jazda to już była! – woła Kenny z zewnątrz przez luk. – Zanim ta łódka trafiła do nas, należała do jakichś meksów, którzy szmuglowali trawkę z Tijuany. Może jeszcze coś po kątach zostało, poszukaj!
- Podbierasz nas – odpowiadam. – Gdyby nawet tak było, to łódź byłaby dowodem i funkcjonariusze nie mogą tak sobie po prostu wziąć jej do domu.
- Oj tam, przecież nie powiedziałem, że wpadli. Po prostu ją sprzedali, bo tak.
Po chwili, pod kierownictwem Billy’ego, szykujemy się do odbicia od brzegu. Z głośników leci Creedence Clearwater Revival, Steppenwolf i inne starocie z czasów wojny w Wietnamie. Kenny zajmuje miejsce za kołem sterowym i wygląda w tej roli po prostu awsomicznie, zwłaszcza że ponownie pozbył się koszulki. Billy tymczasem idzie na rufę i opuszcza do wody pomocniczy silnik – na żagle przyjdzie pora później.
Wyruszamy! Motor łagodnie wyprowadza jacht z miejsca postojowego, mijamy zacumowane przy sąsiednich kejach łodzie miejscowych i turystów.
- Bezpiecznie? – upewniam się.
- Nic się nie martw, Laurie – zapowiada Kenny zza koła sterowego. – Nasz stary służy w straży przybrzeżnej. Gdybyśmy się wpakowali w jakieś kłopoty na oceanie, to poza wszystkim innym narobilibyśmy mu strasznej siary.
- Te, siara, a kamizelek nie założyliśmy! – wytyka mu brat. – Przynajmniej dziewczyny powinny, bo nie mają doświadczenia.
Kamizelki ratunkowe w gustownym kanarkowym kolorze szybko się znajdują, Billy sam je przynosi ze schowka. Tymczasem wypływamy. Jest ładny, wakacyjny dzień, więc w cieśninie i jej okolicach tu i ówdzie trafiają się amatorzy żeglarstwa. Dziewczyny, chłopcy, ludzie w średnim wieku, jakiś sędziwy żeglarz z całą rodziną. Krejzolka Ashley radośnie macha do mijanych łodzi, robi zdjęcia smartfonem. Billy wyciągnął skądś wielką lornetkę. Kiedy pozostawiamy za sobą starą przystań jachtową z lewej burty, dostrzegam grupę dzieciaków w jaskrawych kamizelkach, chyba z jakiegoś obozu żeglarskiego: na łódkach wielkości kuwety podążają na holu za większą jednostką niczym łabędzie pisklęta za matką.
- Patrz, Laurie, odmachał mi! – ekscytuje się krejzolka Ashley na widok przystojniaka w motorówce.
Zmierzamy na południowy zachód, tam, gdzie Humboldt Bay otwiera się na ocean. Jest dobrze. Wiatr rozwiewa mi włosy, chłodzi rozgrzaną od słońca skórę, przyzwyczaiłam się już do kołysania i przyjęłam jego rytm za swój. Czego mi jeszcze brakuje? Chyba tego, żeby gdzieś tam na oceanie Devlin zobaczył mnie z pokładu swego trawlera, czy na czym on tam pływa, i ucieszył się, że Laurie Mazzotta także czasem wyprawia się na morze!…
- “Jesteś dziewczyną?” – powtarza drwiąco Billy. – No genialny tekst na podryw, brat. Prawie tak dobry jak “Czy ty też jesteś w tym pomieszczeniu?”
- A kto pierwszy powiedział, że to może być chłopak? – obrusza się Kenny. – Nie ty to wymyśliłeś?
- Tak wyglądał – młodszy z braci Andreas wzrusza ramionami. – Subtelnej urody, ale jednak chłopak.
- Ty genderze! – Kenny strofuje brata. – Wydaje ci się, że dziewczyny nie mogą być metalowcami?
- Cóż, mogą, ale nie upierałbym się, że tak jest w tym przypadku.
Fale klepią o burty jachtu, mewy pokrzykują, krejzolka Ashley strzela migawką. Schodzę na moment pod pokład, sprawnie rozdzielam pizzę i przynoszę każdemu po kawałku – zjeść, póki ciepła. Ląd przed nami rozstępuje się na boki, wpływamy na środkową część zatoki. W pewnym momencie widać już wyjście na otwarty ocean.
- To jest dopiero taczka, nie to, co jakieś tam auto! – wykrzykuje Kenny w ekstazie i robi silny zwrot na lewą burtę. Tracę równowagę i muszę się przytrzymać relingu, zaś krejzolka Ashley pada rzycią na pokład.
- Teraz przesadziłeś! – krzyczy do Kenny’ego.
- Spoko, jeszcze nie ma największych fal!
- Wiesz co, brat, zamienimy się – Billy podejmuje męską decyzję. – Teraz ja stanę za kółkiem, bo w ciebie nie wiem co wstąpiło.
- Dobra, jak chcesz, tylko daj lornetę.
Wkrótce bierzemy się do stawiania masztu i żagli. Nie mam w tym w ogóle doświadczenia, ale po prostu wykonuję polecenia braci, więc po chwili grot i fok łapią wiatr w swe objęcia. Kenny wyłącza silnik. Słychać tylko szum fal, skrzypienie lin i czasem pomruki Billy’ego, sprawdzającego naszą pozycję z mapą i kompasem.
Pokonujemy ujście zatoki, aż wreszcie otwiera się przed nami Pacyfik w całym swoim majestacie. Wypływamy na przestwór oceanu, bynajmniej nie suchego… Jakieś takie szkolne mam skojarzenia. Wszystko przez panią Averescu i jej eksperymentalny fakultet z literatury europejskiej. Fala jest tu większa niż na zatoce, mocniej buja, trzeba bardziej pilnować równowagi.
- Dokąd my właściwie płyniemy? – upewniam się.
- Mamy ze starszym taką umowę – wyjaśnia Kenny – że możemy bez opowiadania się pływać gdziekolwiek, tak długo, jak długo widzimy ląd, czyli maksymalnie do zmroku. W taki ładny dzień to może być całkiem długo.
- To może do Arcata? – odzywa się krejzolka Ashley. – Poszłabym sobie od razu do galerii.
- Po co się szczypać? – odpowiada starszy z braci. – Od razu najlepiej do Frisco.
- Albo jeszcze lepiej, do Honolulu – poprawiam.
- To ja przebijam: Jokohama! – woła Billy ze sterówki. – Kupię sobie strój Godzilli!
- Nie no, w stronę Arcata można całkiem spokojnie ruszyć – decyduje Kenny. – Zwłaszcza że wiater mamy akurat w porządku.
Mijają minuty, po lewej lśni błękitny dywan Pacyfiku, z prawej przesuwa się linia brzegowa północnej Kalifornii. Nasz jacht zostawił już w tyle Samoa Beach i kieruje się w stronę Arcata, ale wtedy Billy postanawia zmienić kurs. Razem z Kennym pracujemy przy żaglach i takielunku. Odbijamy w lewo, ku pełnemu morzu, zielono-złota wstęga brzegu staje się coraz mniejsza…
- To jest piękne – mówi krejzolka Ashley. – Powinniśmy częściej robić takie wycieczki.
Nie sposób się z nią nie zgodzić. Tego właśnie mi trzeba po całym tygodniu pracy i różnych emocji!
Robimy sobie właśnie pamiątkowe selfie, gdy wtem, ze dwie setki stóp od naszej lewej burty, z morza wystrzeliwuje sercowata chmura wody. Odchodzę od zmysłów, serce zaczyna kołatać jak szalone.
- Tam dmucha! – krzyczę.
- Co się stało? – nie rozumie Ashley.
- Tam jest wieloryb – mój głos staje się raptem zupełnie beznamiętny.
Wbijam wzrok w miejsce, z którego przed chwilą uniosła się fontanna. Ze wszystkich sił staram się wypatrzyć jakiś kształt pod powierzchnią. Jest tam jeszcze? Odpłynął Zanurkował? Nic nie widać. Nagle ktoś dotyka mojego ramienia.
- Patrzysz tu, a on pierdyknął z drugiej strony – mówi Billy.
Podrywam się, biegnę na prawą burtę. Nic nie widać, tylko szerokie kręgi na wodzie, coraz bardziej rozmywane falami. Naprawdę coś było, czy tylko zmysły płatają mi figla?
I nagle coś ogromnego wystrzeliwuje spośród fal, wykręca piruet i z ogłuszającym pluskiem wali się z powrotem do wody. Silna fala kołysze jachtem. Nie wierzę własnym oczom! Oto humbak długopłetwiec! Wspaniała istota, król oceanu, lewiatan! Tak musiał się czuć kapitan Ahab, tyle że Ahab polował na kaszalota.
Kątem oka dostrzegam kolejne poruszenie. Za rufą z wody wyskakuje kolejny! Czyżbyśmy trafili na stado, o którym gadają na mieście?
- Święty cepie! Ashley, rób zdjęcia! – wykrzykuję podekscytowana.
Krejzolce nie trzeba dwa razy powtarzać, stoi na rufie z komórką w wyciągniętej dłoni i strzela jedną fotkę za drugą. To samo udzieliło się Kenny’emu. A ja? Gdybym się skupiła na fotografowaniu, miałabym zakłócone samo przeżywanie chwili! Ile ich właściwie jest – dwa, trzy? Wielkie, czarno-białe walenie, masywne, o potężnych płetwach, ocean drży od ich uderzeń, jeszcze bardziej drżę ja. Rzucają się w przód, robią salta w tył, kręcą beczki, akrobacje kończą eleganckim wystawieniem płetwy ogonowej ponad powierzchnię. Staram się patrzeć na spodnią stronę płetwy, żeby ustalić, ile ich jest, bo dla humbaków to jak dla nas linie papilarne. Wieloryby jednak skaczą za szybko, i oczywiście nie podstawiają mi się specjalnie tak, żebym mogła je zidentyfikować. Ale i tak czuję się, jakbym wygrała milion dolarów.
Zaledwie kilkanaście stóp od jachtu, prawie na wyciągnięcie ręki, wynurza się ogromny, nieforemny, ciemnogranatowy stożek – wielorybia głowa. Humbak robi świecę, zawisając pionowo, ze łbem wystawionym na powierzchnię, jak to nieraz delfiny.
- Kenny? – zwracam się do kolegi, a on rozumie bez słów. Chłopcy zrzucają żagle, zapuszczają silnik i na niskich obrotach podchodzą wolno do walenia, który niespeszony trwa w oczekiwaniu. Odnoszę wrażenie, że patrzy na mnie. Jego wielkie, granatowe oczy z czymś – albo z kimś – mi się kojarzą, aż przechodzi mnie dreszcz.
Jesteśmy tuż obok, gdyby chciał, przewróciłby naszą łajbę bez większego trudu. Ale jest spokojny, choć w pewnej odległości jego pobratymcy nadal popisują się wesołymi akrobacjami. Przechylam się przez reling, wyciągam dłoń i dotykam mokrej, gładkiej skóry olbrzymiego ssaka morskiego. To moment niesamowitej komunii. Słyszę łomot własnego serca i szczebiot migawki, gdy krejzolka Ashley uwiecznia tę chwilę. Widzę niespodziewaną życzliwość w głębokich, granatowych oczach lewiatana – niemal taką samą, jaką kilka dni temu obdarzał mnie… Devlin? Boże, ale mam skojarzenia! Czuję gorąc na swych policzkach, muszę teraz nieźle palić cegłę, ale nie to się liczy. Czy on właśnie podpływa ciut bliżej? To wprost niesamowite…
Zupełnie tracę poczucie czasu. Trudno powiedzieć, jak długo kucam przewieszona przez reling, głaszcząc bok głowy wieloryba. Od czasu do czasu tylko rozglądam się wkoło, by podziwiać pozostałe humbaki, robiące salta w bezpiecznej odległości, choć fale i tak do nas dochodzą. Nagle zauważam, że przestały robić szum. Wtedy waleń obdarza mnie głębokim, tęsknym spojrzeniem i powoli, jakby wbrew sobie, zanurza się, zamykają się nad nim fale Pacyfiku.
- Epickie – podsumowuje Kenny i nie ma na pokładzie nikogo, kto by się nim nie zgodził.
Czekamy jeszcze kilka minut, ale wieloryby nie wracają. Na południowym zachodzie na horyzont wypełzły cumulusy, trzeba więc wracać, nim pogoda się całkiem zepsuje. Starszy z braci znów przejmuje stery, młodszy ponownie stawia żagle, nie tylko z moją pomocą, ale też częściowo krejzolki Ashley, która jest w totalnej ekstazie od zrobionych zdjęć z humbakami. Oglądam je i muszę przyznać, że niektóre naprawdę fajnie wyszły. Udało jej się nawet strzelić mi portret na tle wielorybiego salta. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała na społecznościówkach założyć osobny album “Walenie i ja”. Wcale nie miałabym nic przeciwko temu.
Chmury wyglądają nieciekawie, ale staramy się płynąć na chatę. Kenny też jest zachmurzony, już inny temat w jego głowie przyćmił spotkanie z fauną morską.
- Robin to może być imię zarówno męskie, jak i żeńskie, nie?
- Może – potwierdzam jego przypuszczenia. – Na przykład Robin Hobb, taka pisarka.
- A to nie pseudonim? – powątpiewa Billy. – Pisarki często przyjmują męsko brzmiące pseudo. Andre Norton, Ellis Peters…
- …Jerzy Sand – przypominam sobie kolejne nazwisko z eksperymentalnych lekcji pani Averescu.
- A nawet przypuśćmy, że to był chłopak – medytuje Kenny – to co z tego? Wolny kraj.
- Ej, ale jak to? – nie rozumie krejzolka Ashley. – Chcesz powiedzieć, że jesteś…
- Nic nie rozumiesz. Z czysto estetycznego punktu widzenia to jest stuprocentowe spełnienie moich drimsów. Nikogo takiego przedtem w mieście nie widziałem i dobrze byłoby, żebym nie musiał szukać dalej.
- A jak się okaże, że to jednak chłopak? – upiera się młodszy brat.
- Eeech, ale z tobą rozmowa, zawsze twoje musi być na wierzchu! Jak się okaże, to będzie okazane. Lepiej wiatru pilnuj!
Wiatr stopniowo się wzmaga, a że akurat płyniemy tam, skąd on wieje – nie ma rady, trzeba halsować. Płyniemy zakosami, to w lewo, to w prawo, razem z Billym na bieżąco korygujemy żagle. Znowu włączyliśmy silnik, jednak mocy to on ma niewiele więcej, niż potrzeba do manewrowania po basenie portowym. Z prądem albo przy spokojnej tafli jeszcze daje radę, ale pod wiatr niewielki z niego pożytek. Bracia chcą kupić lepszy, ale na razie potrzebowali kasy na co innego.
Robi się coraz chłodniej, wiatr coraz mocniej chłoszcze, bryzgi wody wpadają na pokład i trzeba uważać, żeby się nie poślizgnąć, jeszcze przy tak potężnym kołysaniu.
- O cholera, to chyba szkwał – zauważa Billy. – Laurie, refujemy grota!
Nie bardzo rozumiem, o czym on do mnie rozmawia, ale robię to, co każe, zrzucamy mniejszy z żagli, a większemu zmniejszamy powierzchnię, zapewne w myśl zasady, o której czytałam dawno temu w jakiejś książce: “duży wiatr, mały żagiel”.
- Miało być bezchmurnie! – Kenny zza koła sterowego przekrzykuje wiatr i fale. – I wierz tu teraz chędożonym prognozom!
Dzięki zrefowanym żaglom przeciwny wiatr powinien nas bardziej oszczędzić. Jednak wiatr wiatrem, a morze ani myśli! Rzuca łódką na boki, a we mnie za każdym razem zamiera serce na myśl, że tym razem jacht się wywróci.
- Dawaj do brzegu, brat – mówi zrezygnowany Billy. – Bo inaczej zginiemy tutaj!
Według wyliczeń Kenny’ego udało nam się odbić jakieś sześć mil od brzegu, więc gorączkowo wracamy, prędzej schronimy się na wydmach niż dotrzemy do Humboldt Bay. Nie jest łatwo, bo zalewany silnik krztusi się i prycha, a wiatr mamy teraz z boku, spycha nas na północ.
Chmury coraz bliżej, bryzgi zacinają niemal nieustannie, trudno się połapać, czy to woda morska, czy już deszcz, w każdym razie bluzkę mam w trzech czwartych przemoczoną. Młodszy z braci woła, że grot też już trzeba zrzucić, zdamy się na silnik i ster, to może jako tako zdryfujemy. Podchodzę od prawej burty, żeby mu pomóc. Taka jestem przejęta, że uderzenie fali wytrąca mnie z równowagi. Dosłownie.
Przez parę sekund – które wydają mi się nieskończonością, a jednak nie mogę nic zrobić – dramatycznie balansuję na jednej nodze. Wreszcie, ku swemu przerażeniu, całkiem tracę podparcie i lecę za burtę. W locie przechwytuje mnie kolejna duża fala, porywa za sobą i wciąga pod wodę.
Wypadłam! Ale siara! – to moja pierwsza myśl, a potem przychodzi gwałtowny, atomowy atak paniki. Szamoczę się, oddech uchodzi z moich ust lśniącymi pęcherzykami, oczy pieką. Trwa to ledwie kilka sekund, ale i tak za długo. Szybko doprowadzam się do porządku – tylko spokój może mnie uratować!
Kamizelka. Dobrze, że ją założyłam, teraz wyciągnęła mnie na powierzchnię. Przemoczone włosy zasłaniają twarz, nic nie widzę, fale przechodzą jedna po drugiej i co chwila mnie nakrywają, zmuszając do wstrzymywania oddechu. Dopiero po chwili chwytam właściwy rytm. Rozglądam się, ale woda jest wszędzie dookoła: wokół mnie i w powietrzu. Przez moment mam wrażenie, że przez tę szarą zasłonę dostrzegam niewyraźny zarys łódki braci Andreas, ale zanim uda mi się zyskać pewność, ten zarys już znika. Zostałam sama.




2 komentarze:

  1. Wow, jakie dramatyczne zakończenie! Ale rozdział piękny, aż się wzruszyłam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojejku, waleniołak! To niesamowicie romantyczne!

    OdpowiedzUsuń