Cały
wieczór, noc i poranek upływają mi pod znakiem tajemniczego
Devlina. Tak, choć czuję, że jest mi bliski, to jednak wciąż
tajemniczy! Odtwarzam w pamięci szczegóły randki, fragmenty
rozmowy, wszystko, co zdołałam zapamiętać z jego mowy ciała i co
by wskazywało, że po pierwsze, nie jestem mu obojętna, a po
drugie, to wszystko mi się w ogóle nie przyśniło.
Kiedy
schodzę na śniadanie, jestem cała w skowronkach. Śpiewa więc
moja niebieska koszula w żółtą kratę, lekka pomarańczowa
spódnica i cytrynowe balerinki. Tak głęboko pogrążam się w
przyjemnych myślach o przyjemnym kliencie, że ledwo konotuję, co
mama do mnie mówi. Dopiero wyszedłszy do przedpokoju, zdaję sobie
sprawę, że mój niespotykanie radosny nastrój w połączeniu z
piramidalnym roztargnieniem mógł rodzicielkę troszeczkę
zaniepokoić. Ale to nic, to silniejsze ode mnie.
Spacer z
psem nie pomaga. Straciłam głowę jak Ned Stark! Moje serce zerwało
się ze smyczy i nadaje do mnie alfabetem Morsego. Co się
ekscytujesz jak rolnik w podorywki, stuka lewa komora. Mało to razy
brałaś zwykłą uprzejmość za przejaw czegoś więcej, a potem
miałaś z tego figę? Prawa zaś kląska przedsionkiem: na litość,
on cię przytulił! Normalni ludzie cię nie przytulają!
Muszę
się komuś zwierzyć, bo inaczej pęknę. Do baru dopiero na
trzecią, więc zdążę chyba odwiedzić krejzolkę Ashley? Nie
powinna dziś mieć nic pilnego… Ale gdy wracam do domu, mój plan
ulega modyfikacji. Wczoraj wieczorem byłam tak roztargniona, że nie
wstawiłam roweru do garażu, tylko oparłam o tylną ścianę domu.
Teraz widzę, że na tylnym kole zrobił się kapeć.
Odpinam z ramy pompkę i próbuję uzupełnić powietrze. Zero
reakcji. Pompuję ze dwie minuty – na próżno, dętka jak była,
tak pozostaje sflaczała. Devlin tak mi namieszał pod kopułą, że
nie zauważyłam, kiedy na coś najechałam! Muszę naprawić,
inaczej nie będę mogła pojechać do pracy…
Dzwonię więc do krejzolki Ashley, żeby to ona przyszła do mnie. Z
naprawą sama dam sobie radę, zresztą dwie dziewczyny do jednej
dętki to już przesada, ale przyda mi się towarzystwo przy tak
żmudnej robocie.
Przebieram się w niefotogeniczne szare dresy – moją stałą
odzież roboczą. Z kieszeni wyciągam pomarańczowe rękawice
ochronne z dzianiny, z granatowymi plastikowymi wzmocnieniami od
wewnątrz. Krejzolka Ashley jest u mnie w ciągu piętnastu minut. Ma
na sobie granatową tunikę i dżinsowe biodrówki, włosy spięła
bordową opaską.
- Słuchaj,
Ashley, nie jest bezpiecznie – walę prosto z mostu.
- Co się stało?
- Chyba się
zakochałam.
- W kim?! –
poziom podniecenia Ashley podskakuje na trzy metry w górę. –
Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
- Jeżeli masz na
myśli… tego piosenkarza, to nic z tych rzeczy. Gdybym źle ci
życzyła, to nawet bym powiedziała, że możesz go sobie wziąć
całego.
Idziemy ku
garażowi. Matka wygląda przez okno, Ashley wita się z nią
uprzejmym okrzykiem.
- Odzyskałaś w
końcu te ciuchy? – pytam kumpelę.
- Jeszcze nie,
jakoś nie miałam odwagi. Bo co, pójdę i powiem: “Elo, Jason,
nie została czasem u ciebie moja spódnica i koszula?”
- Przecież
marzyłaś o tym, żeby go spotkać.
- Tak, ale po tej
całej inbie z wielorybem jakoś nie mam śmiałości… Chybaście
go z Kennym ciut za szorstko potraktowali.
- Za szorstko?
Według mnie jeszcze za mało oberwał. Cóż, na razie mam z nim
spokój.
Jest ładny, słoneczny dzień, więc nie ma sensu kiblować w
garażu. Wyciągam na zewnątrz rozkładany stolik piknikowy i
umieszczam na nim cały swój warsztat. Łyżka do opon, klucz
nasadowy, pompka, miednica z wodą, plastikowa tacka, na którą
odłożę drobne części, żeby się nie stoczyły w trawę, oraz
oczywiście łatki i klej do dętek. Podprowadzam rower bliżej i
stawiam kołami do góry. Krejzolka Ashley przynosi sobie krzesło.
- No to opowiadaj
– zachęca. – W kim się zakochałaś?
- To klient,
który przyszedł do baru w poniedziałek. Tak mnie szokło, że
upuściłam jego zamówienie na podłogę! A wczoraj przyszedł drugi
raz, specjalnie po to, żeby ze mną porozmawiać. Poszliśmy na lody
do Fridy Gaussen. On jest fantastyczny!
Odkręcam tylne
koło, po krótkiej chwili zmagania z łańcuchem ściągam je z
widelca. Demontuję wentyl, po czym nadchodzi czas łyżki do opon.
Równocześnie snuję opowieść o nieoczekiwanej randce, ekscytując
się tak, jakbym chciała prześcignąć przyjaciółkę w sztuce
szczebiotania.
- Devlin? –
upewnia się krejzolka Ashley. – Ładne imię. Irlandzkie, nie?
- Wuja Marvin by
powiedział, że pogańskie, bo prawie jak “devil” – zauważam
kwaśno. – Szkoda, że niewiele więcej o nim wiem.
- A czego się
spodziewałaś? Że po jednej randce poznasz go tak dobrze jak brata?
- Nie o to
chodzi. Tak bardzo pragnę zobaczyć go znowu, a nie mogę się z nim
skontaktować! Nie wiem, gdzie mieszka, nie wiem, gdzie pracuje, nie
mam maila ani numeru, nie znam nazwiska, żeby poszukać w sieci.
Aha, jedną rzecz wiem: ma siostrę.
- To świetnie!
Możesz się z nią skumplować i wtedy…
- Tylko jak ją
znajdę, mądralo? W jej przypadku nie znam nawet imienia! Poza tym
podobno za młoda.
Znacznie łatwiej idzie mi szukanie pęknięcia w dętce: wkładam ją
do miednicy i kawałek po kawałku przesuwam pod powierzchnią wody.
Mam za sobą ledwo jedną trzecią obwodu… Dziura wielkości
Nebraski! Bywa, że całymi minutami przyglądam się zanurzonej
dętce, zanim cokolwiek znajdę, bo ten jeden uparty pęcherzyk
powietrza trzyma się swojego miejsca w dziurze i dopiero trącony
mknie ku powierzchni wody, by zrobić miejsce następnemu. Nie tym
razem! Dziś bąbelki całym stadem wylatują z miejsca, w którym
dętka została przebita. Tryumfalnie wyławiam ją i unoszę do góry
niczym gryzącego własny ogon czarnego węgorza-rekordzistę.
- I co
zamierzasz zrobić? – pyta krejzolka Ashley.
- Nakleję
łatkę, powieszę w garażu, dopompuję i za godzinę sprawdzę, czy
dobrze sklejona.
- Co?! O
Devlina pytam!
- Modlić
się i pracować – oto, co mogę. Może w końcu spotkamy się
jeszcze raz. Tylko żebym z tremy nie zapomniała i wtedy poprosić
go o kontakt…
Po chwili łatka już przyklejona, trzyma chyba nieźle, za godzinę
skontroluję i w razie czego poprawię. Dla pewności wywalam oponę
na lewą stronę i sprawdzam, czy przypadkiem ostry przedmiot będący
przyczyną moich wysiłków nie utkwił w niej i nie przebije dętki
po raz drugi.
- Ty, Laurie
– zauważa Ashley – jak oboje się fascynujecie wielorybami, to
może się spotkacie na jakiejś imprezie branżowej?
- Jasne, bo
w Redwood Empire to nic tylko zjazdy miłośników waleni co tydzień.
Co proponujesz? Jechać siedemset mil do Muzeum Wielorybów w
Waszyngtonie i koczować przed wejściem nie wiadomo ile w nadziei,
że Devlin przyjdzie zwiedzać? A jeżeli ta akurat ekspozycja go nie
interesuje? Albo już był? Bez sensu…
Wieszając
dętkę na haku w garażu, coś sobie nagle przypominam. Przecież
powiedział, że na pewno się jeszcze spotkamy! Jeśli nawet nie
mogę go znaleźć – to on znajdzie mnie, gdy tylko będzie mógł!
Teraz pewnie pracuje, ale kiedyś przyjdzie do “Albatrossa”,
zgodnie z zasadą, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni. To
się nazywa motywacja do pracy!
Tego dnia
mam wyjść z baru dwie godziny wcześniej, bo zastąpi mnie Sergio.
Nie dość, że dzień pracy mam krótszy, to jeszcze mija nad wyraz
szybko. W radiu Cher śpiewa “Just Like Jesse James”, wbijając
mnie w jeszcze bardziej marzycielski nastrój. Siedzę na zmianie z
Amandą, która chyba dostrzega emitowane przeze mnie promienie
romantyzmu.
- Czego
chciał ten koleś, co o ciebie wczoraj wypytywał? – pyta w wolnej
chwili, gdy akurat na sali nie ma klientów.
- Ach, to
tylko wielbiciel – odpowiadam, starając się przybrać ton jak
najbardziej obojętny.
- Coś
poważnego?
- Wiesz co,
na tej naszej prowincji wystarczy, że raz o człowieku napiszą w
gazecie albo wrzucą zdjęcie na portal, a już zaczynają się za
nim uganiać fani. Widać ratowanie wielorybów jest ostatnio trendy.
- Powaga? –
Amanda jest rozbawiona.
- A tak na
serio, to w razie, gdyby jeszcze tu przyszedł pod moją nieobecność,
upoważniam cię, żebyś podała mu mój numer.
- Byczo! –
przyznaje z aprobatą.
- Jemu i
tylko jemu. To ma być dyskretna sprawa.
- W
porządku, będzie totalnie pod chajrem. Nie powiem, chłopina miał
w sobie coś…
Po
południu, zluzowana przez Sergia, postanawiam urządzić sobie wypad
na plażę, zobaczyć ocean. Podświadomie dążę do tego, by gdzieś
po drodze napotkać Devlina. Ale może przecież w ogóle nie być go
w mieście… Ciepły dzień, na plaży kilkadziesiąt osób, biegają
dzieci, biegają psy. Prowadzę rower ku dzikszemu kawałkowi, który
stał się sceną incydentu z cielęciem. Morze szumi, mewy krzyczą,
wiatr szeleści w wydmuchrzycach…
Skoro myślenie życzeniowe wmawia mi, że granatowooki przyjdzie
mnie odwiedzić w miejscu, gdzie już dwukrotnie się spotkaliśmy,
to na logikę plaża powinna mi się kojarzyć z ekscesami Jasona
Barbera – ale z jakiejś przyczyny nie zawracam sobie nim głowy.
Może już wyjechał z miasta, mam to gdzieś. Zresztą nie będzie
jakiś szmondak z branży rozrywkowej psuć mi recepcji moich
rodzinnych stron! Na horyzoncie kilka statków. Zbiornikowce czy
masowce – z tej odległości nie idzie rozpoznać. Może na którymś
właśnie przebywa mój Devlin… Zaraz, “mój”? Nie rozpędzam
się za bardzo?
W sobotę
znów praca po południu – weekendy mam zwykle wolne, ale tym razem
zamieniłam się z Sergiem. Kolejny spokojny dzień, podaję obiad za
obiadem, herbatę za herbatą, pucharek lodów za pucharkiem. Tym
razem siedzę w kawiarni z ojcem, zaś Amanda miała na rano. Co
jakiś czas wpadają więc różni jego kumple, w tym jakiś ksiądz.
Dzwoni też artysta plastyk z Portland, ale jest tak naprany, że
tata przez dobre kilka minut na próżno próbuje ustalić, o co mu w
ogóle chodzi.
O szóstej
w “Albatrossie” zjawia się Charlie Courtney. Z głośników
akurat leci Sun Ra z bardzo trzeszczącego winyla. A może to Rahsaan
Roland Kirk? Ci dwaj zawsze mi się mylą, tak samo jak Coltrane z
Colemanem.
Charlie sadowi się na swym tradycyjnym miejscu przy barze, biorąc
teczkę na kolana.
- Polej drinolca, Al, na okoliczność
mojego powrotu z Bakersfield!
- Co ty
miałeś do roboty w Bakersfield? – dziwi się tata, sięgając po
shaker. – Niby spore miasto, a nic tam ni ma. U nas przynajmniej
ocean, a u nich – tylko kukurydza.
- Oceanu
sobie nie uprażysz na wieczorny seans – odpowiada Courtney
filozoficznie.
On chwyta
za kieliszek, ja chwytam za talerze po klientce, która właśnie
wyszła, ale cały czas nasłuchuję opowieści postrzelonego
artysty.
- Udało mi
się wydać książkę – oznajmia z dumą – i pojechałem po
egzemplarze autorskie.
- Gratuluję
– odpowiada ojciec. – Ale nie mogli ci ich wysłać pocztą?
- To nie to
samo. Chodziło o podtrzymanie osobistej więzi pomiędzy autorem a
wydawcą.
- Czyli,
mówiąc po ludzku, po prostu o to, żeby dać se w gaźnik.
- No cóż,
mój wydawca to bardzo kulturalny człowiek, warto takiemu poświęcić
trochę czasu… Czekaj, przyniosłem ci jedną sztukę.
Charlie Courtney otwiera teczkę i wyciąga książkę standardowego
formatu. Okładka miała pewnie wyglądać nastrojowo, ale
projektantowi przyszło do głowy zrobić kolaż z elementów
powycinanych ze stockowych zdjęć, z zaburzonymi proporcjami. Dla
większej spójności grafik dorysował to i owo długopisem, niby to
bardziej “artystycznie”. Nad tym wszystkim góruje napis czcionką
równie “artystyczną”, to znaczy nieczytelną: “Charles Udupa
Courtney. Jej szafranowe logarytmy”. Efekt końcowy nadaje się w
sam raz na jakąś stronę typu “Najgorsze Okładki”.
- Charles
jaki?! – pyta ojciec ze zdumieniem.
- Była
kiedyś moda na hinduskie przydomki – wyjaśnia Charlie. – John
Mahavishnu McLaughlin, Devadip Carlos Santana. To ja se też
walnąłem.
- Ale ty nie
jesteś gitarzystą.
- Teraz nie jestem, ale kiedyś byłem.
Nie tak dobrym jak McLaughlin czy Santana, ale byłbym lepszy od nich
obu, gdyby mi się chociaż trochę chciało ćwiczyć.
- Wszystko jedno, ksywa jakaś taka
mało medialna.
- Opowiadasz. Mało medialną to miał
mój kumpel, Richard Srinivasa Mooten, któremu ciągle przekręcali
na “Śliniwaza”. Nie żeby jego zachowanie przy stole się do
tego nie przyczyniło.
Ojciec
przegląda książkę, nie sprawiając wrażenia, jakby specjalnie go
wciągnęła.
- Duży
nakład? – upewnia się.
- Nie licząc
autorskich, dwieście dwanaście egzemplarzy.
- Dwieście
dwanaście? – powtarza tata zszokowany. – Powiedz jeszcze, że
musiałeś dopłacić do tego interesu.
- Niedużo,
tylko trzysta dolców.
- Co?!
Wybacz, Charlie, ale zdaje mi się, że ten wydawca cię po prostu
robi w wała.
- Zaczynając
w tym biznesie, od razu wiedziałem, że kokosów z tego nie będzie
– odpowiada Courtney ze stoickim spokojem. – A u niego są
największe nazwiska Zachodniego Wybrzeża: William Mayfield, Anita
Jimenez-Locke, Hepburn Walker, Rodney Kujawa…
- Pod jakim względem największe?
Chyba pod względem chlania – ironizuje ojciec. – O, przepraszam,
Walker nie chleje, on tylko siedział w kiciu za nieprzyzwoite
zachowanie w miejscu publicznym.
- Ale każdy z nich ma na koncie
nagrody literackie – przekonuje Charlie.
- Daj spokój, już ja znam takie
“nagrody”, wręczane przez tego samego faceta, który ich wydaje.
Courtney filozoficznie rozkłada ręce.
- Cóż, Al, taka to już hardkorowa
branża. Przyciąga określonych ludzi.
- Dziwnym trafem są to tacy ludzie,
między których nie wypuściłbym własnej córki, nawet gdyby miała
naładowaną trzydziestkę ósemkę za pasem.
- A po co? Ona ma swoją pasję i
sądząc po prasowych doniesieniach, radzi sobie doskonale.
- Och,
proszę… – wzdycham. – Nie mogę się przyzwyczaić, że stałam
się troszeczkę sławna.
- I nie ma
do czego! – odpowiada Charlie z przekonaniem. – Popularność
jest ulotna. Ars longa, sława brevis!
Do baru
wchodzą jacyś robotnicy, zamawiają po kilka piw, więc ojciec
zajmuje się ich obsługą. Charlie Courtney spogląda na mnie z
zaciekawieniem.
- Tyś
specjalistka. Prawda to, że delfiny i wieloryby, jako jedyne
zwierzęta oprócz ludzi, popełniają samobójstwa?
- Jest taka
teoria – przyznaję. – Ale co do tego cielaka, podobno to nie
próba samobójcza, tylko stado orek go zapędziło na plażę. Nie
wiem, czy to prawda, bo w naszej okolicy od dawna nie było orek.
- Ale
ostatnio się rozbestwiły – informuje Charlie, z miejsca
przyciągając mą uwagę. – Słuchaj, młoda damo, muszę ci to
powiedzieć. Wczoraj wieczorem, wracając z Bakersfield, wpadłem do
Arcata i natknąłem się na Gary’ego Flowersa. No i on mi
opowiedział, jaką miał przygodę we wtorek.
- Nie wierzę
w ani jedno słowo tego starego ochlapusa – wtrąca ojciec,
powróciwszy z tacą po zaserwowaniu piw robotnikom. – Wiesz, że
on ma u mnie zakaz picia na kredyt?
- Wszyscy
mają – Charlie znacząco wskazuje brodą kasę fiskalną.
- Ale on ma
bardziej – stwierdza tata. – Bo nie oddaje.
- W każdym razie było tak –
Courtney wraca do tematu. – We wtorek popołedniu Gary po robocie
wypłynął sobie łódką na ocean. Był ze szeset jardów od
brzegu, kiedy nagle zobaczył trójkątne płetwy. Myślał, że
rekiny, nie? Kiedy podeszły bliżej, okazało się, że to orki.
Cztery spasione bydlaki, każdy wielki jak rolls-royce.
O Boże, myślę sobie. To już i orki
przybyły w nasze strony? Co za wspaniałe wakacje! Pierwsza praca,
potencjalna pierwsza miłość, dwie różne populacje waleni…
- No więc
podpłynęły bliżej – ciągnie Charlie. – Gary próbował je
ominąć, a one zagradzały mu drogę, nieważne, jak się wykręcał.
Kiedy je w końcu jakoś wymanewrował, wtem jedna orka walnęła go
w burtę, aż wyleciał z łodzi do wody. Wpadł w panikę, myślał,
że pójdzie na dno, ale one przytrzymały go na powierzchni.
- Cóż,
ataki orek na ludzi zdarzają się rzadko – stwierdzam. – Pewnie
były po prostu zaciekawione.
- Jak
cholera! – reaguje Courtney natychmiastowo. – Gary z początku
też tak myślał, nawet przyznał mi się, że miał nadzieję, że
go jakoś odholują do brzegu, tak jak czasem się mówi w mediach.
A te maruchy zaczęły się nim bawić. Nie z nim, tylko nim.
Popychały go nosem, jedna do drugiej, jakby w piłkę grały, aż mu
narobiły sińców. Jedna była tak wredna, że kilka razy wciągała
Gary’ego pod wodę i wyciągała na wierzch dopiero wtedy, kiedy
zaczynał się dusić.
- To pewnie
tresowane orki zbiegłe z CIA – stwierdza ojciec nie bez ironii.
Charles
Udupa Courtney puszcza jego uwagę mimo uszu.
- Gary
myślał, że go normalnie zeżrą, a one się po prostu nad nim
znęcały. I to całkiem złośliwie. Jedna próbowała mu ściągnąć
gacie i żeby nie pasek, toby się jej udało.
- Wiesz co, Charlie? – przerywa tata.
– Do tej pory byłem jeszcze gotów ci uwierzyć, ale teraz nie mam
cienia wątpliwości, że to bujda na resorach. Może jestem w stanie
wyobrazić sobie, jak Gary próbuje tłumaczyć się przed żoną, że
portki ściągnął mu wieloryb-zabójca, ale nie przychodzi mi do
głowy żaden wszechświat równoległy, w którym taka wymówka
brzmiałaby wiarogodnie.
- Ja tylko
powtarzam to, co Gary opowiadał – zastrzega się Charlie. –
Przyrzeka, że wszystko to przeżył naprawdę.
- Jasne. Jak go spotkasz, to powiedz,
żeby już więcej po pejotlu nie wypływał na ocean.
- Jak to się skończyło? – pytam.
- W końcu
się znudziły i odpłynęły, a Gary ostatkiem sił dogonił łódkę,
wczołgał sie do niej i dopłynął do brzegu. Jak już fala
wypchnęła go na plażę, to z wyczerpania zasnął tak mocno, że
obudził go dopiero policjant.
- O, i ten
ostatni kawałek ma w sobie najwięcej prawdopodobieństwa! – rzuca
tata.
- Daj
spokój, po co by miał coś takiego zmyślić?
- Jest
artystą. Zmyślanie to jego powołanie.
Po jakimś
czasie nadchodzi nieunikniony moment, gdy muszę na chwilę udać się
na zaplecze w celach sanitarnych. Spędzam tam więcej czasu, niż
się spodziewałam, bo wciąż rozpamiętuję to, czego się
dowiedziałam, ależ hamletka ze mnie. Z jednej strony – orki, ale
fajnie! Z drugiej strony – jeśli prawdą jest to, co mówili Dev i
kumpel Courtneya, to są niebezpieczne, a w najlepszym razie
niesympatyczne. Zapędzają wieloryba na plażę, przewracają łódkę,
znęcają się nad człowiekiem, który wpadł do wody… Wredota
wobec istot ludzkich zdarza się raczej wśród orek trzymanych w
niewoli niż dzikich. Czyżby jakaś grupka uciekinierów z
oceanarium?
Gdy wracam
na salę, ojciec i piastujący kolejnego drinka Charlie momentalnie
zwracają ku mnie spojrzenie.
- Jakiś interesant do ciebie – mówi tata.
- Znowu wielbiciel? – pytam, czując narastającą euforię.
- Nie znam szczegółów, kazałem mu poczekać w socjalnym.
Wracam więc na zaplecze, wprost w ekstazie. Wrócił, łotr jeden! Nogi mam jak z
gumy, serce bije niczym budzik-renegat. Im bardziej się zbliżam do
trapezoidalnej plamy światła padającej z drzwi pokoju socjalnego,
tym mniejsze kroki robię, jakbym próbowała udowodnić paradoks
Zenona z Elei. Wreszcie staję na progu i zamieram.
Z rozczarowania. To nie Devlin!
Moje ciało
zmienia się w ołów. Oczy zaczynają szczypać, jakby na znak, że
gdybym miała ochotę się rozpłakać, to nie ma sprawy, już są
gotowe. Miast wspaniałego posiadacza granatowych oczu w pokoju
socjalnym stoi niewysoki facecik, łysiejący, w drucianych
okularach. Ma na sobie popielaty garnitur i krawat. Czuję się
sflaczała jak przedziurawiona dętka.
- Panna
Laurie, jak sądzę? – upewnia się krawaciarz.
- Tak, to
ja. Czym mogę służyć…? – pytam ze ściśniętym gardłem.
- Nazywam
się Dan Isidore i jestem menażerem Jasona Barbera.
- Czy każdy ze świty Jasona musi być
łysy? – zastanawiam się i dopiero po fakcie zdaję sobie sprawę,
że wskutek emocjonalnego pomieszania wypowiedziałam tę myśl na
głos. Ale ze mnie ordynus!
- Co? –
Isidore chwyta dopiero po chwili. – A, Lahad! Nie, to czysty
przypadek, że ja tracę włosy w sposób naturalny, a tamten
falangista chodzi z ogoloną głową.
- Falangista?
- Zanim zaczął zarabiać jako szofer celebrytów, należał do Falangi –
wyjaśnia Isidore, najwyraźniej nie przepada za kierowcą Jasona. –
Nie ONR, tylko tej libańskiej.
- Co to jest ONR?
- Nic ważnego.
- Mniejsza o to. Czego pan chce?
- Przeprosić za mojego podopiecznego.
W moim
zranionym serduszku rozczarowanie ustępuje miejsca wkurzeniu.
- Nie miał nawet na tyle rozumu i godności człowieka, żeby przeprosić
osobiście?
Nie żebym jakoś szczególnie pragnęła ujrzeć Jasona, wręcz przeciwnie,
jednak przeprosiny przez adwokata to poziom obciachu przekraczający
moją wytrzymałość.
Isidore wydaje z siebie zakłopotane chrząknięcie.
- Prawdę mówiąc, przepraszam nie tyle w jego imieniu – mówi z pewną
rezerwą – co we własnym, z uwagi na wstyd, jaki czuję przez jego
ekscesy. Jason to… trudny współpracownik.
- Jestem w stanie w to uwierzyć – odpowiadam sucho.
Dan Isidore pozwala sobie siąść na kanapie. Zajmuję krzesło naprzeciwko
niego.
- Jako menażer pana Barbera – wyjaśnia – zajmuję się sprawami
związanymi z jego karierą sceniczną i wizerunkiem. Między innymi
również i tym, żeby nie napytał sobie biedy. Albo komuś.
Niestety, nie zawsze mi się udaje.
- Więc może powinien zatrudnić kogoś, kto lepiej go upilnuje? – rzucam
niezadowolona.
- Obawiam się, że zatrudnienie kogoś bardziej kompetentnego i surowszego ode
mnie nie jest w jego interesie – odpowiada Isidore z pewną dozą
autoironii. – Mimo wszystko, artysta nie jest ubezwłasnowolniony,
a menażer nie jest jego niańką ani opiekunem prawnym. Nie jestem w
stanie zrobić tego, czego nie mogę. Na przykład ingerować zbytnio
w jego czas wolny czy życie prywatne.
- Zaraz, czyli zasadniczo przychodzi pan po to, żeby powiedzieć: “No
sorry, lasiu, że cię mój podopieczny skopał, ale tak po prostu
bywa?”
- Cóż… Właśnie tak – Isidore rozbrajająco przyznaje mi rację. –
Jason opowiedział mi o swoich przygodach w Eurece, z udziałem pani
i kolegów tudzież wieloryba. Zasięgnąłem języka i jestem równie
oburzony jak pani.
- Chyba jednak pana nie obrzucał obelgami i nie robił pogardliwych uwag do
pańskiej budowy ciała albo pochodzenia.
- Ośmielam się twierdzić, że… owszem, zdarza mu się. To właśnie nazywam
trudną współpracą, między innymi.
Teraz patrzę na menażera nawet z odrobiną współczucia. To, co
przeżyłam we wtorek i środę, on ma na co dzień i w dodatku nie
może od tego uciec, musi wykonywać swoją pracę.
- Chciałbym jakoś wynagrodzić… – odzywa się.
- Żadne pieniężne odszkodowanie nie jest relewante do bólu, jaki zadał mi
Jason Barber – stwierdzam z celowym patosem.
- Rozumiem – odpowiada zakłopotany Isidore. – Ale chciałbym pomóc choćby w
jakikolwiek sposób, żeby mieć egoistyczne poczucie, że nie
pozostałem bezczynny. Czego pani potrzeba?
- Będę wystarczająco szczęśliwa, jeśli dopilnuje pan, żeby ten
piosenkarz się do mnie nie zbliżał.
Najgorsze Okładki czują się zaszczycone! :D
OdpowiedzUsuń