poniedziałek, 26 grudnia 2016

6. Piątek i sobota



Cały wieczór, noc i poranek upływają mi pod znakiem tajemniczego Devlina. Tak, choć czuję, że jest mi bliski, to jednak wciąż tajemniczy! Odtwarzam w pamięci szczegóły randki, fragmenty rozmowy, wszystko, co zdołałam zapamiętać z jego mowy ciała i co by wskazywało, że po pierwsze, nie jestem mu obojętna, a po drugie, to wszystko mi się w ogóle nie przyśniło.
Kiedy schodzę na śniadanie, jestem cała w skowronkach. Śpiewa więc moja niebieska koszula w żółtą kratę, lekka pomarańczowa spódnica i cytrynowe balerinki. Tak głęboko pogrążam się w przyjemnych myślach o przyjemnym kliencie, że ledwo konotuję, co mama do mnie mówi. Dopiero wyszedłszy do przedpokoju, zdaję sobie sprawę, że mój niespotykanie radosny nastrój w połączeniu z piramidalnym roztargnieniem mógł rodzicielkę troszeczkę zaniepokoić. Ale to nic, to silniejsze ode mnie.
Spacer z psem nie pomaga. Straciłam głowę jak Ned Stark! Moje serce zerwało się ze smyczy i nadaje do mnie alfabetem Morsego. Co się ekscytujesz jak rolnik w podorywki, stuka lewa komora. Mało to razy brałaś zwykłą uprzejmość za przejaw czegoś więcej, a potem miałaś z tego figę? Prawa zaś kląska przedsionkiem: na litość, on cię przytulił! Normalni ludzie cię nie przytulają!
Muszę się komuś zwierzyć, bo inaczej pęknę. Do baru dopiero na trzecią, więc zdążę chyba odwiedzić krejzolkę Ashley? Nie powinna dziś mieć nic pilnego… Ale gdy wracam do domu, mój plan ulega modyfikacji. Wczoraj wieczorem byłam tak roztargniona, że nie wstawiłam roweru do garażu, tylko oparłam o tylną ścianę domu. Teraz widzę, że na tylnym kole zrobił się kapeć.
Odpinam z ramy pompkę i próbuję uzupełnić powietrze. Zero reakcji. Pompuję ze dwie minuty – na próżno, dętka jak była, tak pozostaje sflaczała. Devlin tak mi namieszał pod kopułą, że nie zauważyłam, kiedy na coś najechałam! Muszę naprawić, inaczej nie będę mogła pojechać do pracy…
Dzwonię więc do krejzolki Ashley, żeby to ona przyszła do mnie. Z naprawą sama dam sobie radę, zresztą dwie dziewczyny do jednej dętki to już przesada, ale przyda mi się towarzystwo przy tak żmudnej robocie.
Przebieram się w niefotogeniczne szare dresy – moją stałą odzież roboczą. Z kieszeni wyciągam pomarańczowe rękawice ochronne z dzianiny, z granatowymi plastikowymi wzmocnieniami od wewnątrz. Krejzolka Ashley jest u mnie w ciągu piętnastu minut. Ma na sobie granatową tunikę i dżinsowe biodrówki, włosy spięła bordową opaską.
- Słuchaj, Ashley, nie jest bezpiecznie – walę prosto z mostu.
- Co się stało?
- Chyba się zakochałam.
- W kim?! – poziom podniecenia Ashley podskakuje na trzy metry w górę. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
- Jeżeli masz na myśli… tego piosenkarza, to nic z tych rzeczy. Gdybym źle ci życzyła, to nawet bym powiedziała, że możesz go sobie wziąć całego.
Idziemy ku garażowi. Matka wygląda przez okno, Ashley wita się z nią uprzejmym okrzykiem.
- Odzyskałaś w końcu te ciuchy? – pytam kumpelę.
- Jeszcze nie, jakoś nie miałam odwagi. Bo co, pójdę i powiem: “Elo, Jason, nie została czasem u ciebie moja spódnica i koszula?”
- Przecież marzyłaś o tym, żeby go spotkać.
- Tak, ale po tej całej inbie z wielorybem jakoś nie mam śmiałości… Chybaście go z Kennym ciut za szorstko potraktowali.
- Za szorstko? Według mnie jeszcze za mało oberwał. Cóż, na razie mam z nim spokój.
Jest ładny, słoneczny dzień, więc nie ma sensu kiblować w garażu. Wyciągam na zewnątrz rozkładany stolik piknikowy i umieszczam na nim cały swój warsztat. Łyżka do opon, klucz nasadowy, pompka, miednica z wodą, plastikowa tacka, na którą odłożę drobne części, żeby się nie stoczyły w trawę, oraz oczywiście łatki i klej do dętek. Podprowadzam rower bliżej i stawiam kołami do góry. Krejzolka Ashley przynosi sobie krzesło.
- No to opowiadaj – zachęca. – W kim się zakochałaś?
- To klient, który przyszedł do baru w poniedziałek. Tak mnie szokło, że upuściłam jego zamówienie na podłogę! A wczoraj przyszedł drugi raz, specjalnie po to, żeby ze mną porozmawiać. Poszliśmy na lody do Fridy Gaussen. On jest fantastyczny!
Odkręcam tylne koło, po krótkiej chwili zmagania z łańcuchem ściągam je z widelca. Demontuję wentyl, po czym nadchodzi czas łyżki do opon. Równocześnie snuję opowieść o nieoczekiwanej randce, ekscytując się tak, jakbym chciała prześcignąć przyjaciółkę w sztuce szczebiotania.
- Devlin? – upewnia się krejzolka Ashley. – Ładne imię. Irlandzkie, nie?
- Wuja Marvin by powiedział, że pogańskie, bo prawie jak “devil” – zauważam kwaśno. – Szkoda, że niewiele więcej o nim wiem.
- A czego się spodziewałaś? Że po jednej randce poznasz go tak dobrze jak brata?
- Nie o to chodzi. Tak bardzo pragnę zobaczyć go znowu, a nie mogę się z nim skontaktować! Nie wiem, gdzie mieszka, nie wiem, gdzie pracuje, nie mam maila ani numeru, nie znam nazwiska, żeby poszukać w sieci. Aha, jedną rzecz wiem: ma siostrę.
- To świetnie! Możesz się z nią skumplować i wtedy…
- Tylko jak ją znajdę, mądralo? W jej przypadku nie znam nawet imienia! Poza tym podobno za młoda.
Znacznie łatwiej idzie mi szukanie pęknięcia w dętce: wkładam ją do miednicy i kawałek po kawałku przesuwam pod powierzchnią wody. Mam za sobą ledwo jedną trzecią obwodu… Dziura wielkości Nebraski! Bywa, że całymi minutami przyglądam się zanurzonej dętce, zanim cokolwiek znajdę, bo ten jeden uparty pęcherzyk powietrza trzyma się swojego miejsca w dziurze i dopiero trącony mknie ku powierzchni wody, by zrobić miejsce następnemu. Nie tym razem! Dziś bąbelki całym stadem wylatują z miejsca, w którym dętka została przebita. Tryumfalnie wyławiam ją i unoszę do góry niczym gryzącego własny ogon czarnego węgorza-rekordzistę.
- I co zamierzasz zrobić? – pyta krejzolka Ashley.
- Nakleję łatkę, powieszę w garażu, dopompuję i za godzinę sprawdzę, czy dobrze sklejona.
- Co?! O Devlina pytam!
- Modlić się i pracować – oto, co mogę. Może w końcu spotkamy się jeszcze raz. Tylko żebym z tremy nie zapomniała i wtedy poprosić go o kontakt…
Po chwili łatka już przyklejona, trzyma chyba nieźle, za godzinę skontroluję i w razie czego poprawię. Dla pewności wywalam oponę na lewą stronę i sprawdzam, czy przypadkiem ostry przedmiot będący przyczyną moich wysiłków nie utkwił w niej i nie przebije dętki po raz drugi.
- Ty, Laurie – zauważa Ashley – jak oboje się fascynujecie wielorybami, to może się spotkacie na jakiejś imprezie branżowej?
- Jasne, bo w Redwood Empire to nic tylko zjazdy miłośników waleni co tydzień. Co proponujesz? Jechać siedemset mil do Muzeum Wielorybów w Waszyngtonie i koczować przed wejściem nie wiadomo ile w nadziei, że Devlin przyjdzie zwiedzać? A jeżeli ta akurat ekspozycja go nie interesuje? Albo już był? Bez sensu…
Wieszając dętkę na haku w garażu, coś sobie nagle przypominam. Przecież powiedział, że na pewno się jeszcze spotkamy! Jeśli nawet nie mogę go znaleźć – to on znajdzie mnie, gdy tylko będzie mógł! Teraz pewnie pracuje, ale kiedyś przyjdzie do “Albatrossa”, zgodnie z zasadą, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni. To się nazywa motywacja do pracy!

Tego dnia mam wyjść z baru dwie godziny wcześniej, bo zastąpi mnie Sergio. Nie dość, że dzień pracy mam krótszy, to jeszcze mija nad wyraz szybko. W radiu Cher śpiewa “Just Like Jesse James”, wbijając mnie w jeszcze bardziej marzycielski nastrój. Siedzę na zmianie z Amandą, która chyba dostrzega emitowane przeze mnie promienie romantyzmu.
- Czego chciał ten koleś, co o ciebie wczoraj wypytywał? – pyta w wolnej chwili, gdy akurat na sali nie ma klientów.
- Ach, to tylko wielbiciel – odpowiadam, starając się przybrać ton jak najbardziej obojętny.
- Coś poważnego?
- Wiesz co, na tej naszej prowincji wystarczy, że raz o człowieku napiszą w gazecie albo wrzucą zdjęcie na portal, a już zaczynają się za nim uganiać fani. Widać ratowanie wielorybów jest ostatnio trendy.
- Powaga? – Amanda jest rozbawiona.
- A tak na serio, to w razie, gdyby jeszcze tu przyszedł pod moją nieobecność, upoważniam cię, żebyś podała mu mój numer.
- Byczo! – przyznaje z aprobatą.
- Jemu i tylko jemu. To ma być dyskretna sprawa.
- W porządku, będzie totalnie pod chajrem. Nie powiem, chłopina miał w sobie coś…
Po południu, zluzowana przez Sergia, postanawiam urządzić sobie wypad na plażę, zobaczyć ocean. Podświadomie dążę do tego, by gdzieś po drodze napotkać Devlina. Ale może przecież w ogóle nie być go w mieście… Ciepły dzień, na plaży kilkadziesiąt osób, biegają dzieci, biegają psy. Prowadzę rower ku dzikszemu kawałkowi, który stał się sceną incydentu z cielęciem. Morze szumi, mewy krzyczą, wiatr szeleści w wydmuchrzycach…
Skoro myślenie życzeniowe wmawia mi, że granatowooki przyjdzie mnie odwiedzić w miejscu, gdzie już dwukrotnie się spotkaliśmy, to na logikę plaża powinna mi się kojarzyć z ekscesami Jasona Barbera – ale z jakiejś przyczyny nie zawracam sobie nim głowy. Może już wyjechał z miasta, mam to gdzieś. Zresztą nie będzie jakiś szmondak z branży rozrywkowej psuć mi recepcji moich rodzinnych stron! Na horyzoncie kilka statków. Zbiornikowce czy masowce – z tej odległości nie idzie rozpoznać. Może na którymś właśnie przebywa mój Devlin… Zaraz, “mój”? Nie rozpędzam się za bardzo?

W sobotę znów praca po południu – weekendy mam zwykle wolne, ale tym razem zamieniłam się z Sergiem. Kolejny spokojny dzień, podaję obiad za obiadem, herbatę za herbatą, pucharek lodów za pucharkiem. Tym razem siedzę w kawiarni z ojcem, zaś Amanda miała na rano. Co jakiś czas wpadają więc różni jego kumple, w tym jakiś ksiądz. Dzwoni też artysta plastyk z Portland, ale jest tak naprany, że tata przez dobre kilka minut na próżno próbuje ustalić, o co mu w ogóle chodzi.
O szóstej w “Albatrossie” zjawia się Charlie Courtney. Z głośników akurat leci Sun Ra z bardzo trzeszczącego winyla. A może to Rahsaan Roland Kirk? Ci dwaj zawsze mi się mylą, tak samo jak Coltrane z Colemanem.
Charlie sadowi się na swym tradycyjnym miejscu przy barze, biorąc teczkę na kolana.
- Polej drinolca, Al, na okoliczność mojego powrotu z Bakersfield!
- Co ty miałeś do roboty w Bakersfield? – dziwi się tata, sięgając po shaker. – Niby spore miasto, a nic tam ni ma. U nas przynajmniej ocean, a u nich – tylko kukurydza.
- Oceanu sobie nie uprażysz na wieczorny seans – odpowiada Courtney filozoficznie.
On chwyta za kieliszek, ja chwytam za talerze po klientce, która właśnie wyszła, ale cały czas nasłuchuję opowieści postrzelonego artysty.
- Udało mi się wydać książkę – oznajmia z dumą – i pojechałem po egzemplarze autorskie.
- Gratuluję – odpowiada ojciec. – Ale nie mogli ci ich wysłać pocztą?
- To nie to samo. Chodziło o podtrzymanie osobistej więzi pomiędzy autorem a wydawcą.
- Czyli, mówiąc po ludzku, po prostu o to, żeby dać se w gaźnik.
- No cóż, mój wydawca to bardzo kulturalny człowiek, warto takiemu poświęcić trochę czasu… Czekaj, przyniosłem ci jedną sztukę.
Charlie Courtney otwiera teczkę i wyciąga książkę standardowego formatu. Okładka miała pewnie wyglądać nastrojowo, ale projektantowi przyszło do głowy zrobić kolaż z elementów powycinanych ze stockowych zdjęć, z zaburzonymi proporcjami. Dla większej spójności grafik dorysował to i owo długopisem, niby to bardziej “artystycznie”. Nad tym wszystkim góruje napis czcionką równie “artystyczną”, to znaczy nieczytelną: “Charles Udupa Courtney. Jej szafranowe logarytmy”. Efekt końcowy nadaje się w sam raz na jakąś stronę typu “Najgorsze Okładki”.
- Charles jaki?! – pyta ojciec ze zdumieniem.
- Była kiedyś moda na hinduskie przydomki – wyjaśnia Charlie. – John Mahavishnu McLaughlin, Devadip Carlos Santana. To ja se też walnąłem.
- Ale ty nie jesteś gitarzystą.
- Teraz nie jestem, ale kiedyś byłem. Nie tak dobrym jak McLaughlin czy Santana, ale byłbym lepszy od nich obu, gdyby mi się chociaż trochę chciało ćwiczyć.
- Wszystko jedno, ksywa jakaś taka mało medialna.
- Opowiadasz. Mało medialną to miał mój kumpel, Richard Srinivasa Mooten, któremu ciągle przekręcali na “Śliniwaza”. Nie żeby jego zachowanie przy stole się do tego nie przyczyniło.
Ojciec przegląda książkę, nie sprawiając wrażenia, jakby specjalnie go wciągnęła.
- Duży nakład? – upewnia się.
- Nie licząc autorskich, dwieście dwanaście egzemplarzy.
- Dwieście dwanaście? – powtarza tata zszokowany. – Powiedz jeszcze, że musiałeś dopłacić do tego interesu.
- Niedużo, tylko trzysta dolców.
- Co?! Wybacz, Charlie, ale zdaje mi się, że ten wydawca cię po prostu robi w wała.
- Zaczynając w tym biznesie, od razu wiedziałem, że kokosów z tego nie będzie – odpowiada Courtney ze stoickim spokojem. – A u niego są największe nazwiska Zachodniego Wybrzeża: William Mayfield, Anita Jimenez-Locke, Hepburn Walker, Rodney Kujawa…
- Pod jakim względem największe? Chyba pod względem chlania – ironizuje ojciec. – O, przepraszam, Walker nie chleje, on tylko siedział w kiciu za nieprzyzwoite zachowanie w miejscu publicznym.
- Ale każdy z nich ma na koncie nagrody literackie – przekonuje Charlie.
- Daj spokój, już ja znam takie “nagrody”, wręczane przez tego samego faceta, który ich wydaje.
Courtney filozoficznie rozkłada ręce.
- Cóż, Al, taka to już hardkorowa branża. Przyciąga określonych ludzi.
- Dziwnym trafem są to tacy ludzie, między których nie wypuściłbym własnej córki, nawet gdyby miała naładowaną trzydziestkę ósemkę za pasem.
- A po co? Ona ma swoją pasję i sądząc po prasowych doniesieniach, radzi sobie doskonale.
- Och, proszę… – wzdycham. – Nie mogę się przyzwyczaić, że stałam się troszeczkę sławna.
- I nie ma do czego! – odpowiada Charlie z przekonaniem. – Popularność jest ulotna. Ars longa, sława brevis!
Do baru wchodzą jacyś robotnicy, zamawiają po kilka piw, więc ojciec zajmuje się ich obsługą. Charlie Courtney spogląda na mnie z zaciekawieniem.
- Tyś specjalistka. Prawda to, że delfiny i wieloryby, jako jedyne zwierzęta oprócz ludzi, popełniają samobójstwa?
- Jest taka teoria – przyznaję. – Ale co do tego cielaka, podobno to nie próba samobójcza, tylko stado orek go zapędziło na plażę. Nie wiem, czy to prawda, bo w naszej okolicy od dawna nie było orek.
- Ale ostatnio się rozbestwiły – informuje Charlie, z miejsca przyciągając mą uwagę. – Słuchaj, młoda damo, muszę ci to powiedzieć. Wczoraj wieczorem, wracając z Bakersfield, wpadłem do Arcata i natknąłem się na Gary’ego Flowersa. No i on mi opowiedział, jaką miał przygodę we wtorek.
- Nie wierzę w ani jedno słowo tego starego ochlapusa – wtrąca ojciec, powróciwszy z tacą po zaserwowaniu piw robotnikom. – Wiesz, że on ma u mnie zakaz picia na kredyt?
- Wszyscy mają – Charlie znacząco wskazuje brodą kasę fiskalną.
- Ale on ma bardziej – stwierdza tata. – Bo nie oddaje.
- W każdym razie było tak – Courtney wraca do tematu. – We wtorek popołedniu Gary po robocie wypłynął sobie łódką na ocean. Był ze szeset jardów od brzegu, kiedy nagle zobaczył trójkątne płetwy. Myślał, że rekiny, nie? Kiedy podeszły bliżej, okazało się, że to orki. Cztery spasione bydlaki, każdy wielki jak rolls-royce.
O Boże, myślę sobie. To już i orki przybyły w nasze strony? Co za wspaniałe wakacje! Pierwsza praca, potencjalna pierwsza miłość, dwie różne populacje waleni…
- No więc podpłynęły bliżej – ciągnie Charlie. – Gary próbował je ominąć, a one zagradzały mu drogę, nieważne, jak się wykręcał. Kiedy je w końcu jakoś wymanewrował, wtem jedna orka walnęła go w burtę, aż wyleciał z łodzi do wody. Wpadł w panikę, myślał, że pójdzie na dno, ale one przytrzymały go na powierzchni.
- Cóż, ataki orek na ludzi zdarzają się rzadko – stwierdzam. – Pewnie były po prostu zaciekawione.
- Jak cholera! – reaguje Courtney natychmiastowo. – Gary z początku też tak myślał, nawet przyznał mi się, że miał nadzieję, że go jakoś odholują do brzegu, tak jak czasem się mówi w mediach. A te maruchy zaczęły się nim bawić. Nie z nim, tylko nim. Popychały go nosem, jedna do drugiej, jakby w piłkę grały, aż mu narobiły sińców. Jedna była tak wredna, że kilka razy wciągała Gary’ego pod wodę i wyciągała na wierzch dopiero wtedy, kiedy zaczynał się dusić.
- To pewnie tresowane orki zbiegłe z CIA – stwierdza ojciec nie bez ironii.
Charles Udupa Courtney puszcza jego uwagę mimo uszu.
- Gary myślał, że go normalnie zeżrą, a one się po prostu nad nim znęcały. I to całkiem złośliwie. Jedna próbowała mu ściągnąć gacie i żeby nie pasek, toby się jej udało.
- Wiesz co, Charlie? – przerywa tata. – Do tej pory byłem jeszcze gotów ci uwierzyć, ale teraz nie mam cienia wątpliwości, że to bujda na resorach. Może jestem w stanie wyobrazić sobie, jak Gary próbuje tłumaczyć się przed żoną, że portki ściągnął mu wieloryb-zabójca, ale nie przychodzi mi do głowy żaden wszechświat równoległy, w którym taka wymówka brzmiałaby wiarogodnie.
- Ja tylko powtarzam to, co Gary opowiadał – zastrzega się Charlie. – Przyrzeka, że wszystko to przeżył naprawdę.
- Jasne. Jak go spotkasz, to powiedz, żeby już więcej po pejotlu nie wypływał na ocean.
- Jak to się skończyło? – pytam.
- W końcu się znudziły i odpłynęły, a Gary ostatkiem sił dogonił łódkę, wczołgał sie do niej i dopłynął do brzegu. Jak już fala wypchnęła go na plażę, to z wyczerpania zasnął tak mocno, że obudził go dopiero policjant.
- O, i ten ostatni kawałek ma w sobie najwięcej prawdopodobieństwa! – rzuca tata.
- Daj spokój, po co by miał coś takiego zmyślić?
- Jest artystą. Zmyślanie to jego powołanie.

Po jakimś czasie nadchodzi nieunikniony moment, gdy muszę na chwilę udać się na zaplecze w celach sanitarnych. Spędzam tam więcej czasu, niż się spodziewałam, bo wciąż rozpamiętuję to, czego się dowiedziałam, ależ hamletka ze mnie. Z jednej strony – orki, ale fajnie! Z drugiej strony – jeśli prawdą jest to, co mówili Dev i kumpel Courtneya, to są niebezpieczne, a w najlepszym razie niesympatyczne. Zapędzają wieloryba na plażę, przewracają łódkę, znęcają się nad człowiekiem, który wpadł do wody… Wredota wobec istot ludzkich zdarza się raczej wśród orek trzymanych w niewoli niż dzikich. Czyżby jakaś grupka uciekinierów z oceanarium?
Gdy wracam na salę, ojciec i piastujący kolejnego drinka Charlie momentalnie zwracają ku mnie spojrzenie.
- Jakiś interesant do ciebie – mówi tata.
- Znowu wielbiciel? – pytam, czując narastającą euforię.
- Nie znam szczegółów, kazałem mu poczekać w socjalnym.
Wracam więc na zaplecze, wprost w ekstazie. Wrócił, łotr jeden! Nogi mam jak z gumy, serce bije niczym budzik-renegat. Im bardziej się zbliżam do trapezoidalnej plamy światła padającej z drzwi pokoju socjalnego, tym mniejsze kroki robię, jakbym próbowała udowodnić paradoks Zenona z Elei. Wreszcie staję na progu i zamieram.
Z rozczarowania. To nie Devlin!
Moje ciało zmienia się w ołów. Oczy zaczynają szczypać, jakby na znak, że gdybym miała ochotę się rozpłakać, to nie ma sprawy, już są gotowe. Miast wspaniałego posiadacza granatowych oczu w pokoju socjalnym stoi niewysoki facecik, łysiejący, w drucianych okularach. Ma na sobie popielaty garnitur i krawat. Czuję się sflaczała jak przedziurawiona dętka.
- Panna Laurie, jak sądzę? – upewnia się krawaciarz.
- Tak, to ja. Czym mogę służyć…? – pytam ze ściśniętym gardłem.
- Nazywam się Dan Isidore i jestem menażerem Jasona Barbera.
- Czy każdy ze świty Jasona musi być łysy? – zastanawiam się i dopiero po fakcie zdaję sobie sprawę, że wskutek emocjonalnego pomieszania wypowiedziałam tę myśl na głos. Ale ze mnie ordynus!
- Co? – Isidore chwyta dopiero po chwili. – A, Lahad! Nie, to czysty przypadek, że ja tracę włosy w sposób naturalny, a tamten falangista chodzi z ogoloną głową.
- Falangista?
- Zanim zaczął zarabiać jako szofer celebrytów, należał do Falangi – wyjaśnia Isidore, najwyraźniej nie przepada za kierowcą Jasona. – Nie ONR, tylko tej libańskiej.
- Co to jest ONR?
- Nic ważnego.
- Mniejsza o to. Czego pan chce?
- Przeprosić za mojego podopiecznego.
W moim zranionym serduszku rozczarowanie ustępuje miejsca wkurzeniu.
- Nie miał nawet na tyle rozumu i godności człowieka, żeby przeprosić osobiście?
Nie żebym jakoś szczególnie pragnęła ujrzeć Jasona, wręcz przeciwnie, jednak przeprosiny przez adwokata to poziom obciachu przekraczający moją wytrzymałość.
Isidore wydaje z siebie zakłopotane chrząknięcie.
- Prawdę mówiąc, przepraszam nie tyle w jego imieniu – mówi z pewną rezerwą – co we własnym, z uwagi na wstyd, jaki czuję przez jego ekscesy. Jason to… trudny współpracownik.
- Jestem w stanie w to uwierzyć – odpowiadam sucho.
Dan Isidore pozwala sobie siąść na kanapie. Zajmuję krzesło naprzeciwko niego.
- Jako menażer pana Barbera – wyjaśnia – zajmuję się sprawami związanymi z jego karierą sceniczną i wizerunkiem. Między innymi również i tym, żeby nie napytał sobie biedy. Albo komuś. Niestety, nie zawsze mi się udaje.
- Więc może powinien zatrudnić kogoś, kto lepiej go upilnuje? – rzucam niezadowolona.
- Obawiam się, że zatrudnienie kogoś bardziej kompetentnego i surowszego ode mnie nie jest w jego interesie – odpowiada Isidore z pewną dozą autoironii. – Mimo wszystko, artysta nie jest ubezwłasnowolniony, a menażer nie jest jego niańką ani opiekunem prawnym. Nie jestem w stanie zrobić tego, czego nie mogę. Na przykład ingerować zbytnio w jego czas wolny czy życie prywatne.
- Zaraz, czyli zasadniczo przychodzi pan po to, żeby powiedzieć: “No sorry, lasiu, że cię mój podopieczny skopał, ale tak po prostu bywa?”
- Cóż… Właśnie tak – Isidore rozbrajająco przyznaje mi rację. – Jason opowiedział mi o swoich przygodach w Eurece, z udziałem pani i kolegów tudzież wieloryba. Zasięgnąłem języka i jestem równie oburzony jak pani.
- Chyba jednak pana nie obrzucał obelgami i nie robił pogardliwych uwag do pańskiej budowy ciała albo pochodzenia.
- Ośmielam się twierdzić, że… owszem, zdarza mu się. To właśnie nazywam trudną współpracą, między innymi.
Teraz patrzę na menażera nawet z odrobiną współczucia. To, co przeżyłam we wtorek i środę, on ma na co dzień i w dodatku nie może od tego uciec, musi wykonywać swoją pracę.
- Chciałbym jakoś wynagrodzić… – odzywa się.
- Żadne pieniężne odszkodowanie nie jest relewante do bólu, jaki zadał mi Jason Barber – stwierdzam z celowym patosem.
- Rozumiem – odpowiada zakłopotany Isidore. – Ale chciałbym pomóc choćby w jakikolwiek sposób, żeby mieć egoistyczne poczucie, że nie pozostałem bezczynny. Czego pani potrzeba?
- Będę wystarczająco szczęśliwa, jeśli dopilnuje pan, żeby ten piosenkarz się do mnie nie zbliżał.




1 komentarz: