Po uratowaniu walenia nie bardzo mamy
jak wrócić do domu, gdyż obmierzły Jason pokazał nam figę jedną
ręką, a fakulca drugą, zmywając się z Samoa Beach razem z
limuzyną. Ludzie ze straży przybrzeżnej zabierają więc nas do
bazy.
Miałam
rację – przypłynęli z drugiej strony mierzei. Brniemy za nimi i
całą grupą – ja, Cristina, bracia Andreas i krejzolka Ashley –
pakujemy się do jednej z kilku niedużych, pomarańczowych łodzi
motorowych, które, jak wmawia mi Kenny, noszą szumną nazwę
“Defender”. Po chwili prujemy już całą naprzód przez Humboldt
Bay. Cris rozmawia o czymś z Billym, Ashley wygląda na skwaszoną,
gołoklaty Kenny próbuje ją pocieszyć, a przynajmniej przekonać,
że jego dół jest głębszy od jej dołu. A ja? Czuję się
otępiała, po dramatycznych wydarzeniach adrenalina całkiem
wyparowała, pozostawiając mnie w stanie totalnej galarety. Ciocia
Jenny z pewnością by powiedziała, że histeryzuję i że ona na
moim miejscu wzięłaby się w garść, znalazła wiaderko i ustawiła
się po tej stronie, z której jest najlepszy tłuszcz. W końcu
Eskimosi jedzą muktuk i jakoś żyją, wielorybów nie faszeruje się
tą całą chemią. A wuja Marvin skarciłby ją, żeby nie gadała,
bo Amerykanie przynieśli im cywilizację i Jezusa, a te dzikusy są
tak niewdzięczne, że nawet już nie pozwalają nazywać się
Eskimosami, też coś!
Odtwarzanie
hipotetycznej reakcji wujostwa na mój tak zwany wyczyn zajmuje me
myśli na tyle skutecznie, że sporym zaskoczeniem jest dla mnie
wniosek, że właśnie stoję wraz z innymi na wybetonowanym placu w
bazie straży przybrzeżnej, w miejscu, gdzie widocznie wolno
wpuszczać cywilów.
Śmigłowiec z weterynarzem przybył
przed nami. Doktor już się zmył, helikoptera też nie widać, ale
pilot stoi przed hangarem, hełm trzyma przy biodrze i składa
raport. Mężczyzna w zsuniętej na tył głowy czapce bosmańskiej,
niezbyt pasującej do pomarańczowego kombinezonu, ale za to
natychmiast pokazującej, kto tu rządzi, słucha go, zapisując coś
w notatniku. Nagle odwraca ku nam głowę, dostrzega Billy’ego i
Kenny’ego.
- A wy co tu robicie, panowie? – pyta
zaskoczony.
- Ratujemy faunę oceaniczną –
wyjaśnia młodszy z braci.
- To byliście wy? – upewnia się
bosman, dopiero teraz dostrzegam na piersi kombinezonu taśmę z
nazwiskiem “Andreas”. – Dobra robota, chłopaki!
- Właściwie to była Laurie –
kontynuuje Billy. – My tylko pomagaliśmy.
- Odwrotnie było! – protestuję. –
Ja nic…
Cristina Guinto obejmuje mnie po
przyjacielsku.
- Nic nie mów – radzi. – Jesteś
na maksa roztrzęsiona, potrzebujesz pozytywnej energii.
Może i potrzebuję, ale czy dostaję?
W ciągu następnej godziny albo dwóch jestem za bardzo zmęczona,
żeby rejestrować, co się dokładnie dzieje. Ktoś tam podaje mi
gorącą herbatę, ktoś inny próbuje znaleźć tymczasowe ubranie
dla krejzolki Ashley, bo przecież nie będzie paradować przez całe
miasto w kostiumie, do tego mokrym. Ojciec braci szybko znika,
wzywają go obowiązki służbowe. Jacyś ludzie zadają mi pytania,
każąc opowiadać o wielorybie niemalże od Adama i Ewy. Marzę
tylko o tym, żeby wrócić do domu.
Wyraziście
pamiętam tylko jeden moment, i to przykry. Otóż cały incydent z
waleniem był dla mnie nie tylko stresujący, ale w dodatku bardzo
płaczogenny. Dochodzi więc do takiej sytuacji, że w chwili spokoju
kryję się między jednym hangarem a drugim, żeby się, za
przeproszeniem, wreszcie wysmarkać. I tam, w wąskim przejściu,
trąbiąc w chusteczkę, nagle czuję dotkliwie, jakby ktoś na mnie
patrzył, choć w zasięgu wzroku nikogo nie ma. To naprawdę
niepokojące uczucie, aż przechodzi mnie dreszcz, ale przez resztę
dnia już się nie powtarza.
Rano, po przebudzeniu, czuję się
wypoczęta, za to niesłychanie ociężała, jak po intensywnym
wysiłku fizycznym. Głód odczuwam tak dojmujący, że nawet nie
patrzę, co na siebie zakładam, byleby jak najszybciej zejść na
śniadanie.
Co by tu przetrącić… Płatki?
Muszę się zastanowić. Opadam z impetem na krzesło, które skrzypi
z wyrzutem, a ja czuję, że szybko się nie podniosę… Pomimo
głodu czuję dziwną inercję. Zamiast splądrować lodówkę,
siedzę nieruchomo i słucham odgłosów pracującej pralki. Ojciec
od rana w pracy, ja mam na popołudniową zmianę, nie ma co się
spieszyć.
W końcu
podejmuję heroiczną decyzję i rzucam się ku chłodziarce.
- Już wstałaś? – słyszę za
plecami.
- Jak widać – odpowiadam, odwracając
się.
Matka stoi w drzwiach, ma na sobie
jakiś straszliwie zmechacony zielony sweter we wzory z włóczki w
różnych odcieniach żółci, które wyglądają jak rozmazana
jajecznica. Do tej pory go nie widziałam – czyżby prezent od
cioci Jenny?
- Strasznie głodna jestem – wyznaję.
- Bo bez kolacji – zauważa. –
Wieczorem padłaś na twarz zaraz po przyjściu, nawet nie zajrzałaś
do kuchni.
Stawia przede mną na stoliku kanapki
z kurczakiem, po czym idzie wstawić herbatę.
- Myślałam, że będę dziś miała z
tobą do pogadania, nigdy dotąd tak nie zabalowałaś.
- Tym razem też nie zabalowałam! –
sprzeciwiam się.
- Wiem, czytałam w internecie.
- Że jak?! – niepokoję się. Czyżby
wieść o chryi z Jasonem Barberem już się rozeszła?
- Otwieram ja dzisiaj internety –
mówi mama – a tu “Humboldt Bay Tribune” wrzuca na główną
zdjęcie mojej osobistej córki. Teraz to się już wcale nie dziwię,
że po czymś takim nie miałaś siły!
Momentalnie
energia wlewa się we mnie jak benzyna do baku. Pełna najgorszych
przeczuć, wyciągam telefon z kieszeni dresu i łączę się z
siecią. Na stronie jednego z dwóch dzienników wychodzących w
naszym mieście nie trzeba długo szukać właściwego tekstu.
“Bohaterska Szesnastolatka Ratuje Wieloryba!” – ekscytuje się
nagłówek. Pod spodem zdjęcie z plaży. Wyszłam jak ostatnia
łajza: zapiaszczona, z potarganymi włosami, opuchniętymi oczyma i…
wielorybem wiszącym nad głową. Ale ktoś pomysłowo wykadrował!
Pod fotografią, jak i pod artykułem, podpisała się jakaś Renee
Squire. To pewnie ta w białej bluzce, która na plaży miała
największy aparat.
Zmuszam się
w końcu do przeczytania tekstu. Relacja o zdarzeniu jest dość
skrótowa i co ciekawe, zupełnie pomija obecność Jasona. Czyżby
dał komuś w łapę? Nie żeby mi było przykro z powodu tego
przemilczenia, ale… “Laurie, uczennica Eureka High School,
wykazała się niesamowitym opanowaniem w próbie, którą oblewa 85%
Amerykanów: kto z nas wiedziałby, co robić na widok walenia
wyrzuconego na brzeg? Ilu poprzestałoby na zwykłym gapieniu się i
robieniu zdjęć?” Opanowana, akurat! Do tej pory jestem
roztrzęsiona, choć wszystko skończyło się dobrze. Dalej głos
daje doktor Allen, weterynarz z NOAA: “Wieloryb, którego
uratowaliśmy, był młodocianą samicą humbaka. Nie bardzo wiadomo,
dlaczego została ona wyrzucona na brzeg. Zazwyczaj spotyka to różne
gatunki zębowców…” Z niedowierzaniem połączonym z wkurzeniem
czytam dalej: “Walenie to pasja Laurie od najmłodszych lat. W
tegoroczne wakacje dziewczyna dorabia w rodzinnej restauracji, ale w
przyszłości marzy o ochronie środowiska. Nie ma chłopaka, bo jej
prawdziwą miłością jest cytologia”. Co to za kaszana?!
Nagle
doznaję olśnienia. Ashley, na litość boską, cetologia! Przez
“e”! Z telefonem w garści wybiegam do ogródka, żeby poważnie
porozmawiać z kumpelą. Poranek jest ciepły, w ciągu dnia może
być gorąco, więc nie będę się męczyć z długim rękawem.
Wybieram numer.
- Cześć, Laurie! – szczebioce
krejzolka w słuchawkę. – Co słychać?
- Dzień dobry, Ashley! Coś ty
naklachała mediom na temat mojego życia prywatnego?
- O, sorry! Tyle się wtedy działo, że
nie ogarniałam, a tamta kobitka z gazety się do mnie przyczepiła,
normalnie wzięła mnie z zaskoczenia!
- Która kobitka? Ta z krótkimi
włosami?
- Właśnie! Przedstawiła się, ale
nie pamiętam nazwiska.
- Po kiego dzwona wygadałaś jej,
gdzie pracuję albo że nie mam chłopaka? Co to kogo obchodzi? I
jeszcze jedno: mówiłam ci już kiedyś, że nauka o wielorybach to
cetologia, nie cytologia!
- Boże, przepraszam! Tak mnie
perfidnie odpytywała, że coś mi się może wymkło, że jesteś
wolna, ale przysięgam, że o żadnej cyto- ani cetologii nic nie
mówiłam! To już musiała dopisać sama od siebie.
- No ładnie – stwierdzam z ironią.
– Będę celebrytką. W skali lokalnej, ale i tak mam już dosyć,
a jeszcze nawet nie wyszłam na ulicę.
- To wyjdź, świetna pogoda.
- Nie wyjdę, bo się znowu nadzieję
na Jasona i po co mi to?
- O Jasona się nie martw, z
przyjemnością wezmę go na siebie!
- To brzmi dość nieprzyzwoicie –
rzucam z kamienną twarzą.
W słuchawce rozlega się zakłopotany
chichot.
- No faktycznie! Ale krejzolka ze mnie!
- Cieszę się, że to przyznajesz –
odpowiadam i rozłączam się.
Po
śniadaniu wracam na górę, włączam nagrania wielorybich pieśni i
staram się znaleźć w internecie jakiekolwiek inne relacje z Samoa
Beach. Jedna z lokalnych gazet zdarzenie opisała, a druga nie.
Zaglądam na społecznościówkę i przełamując odrazę, sprawdzam
oficjalny profil Jasona Barbera. Totalne milczenie, Jason ani nie
opublikował selfoci z cielęciem, ani w ogóle nie przyznał się do
wypadu na plażę. Może ma dość tego miasta. Przynajmniej tyle
dobrze!
Na krótko
przed wyjazdem do pracy biorę Zappera na wczesnopopołudniowy
spacer. Idę i rozmyślam nad tym idiotycznym zdaniem z artykułu.
Pal sześć cytologię, ale hasło, że ktoś tam nigdy nie był w
żadnym związku, bo jego prawdziwa miłość to X, jest takim suchym
komunałem, że powinni za niego karać grzywną. Poza tym to często
są zupełnie nieprzystające do siebie dziedziny! Fakt, że gdyby
chłopak próbował mnie nakłaniać do porzucenia zainteresowań,
wyleciałby na kopach z mojego życia.
Nie śpieszy mi się jakoś do tego, żeby mieć chłopaka, nie czuję
żadnego wewnętrznego przymusu, żeby podchodzić do każdego, kto
mi się podoba, i mówić: “Chodźmy na spacer, bo jak nie, to w
ryj!” Nawet nie chodzi o to, że się płcią męską nie
interesuję, wręcz przeciwnie, lubię oglądać koszykówkę wcale
nie ze względu na zbiórki, wsady i dwutakty. Problem polega na tym,
że nie ma towaru w mieście. Niektórzy ślinią się do mnie, do
niektórych ślinię się ja, ale to zupełnie rozdzielne zbiory.
Większość chłopaków jest beznadziejnie obleśna. “Hej,
skarbie, twój hotentocki tyłek wygląda bombowo w tych spodniach!”
– co chce osiągnąć osobnik rzucający takim tekstem? Może
jakieś dziewczyny reagują, żeby się przekonać, czy na dalszym
etapie znajomości chłopina odsłoni przed nimi nieznane dotąd
szczyty głupoty, godne opisania w “National Geographic”, ale
wątpię, czy jest takich wiele. Jason Barber, jeśli już się czymś
wybija ponad średnią, to głównie natężeniem, przebijając
wszystko, co dotąd widziałam w dziedzinie chamstwa. Mógłby w tej
dziedzinie podać łapę Olivii Fairchild.
Ktoś mnie
nagle woła. Kenny Andreas nadjeżdża z naprzeciwka na swym mrocznym
rowerze, z ramą własnoręcznie wymalowaną w czaszki i pająki. Tym
razem ma na sobie tiszert AC/DC, kraciaste szorty i sandały. Jak on
się ma do moich rozważań? Obiektywnie jest całkiem niezły, ale
to kumpel, on się nie liczy. Sam też, o ile się orientuję, nie
patrzy na mnie w TEN sposób. O czym tu w ogóle gadać?
Kenny gwałtownie zatrzymuje rower tuż
obok mnie, zsiada i schyla się, żeby pogłaskać Zappera.
- Siema – mówi trochę do mnie, a
trochę do psa, po czym zwraca się już niewątpliwie do mnie: –
Jak żyjesz, bohaterko wieczoru?
- Daj spokój, wstaję rano i pierwsze,
czego się dowiaduję, to że piszą o mnie w internetach! A was z
Billym tak haniebnie przemilczeli…
- To było wariactwo, Laurie! – Kenny
potrząsa swymi pszenicznymi hairami. – Jak se to wspomnę, to
momentami nie mogę uwierzyć, że to nie coś, co widziałem w
telewizji. Wracam wieczorem na chatę, to matka mówi, że jestem w
plecy z kieszonkowym przez najbliższe dwa tygodnie, bo zniszczyłem
całkiem nową koszulę. No to ja jej mówię, że nie zniszczyłem
złośliwie, tylko ratowałem wieloryba. Jeszcze sobie jaja robisz,
powiada, trzy tygodnie i kosisz trawnik! Dopiero jak starszy z Billym
przyjechali, to ją przekonali, że nie ściemniam.
- I co, zachowałeś kieszonkowe?
- Na szczęście. Może nawet w te
wakacje uda nam się odmalować łódkę.
Nagle przypominam sobie rozmowę z
krejzolką Ashley sprzed paru dni.
- Co byś powiedział na mały rejs po
niedzieli? Ashley mówiła, że chciałaby sobie popłynąć, ja tak
samo, pogoda akurat idealna.
- To nie jest głupi pomysł – zgadza
się Kenny. – Pogadam z braciakiem i się umówimy. We czwórkę?
- A kogo byś chciał jeszcze?
- Nie wiem, Cris miała jechać do
Sacramento, ale gdybyś miała kogoś na oku, to za burtę go raczej
nie wyrzucimy.
- Na razie nie mam – przyznaję. –
Będziemy w kontakcie.
Kenny jeszcze raz schyla się do psa,
a potem wsiada na rower.
- I jeszcze jedno, Laurie – przemawia
do mnie z siodełka. – Jakby ten ciul Jason ci się kiedy znowu
naprzykrzał, daj tylko znać, a zaraz przyjedziemy z Billym,
dostanie z liścia, a potem do bagażnika i do lasu.
- Bardzo cię proszę, nic takiego nie
kombinuj! – uspokajam go. – Naprawdę nie chcę. Wy pójdziecie
siedzieć, ze mnie media zrobią królową bandytów, a poza tym będę
mieć przerypane u wszystkich Barberians czy jak im tam.
Do pracy
zakładam niebieską sukienkę w białe grochy – do kolan i z
krótkim rękawem – oraz etniczne sandały na sznurkowej podeszwie.
Parę minut przed trzecią po południu wchodzę do “Albatrossa”.
Na zapleczu spotykam Amandę w trakcie przerwy na papierosa.
- Cześć,
młoda, widziałam cię w gazecie – rzuca na mój widok.
- Słodki
Jezu. W gazecie też?
- Tak, w
“Tribune”, leży w socjalnym. Jesteś sławna!
- Wszyscy
się ze mnie od rana nabijają – odpowiadam zmęczonym tonem.
Zostawiam
rower, zakładam służbowy fartuch i przed robotą zaglądam do
pokoju socjalnego. Czuję, jak płoną mi policzki tudzież uszy, gdy
widzę “Humboldt Bay Tribune” na stoliku, z doskonale widocznym
zdjęciem mojej osoby z wielorybem na głowie. Artykuł identyczny
jak w wersji cyfrowej.
Skrzypi
próg. Ojciec wchodzi do pomieszczenia, powinien już kończyć
robotę i wracać do domu.
- Masz
jakieś plany na sobotę?
- Na razie
nie – odpowiadam. – Czemu pytasz?
- Dzwonił
Sergio, że pojedzie na ślub brata, więc chciałby się z kimś
zamienić. Dasz radę? Dziś on by przyszedł cztery godziny
wcześniej, a jutro dwie.
O nie! Wypuszczają mnie wcześniej do domu, żebym mogła zajmować
się byciem sławną!
- Czyli co,
dwie godziny? To się nie narobię.
- Bez
przesady, na pewno jesteś zmęczona.
Po chwili dołączam do Amandy i bierzemy się we dwie do roboty:
temu obiad dwudaniowy, tamtemu samą zupę, a komu innemu herbatę.
Jest gorący dzień, więc sporo klientów wpada tylko na lody i to
ja biorę na siebie pracę przy lodówce. Na wynos podajemy w waflu,
a większe porcje, do spożycia na miejscu – w nowych, niedawno
kupionych pucharkach z ciemnego szkła. Kształtem przypominają
muszlę i z jakiegoś powodu wygląd gotowej porcji budzi we mnie coś
pomiędzy niepokojem a odrazą.
Minuty szybko zlatują. Artysta Kleiner przyprowadza swą nową
flamę. Blondyna w ceglastej swetrosukni i z grubą szminką pod
kolor wygląda na dwa razy młodszą od niego. Zająwszy stolik,
wyciąga z torebki fletnię Pana i w oczekiwaniu na obiad zaczyna
grać. Amanda złośliwie podkręca muzykę, jakiś nowoczesny jazz.
A ta artystka bez mrugnięcia okiem wpasowuje się w tonację!
O siedemnastej, z wzorową punktualnością, przyjeżdża lowriderem
Sergio Narvaez. Rzadko go widuję, bo nasze zmiany rzadko się
pokrywają, on zwykle pracuje wieczorami. Dziś na sobie niebieską
koszulkę polo w granatowe pasy. Wchodząc do sali, wita się z nami
i rzuca na kontuar jakąś ulotkę.
- “Restauracja Liberec” – czytam.
– Mamy nową konkurencję na dzielni?
- Co to, u
diaska, za konkurencja? – Amanda wzrusza ramionami. – Po
pierwsze, robią w segmencie kuchni etnicznej, a po drugie, byłam,
widziałam i nawet jadłam.
- I jak
wrażenia?
- Chachmęty ostatnie! – ekscytuje
się kelnerka. – Mają w karcie schabowego za dziesięć i za
szesnaście dziewięćdziesiąt dziewięć, a jedyna różnica w
nazwie: że ten pierwszy to schabowy, a ten drugi – tonkacu. Jest
jeszcze jakitori, skoro już o tym mowa. I to się niby nazywa
tradycyjna kuchnia czeska!
- Mają też
“kurę a la dobry wojak Szwejk” – uzupełnia Sergio. –
Ciekawe, co to takiego.
- Wolę się
nie zastanawiać. Ale chociaż Czechy są ojczyzną budweisera, to u
nich, owszem, jest, ale tylko amerykański.
Przekazuję
Narvaezowi obowiązki, wychodzę na zaplecze, ściągam fartuch i
wynoszę rower na zewnątrz. Do domu! Będę wcześniej, to może w
końcu uda mi się coś poczytać.
Jestem już
prawie u wylotu ulicy, gdy Amanda woła mnie zza tylnych drzwi.
- Laurie!
Jakiś gostek o ciebie pyta!
- O nie!
Może jeszcze chce autograf? – wzdycham.
Nie chce mi
się z powrotem leźć przez zaplecze, więc okrążam budynek w
stronę ulicy, żeby wejść normalnie, jak klientka. Jestem o parę
kroków, kiedy otwierają się drzwi baru. To on! Granatowooki!
Moje serce bije jak oszalałe, a od jego uderzeń wstrząsy czuję aż
w nogach, zaraz się kopyrtnę tak samo jak wtedy, gdy rozlałam jego
herbatę. Ręce tracą siłę, od ich drżenia ponaglająco podzwania
dzwonek roweru. On jest taki wspaniały, w granatowej koszuli
podkreślającej jego przecudowne oczy… Boję się! Nie jego
samego, boję się, że znów się przed nim skompromituję, wydaje
mi się to więcej niż pewne, ale nic nie mogę poradzić, jego
wspaniałe oczęta ciągną mnie ku sobie tak jak wtedy we śnie…
- Laurie? –
pyta nieznajomy, jakby trochę zaniepokojony.
- To ja –
potwierdzam. – Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- Założyłem
sobie, że pracujesz cały czas w tym samym miejscu.
- Aha. Czym
mogę służyć?
- Moja
siostra… opowiedziała, czego dokonałaś. Jesteśmy ci bardzo
wdzięczni.
- Chodzi o
tego wieloryba? – upewniam się, choć o co innego niby może
chodzić, przecież nie o wkurzenie Jasona.
- Właśnie.
Przybyłem, aby ci podziękować. W jej i swoim imieniu.
- Ojej, to
naprawdę miłe – przyznaję, nie bardzo gotowa na taki rozwój
zdarzeń. – Ale mój udział w tej całej sprawie był akurat
najmniejszy…
-
Prawdziwych bohaterów poznaje się po tym, że nie wyolbrzymiają.
Stoimy i
patrzymy sobie w oczy. Najwyraźniej ani ja nie wiem, co robić
dalej, ani on. Przez jego uśmiech robi się ze mnie petryfikus
totalus. W końcu to on zdobywa się na odwagę.
- Mam na
imię Devlin. Czy skoro jesteś po pracy, możemy sobie mówić po
imieniu?
- W sumie dlaczego nie… –
odpowiadam tonem, który miał być wyluzowany, a brzmi kompletnie
gburowato, ale po prostu nie panuję nad własnym głosem. – Miło
cię poznać.
- Pozwoliłabyś
się zaprosić na lody?
Święty
Brendanie Żeglarzu, to się nazywa eskalacja! I zaraz druga myśl:
chwytaj okazję, dziewczyno!
- Pozwalam,
możesz mnie zaprosić – odpowiadam. – Byleby nie do
“Albatrossa”, bo wystarczy, że w pracy w nim siedzę.
Kilka ulic dalej
jest lodziarnia Fridy Gaussen. O tej porze w ogródku siedzi kilkoro
dzieciaków z podstawówki, jakieś nieznane mi dziewczyny i emeryt z
psem. Zamawiamy deser, po trzy gałki z bitą śmietaną i
rodzynkami: ja wybieram cytrynową, waniliową i orzechową, a Devlin
– cytrynową i dwie pistacjowe. W tym lokalu mają pucharki o
konwencjonalnym kształcie, nie budzące we mnie żadnych
podświadomych lęków.
- Szkoda, że
nie ma lodów o smaku rybnym – wzdycha mój nowy znajomy.
Wybucham
śmiechem.
- Poważnie?
Nie no, wytwarza się takie, ale w bardzo małych ilościach, dla
smakoszy, którzy nie upierają się, że lody muszą być słodkie.
Rybne, ogórkowe, żeberkowe… Do wyboru, do koloru.
Frida
Gaussen ma w ofercie same standardowe smaki, ale za to wysokiej
jakości. Najbardziej lubię jej lody cytrynowe, z którymi nie mogą
się równać żadne, jakie jadłam gdziekolwiek w Ameryce (nie żebym
zdążyła już zjeździć cały kraj). Ale teraz nawet na ich smak
nie zwracam takiej uwagi jak zazwyczaj. Bo naprzeciwko mnie siedzi…
- Jak możesz
pracować w barze z alkoholem, kiedy nie masz skończonych 21 lat? –
pyta Devlin
- To legalne
– uświadamiam mu. – Pod warunkiem, że lokal nie zajmuje się
przede wszystkim sprzedażą alkoholu do konsumpcji na miejscu.
“Albatross” to bar z jedzeniem, alkohol jest tam tylko jako
dodatek i ja go nawet nie dotykam. Wszystko zgodnie z prawem.
Kiwa głową
ze zrozumieniem i trochę jakby dezorientacją.
-
Przepraszam – orientuję się. – Chyba zapomniałam, że nie
jesteś z Kalifornii.
- Nie
szkodzi. Gdyby każdy wiedział wszystko, świat byłby zupełnie
nieciekawy. Czasami potrzebna jest jakaś tajemnica.
Oj, tak! Ty
sam jesteś dla mnie tajemnicą! Ale poczekaj no…
- Skąd u
ciebie takie zainteresowanie waleniami? – pyta tymczasem Devlin.
- Jeszcze z
dzieciństwa. Od zawsze pasjonowały mnie zwierzęta, uwielbiam też
morze, więc najlepiej było to połączyć i rozwijać wiedzę o
zwierzętach morskich. Postaw się w mojej sytuacji, dla kogoś
wieloryb to wieloryb i po kij drążyć temat, a dla mnie to coś
większego niż spotkać ulubionego piosenkarza!
- Rozumiem,
Laurie. Bardzo dobrze cię rozumiem.
Atmosfera
jest bardzo miła, więc nieoczekiwanie dla siebie samej zaczynam
ględzić. Dziób mi się nie zamyka, wyrabiam normę za cały rok.
Opowiadam o wszystkim: o swoim życiu, o psie, o szkole, o ulubionych
zespołach, o rodzicach, o waleniach, nawet o tej okropnej Olivii
Fairchild, tylko na wspominanie Jasona Barbera nie mam nastroju ni
ochoty. Pragnę wprowadzić tego posiadacza wspaniałych oczu do
swojego życia. Tracę nad sobą kontrolę, otwierając się przed
nim tak totalnie, że gdyby był, powiedzmy, jakimś zbokiem, miałby
mnie jak na tacy, ale nie mogę nic poradzić… W pewnym momencie
mówię o wujku Marvinie, jego manii religijnej i poglądach na
środowisko.
- Mój
ojciec mówi – komentuje Devlin – że skoro człowiek chce czynić
ziemię sobie poddaną, to niech se czyni, byleby morze zostawił w
spokoju.
- Przecież
to tak nie działa, słoneczko. Jeden ekosystem się z drugim wiąże,
jak naczynia połączone.
Boże, czy ja naprawdę powiedziałam
do niego “słoneczko”? Ale obciach! Czerwienię się jak mak w
górskich okolicach.
- Ja to
wiem, ale to tylko taki skrót myślowy – tłumaczy.
Uff, chyba nie dosłyszał. Na wszelki wypadek zmieniam temat.
- Ciekawa
sprawa z tym wczorajszym waleniem, co to go niby uratowałam. W
gazecie napisali, że to samiczka, a ja widziałam na własne oczy i
nie poznałam, brawo ja. Zastanawiam się, czemu ją wyrzuciło?
Humbaków zazwyczaj to nie spotyka.
- Stado orek
zapędziło ją na brzeg – odpowiada Devlin. Nie brzmi, jakby
żartował, zresztą nie ma z czego.
- Skąd
wiesz?
- Siostra mi
powiedziała – wyjaśnia, a pod powierzchnią jego pięknych oczu
przemyka rekin zakłopotania. – Orki przecież polują na cielęta
humbaków.
- Ciekawa ta
twoja siostra, chyba nieźle bym się z nią dogadała. Też ma
takiego świra na punkcie wielorybów jak ja?
- Ona nie ma
świra – odpowiada sucho.
Obrazi się? Czuję lęk, że wspaniały Devlin wstanie i wyjdzie. Ale nic z tego.
Wraca do swego deseru i nadal patrzy na mnie tak życzliwie, tak
łagodnie…
- Oglądałeś
może film “Sally i Samson”? – powracam do wątku moich
najwcześniejszych zainteresowań ssakami morskimi.
- Obawiam
się, że pierwsze słyszę. O czym to?
- Moja
największa trauma z dzieciństwa, niech nawet Willy Wonka się
schowa. Duńska kreskówka o dwojgu osieroconych kaszalotach, które
w świecie dotkniętym katastrofą ekologiczną uciekają przed
wielorybnikami. Tydzień po tym płakałam.
- Ach,
kaszaloty, wstrętne stworzenia! – wzdycha cicho Devlin,
wprowadzając dysonans w tę miłą konwersację.
- Co ci się
w nich nie podoba?
Devlin
patrzy na mnie z niespodziewanym przestrachem, jakby się
zorientował, że powiedział coś, co nie było przeznaczone dla
moich uszu.
- Nie, nic
takiego – tłumaczy się niezręcznie. – Po prostu… fiszbinowce
są mi bliższe. Poza tym, jak patrzę na te gęby poryte bliznami od
macek kałamarnic, to wszystko mnie boli.
- Często
masz okazję patrzeć na kaszaloty? – zaintrygowywuję się.
- Zdarza
się.
- To co ty
właściwie robisz w życiu?
- Pływam.
- Marynarz?
Nurek? Czy zawodowy surfer?
- Wszystko
po trochu. Ale głównie łowię ryby, więc można to nazwać
ekologicznym rybołówstwem. Tylko naturalne metody! Często
korzystam z tych samych łowisk co finwale, grindwale, płetwale
karłowate, no i kaszaloty.
- Twoja
siostra pracuje w tej samej branży? – domyślam się.
- Nie,
jeszcze za mała. Na razie tylko pływa – mówi z uśmiechem.
Czas mija,
zamawiamy kolejne lody. Nadal opowiadam Devlinowi o sobie, potem moja
narracja schodzi na wydarzenia w mieście – jest nietutejszy, więc
udaje mi się go zainteresować. Sam niewiele mówi o swoim życiu na
morzu. W końcu nie wytrzymuję.
- Jejku, ale
z ciebie wspaniały słuchacz! – wzdycham rozanielona.
- Mnie też
się z tobą bardzo dobrze rozmawia – odpowiada Devlin. – Cieszę
się, że cię poznałem.
Na te słowa topnieję jak rdzeń w Fukushimie. Odruchowo dotykam
jego dłoni. Nie cofa jej. Trzymam go za rękę, ale równocześnie
nie jestem w stanie nic wykrztusić, więc panuje milczenie. Zrobiło
się co najmniej dziwnie. W końcu wstydliwie zabieram dłoń.
- Już po
dwudziestej – zauważa. – Muszę się zbierać.
- Szkoda –
odpowiadam półmartwym głosem. To spotkanie trwało trzy godziny, a
jednak o wiele za krótko.
Opuszczamy lodziarnię, odpinam rower ze stojaka i ostatni raz patrzę w
hipnotyzujące niebieskie głaza nowo poznanego młodzieńca.
- Spotkamy
się jeszcze?
- Na pewno –
odpowiada Devlin.
I na jedną
krótką chwilę bierze mnie w ramiona. Oburzenie taką nagłą
bezczelnością – przecież znamy się ledwie od trzech godzin! – miesza
się we mnie z totalnym pragnieniem, aby pozostać w tej pozycji
jeszcze godzinę, jeszcze dwie, do jutra albo do końca roku…
Wreszcie odrywa się ode mnie, ściska moją bliską bezwładności
dłoń i odchodzi, znikając za rogiem. Mija dobre dziesięć minut,
nim w końcu podejmuję decyzję, by się ruszyć i wsiąść na
rower.
W drodze do
domu wciąż prześladuje mnie twarz tajemniczego Devlina. Ryzykuję
groźny wypadek drogowy w razie, gdyby łagodne światło jego oczu
pomyliło mi się z sygnalizatorem. Na jednym z zakrętów omal nie
spadam z roweru. Boże drogi, on wie, że jestem wolna! Musiał o tym
przeczytać w artykule, bo krejzolka Ashley nie umiała trzymać
dzioba na kłódkę! A raczej jego siostra przeczytała, bo skąd
inaczej by znał moje imię? Euforia niesie mnie przez Eurekę w
szaleńczym tempie. Wjeżdżając na swoją ulicę, przywołuję się
do porządku. Wszystko jedno, czytał czy nie czytał. Chciał mi
tylko podziękować, a ja już nie wiadomo co sobie wyobrażam!
Ale gdyby rzeczywiście okazał zainteresowanie mną, zgodziłabym
się natychmiast. Jest pięknooki, inteligentny, tajemniczy,
uprzejmy, lubi mnie słuchać, mamy wspólne zainteresowania. Ma
tylko jedną wadę: nie jest tutejszy!
Wtem czuję się ugodzona w samo serce. Ze zgrozą uświadamiam sobie, że nie
wzięłam od niego żadnych danych kontaktowych!
Och, jak dramatycznie! Fantastyczny opis randki.Poza tym takie perełki jak święty Brendan Żeglarz i niebieskie głaza nie zdarzają się za często. ;) Aczkolwiek wciąż mało mi klisz, żądam więcej klisz!
OdpowiedzUsuń(Lubię główną bohaterkę, świetnie, świetnie że ma taką hipsterską pasję.)
No nie mogę, zawsze gdzieś wcisnę jakieś irlandzkie nawiązania :) Możliwe zresztą, że to nie ich koniec. Co do klisz - jakieś klisze pewnie będą, ale nie będę na razie spoilerować, tym bardziej, że akcja cały czas się rozkręca i nawet ja nie do końca wiem, czego się można spodziewać. W tym roku może będzie jeszcze jeden rozdział (zwłaszcza wobec kompletnej zapaści weny w Tym Drugim Opku po ostatniej noci).
UsuńCzytałam niedawno opowiadanie o kobiecie-selkie i mam skojarzenia... :D
OdpowiedzUsuń