wtorek, 6 grudnia 2016

5. Prawie sławna




Po uratowaniu walenia nie bardzo mamy jak wrócić do domu, gdyż obmierzły Jason pokazał nam figę jedną ręką, a fakulca drugą, zmywając się z Samoa Beach razem z limuzyną. Ludzie ze straży przybrzeżnej zabierają więc nas do bazy.
Miałam rację – przypłynęli z drugiej strony mierzei. Brniemy za nimi i całą grupą – ja, Cristina, bracia Andreas i krejzolka Ashley – pakujemy się do jednej z kilku niedużych, pomarańczowych łodzi motorowych, które, jak wmawia mi Kenny, noszą szumną nazwę “Defender”. Po chwili prujemy już całą naprzód przez Humboldt Bay. Cris rozmawia o czymś z Billym, Ashley wygląda na skwaszoną, gołoklaty Kenny próbuje ją pocieszyć, a przynajmniej przekonać, że jego dół jest głębszy od jej dołu. A ja? Czuję się otępiała, po dramatycznych wydarzeniach adrenalina całkiem wyparowała, pozostawiając mnie w stanie totalnej galarety. Ciocia Jenny z pewnością by powiedziała, że histeryzuję i że ona na moim miejscu wzięłaby się w garść, znalazła wiaderko i ustawiła się po tej stronie, z której jest najlepszy tłuszcz. W końcu Eskimosi jedzą muktuk i jakoś żyją, wielorybów nie faszeruje się tą całą chemią. A wuja Marvin skarciłby ją, żeby nie gadała, bo Amerykanie przynieśli im cywilizację i Jezusa, a te dzikusy są tak niewdzięczne, że nawet już nie pozwalają nazywać się Eskimosami, też coś!
Odtwarzanie hipotetycznej reakcji wujostwa na mój tak zwany wyczyn zajmuje me myśli na tyle skutecznie, że sporym zaskoczeniem jest dla mnie wniosek, że właśnie stoję wraz z innymi na wybetonowanym placu w bazie straży przybrzeżnej, w miejscu, gdzie widocznie wolno wpuszczać cywilów.
Śmigłowiec z weterynarzem przybył przed nami. Doktor już się zmył, helikoptera też nie widać, ale pilot stoi przed hangarem, hełm trzyma przy biodrze i składa raport. Mężczyzna w zsuniętej na tył głowy czapce bosmańskiej, niezbyt pasującej do pomarańczowego kombinezonu, ale za to natychmiast pokazującej, kto tu rządzi, słucha go, zapisując coś w notatniku. Nagle odwraca ku nam głowę, dostrzega Billy’ego i Kenny’ego.
- A wy co tu robicie, panowie? – pyta zaskoczony.
- Ratujemy faunę oceaniczną – wyjaśnia młodszy z braci.
- To byliście wy? – upewnia się bosman, dopiero teraz dostrzegam na piersi kombinezonu taśmę z nazwiskiem “Andreas”. – Dobra robota, chłopaki!
- Właściwie to była Laurie – kontynuuje Billy. – My tylko pomagaliśmy.
- Odwrotnie było! – protestuję. – Ja nic…
Cristina Guinto obejmuje mnie po przyjacielsku.
- Nic nie mów – radzi. – Jesteś na maksa roztrzęsiona, potrzebujesz pozytywnej energii.
Może i potrzebuję, ale czy dostaję? W ciągu następnej godziny albo dwóch jestem za bardzo zmęczona, żeby rejestrować, co się dokładnie dzieje. Ktoś tam podaje mi gorącą herbatę, ktoś inny próbuje znaleźć tymczasowe ubranie dla krejzolki Ashley, bo przecież nie będzie paradować przez całe miasto w kostiumie, do tego mokrym. Ojciec braci szybko znika, wzywają go obowiązki służbowe. Jacyś ludzie zadają mi pytania, każąc opowiadać o wielorybie niemalże od Adama i Ewy. Marzę tylko o tym, żeby wrócić do domu.
Wyraziście pamiętam tylko jeden moment, i to przykry. Otóż cały incydent z waleniem był dla mnie nie tylko stresujący, ale w dodatku bardzo płaczogenny. Dochodzi więc do takiej sytuacji, że w chwili spokoju kryję się między jednym hangarem a drugim, żeby się, za przeproszeniem, wreszcie wysmarkać. I tam, w wąskim przejściu, trąbiąc w chusteczkę, nagle czuję dotkliwie, jakby ktoś na mnie patrzył, choć w zasięgu wzroku nikogo nie ma. To naprawdę niepokojące uczucie, aż przechodzi mnie dreszcz, ale przez resztę dnia już się nie powtarza.


Rano, po przebudzeniu, czuję się wypoczęta, za to niesłychanie ociężała, jak po intensywnym wysiłku fizycznym. Głód odczuwam tak dojmujący, że nawet nie patrzę, co na siebie zakładam, byleby jak najszybciej zejść na śniadanie.
Co by tu przetrącić… Płatki? Muszę się zastanowić. Opadam z impetem na krzesło, które skrzypi z wyrzutem, a ja czuję, że szybko się nie podniosę… Pomimo głodu czuję dziwną inercję. Zamiast splądrować lodówkę, siedzę nieruchomo i słucham odgłosów pracującej pralki. Ojciec od rana w pracy, ja mam na popołudniową zmianę, nie ma co się spieszyć.
W końcu podejmuję heroiczną decyzję i rzucam się ku chłodziarce.
- Już wstałaś? – słyszę za plecami.
- Jak widać – odpowiadam, odwracając się.
Matka stoi w drzwiach, ma na sobie jakiś straszliwie zmechacony zielony sweter we wzory z włóczki w różnych odcieniach żółci, które wyglądają jak rozmazana jajecznica. Do tej pory go nie widziałam – czyżby prezent od cioci Jenny?
- Strasznie głodna jestem – wyznaję.
- Bo bez kolacji – zauważa. – Wieczorem padłaś na twarz zaraz po przyjściu, nawet nie zajrzałaś do kuchni.
Stawia przede mną na stoliku kanapki z kurczakiem, po czym idzie wstawić herbatę.
- Myślałam, że będę dziś miała z tobą do pogadania, nigdy dotąd tak nie zabalowałaś.
- Tym razem też nie zabalowałam! – sprzeciwiam się.
- Wiem, czytałam w internecie.
- Że jak?! – niepokoję się. Czyżby wieść o chryi z Jasonem Barberem już się rozeszła?
- Otwieram ja dzisiaj internety – mówi mama – a tu “Humboldt Bay Tribune” wrzuca na główną zdjęcie mojej osobistej córki. Teraz to się już wcale nie dziwię, że po czymś takim nie miałaś siły!
Momentalnie energia wlewa się we mnie jak benzyna do baku. Pełna najgorszych przeczuć, wyciągam telefon z kieszeni dresu i łączę się z siecią. Na stronie jednego z dwóch dzienników wychodzących w naszym mieście nie trzeba długo szukać właściwego tekstu. “Bohaterska Szesnastolatka Ratuje Wieloryba!” – ekscytuje się nagłówek. Pod spodem zdjęcie z plaży. Wyszłam jak ostatnia łajza: zapiaszczona, z potarganymi włosami, opuchniętymi oczyma i… wielorybem wiszącym nad głową. Ale ktoś pomysłowo wykadrował! Pod fotografią, jak i pod artykułem, podpisała się jakaś Renee Squire. To pewnie ta w białej bluzce, która na plaży miała największy aparat.
Zmuszam się w końcu do przeczytania tekstu. Relacja o zdarzeniu jest dość skrótowa i co ciekawe, zupełnie pomija obecność Jasona. Czyżby dał komuś w łapę? Nie żeby mi było przykro z powodu tego przemilczenia, ale… “Laurie, uczennica Eureka High School, wykazała się niesamowitym opanowaniem w próbie, którą oblewa 85% Amerykanów: kto z nas wiedziałby, co robić na widok walenia wyrzuconego na brzeg? Ilu poprzestałoby na zwykłym gapieniu się i robieniu zdjęć?” Opanowana, akurat! Do tej pory jestem roztrzęsiona, choć wszystko skończyło się dobrze. Dalej głos daje doktor Allen, weterynarz z NOAA: “Wieloryb, którego uratowaliśmy, był młodocianą samicą humbaka. Nie bardzo wiadomo, dlaczego została ona wyrzucona na brzeg. Zazwyczaj spotyka to różne gatunki zębowców…” Z niedowierzaniem połączonym z wkurzeniem czytam dalej: “Walenie to pasja Laurie od najmłodszych lat. W tegoroczne wakacje dziewczyna dorabia w rodzinnej restauracji, ale w przyszłości marzy o ochronie środowiska. Nie ma chłopaka, bo jej prawdziwą miłością jest cytologia”. Co to za kaszana?!
Nagle doznaję olśnienia. Ashley, na litość boską, cetologia! Przez “e”! Z telefonem w garści wybiegam do ogródka, żeby poważnie porozmawiać z kumpelą. Poranek jest ciepły, w ciągu dnia może być gorąco, więc nie będę się męczyć z długim rękawem. Wybieram numer.
- Cześć, Laurie! – szczebioce krejzolka w słuchawkę. – Co słychać?
- Dzień dobry, Ashley! Coś ty naklachała mediom na temat mojego życia prywatnego?
- O, sorry! Tyle się wtedy działo, że nie ogarniałam, a tamta kobitka z gazety się do mnie przyczepiła, normalnie wzięła mnie z zaskoczenia!
- Która kobitka? Ta z krótkimi włosami?
- Właśnie! Przedstawiła się, ale nie pamiętam nazwiska.
- Po kiego dzwona wygadałaś jej, gdzie pracuję albo że nie mam chłopaka? Co to kogo obchodzi? I jeszcze jedno: mówiłam ci już kiedyś, że nauka o wielorybach to cetologia, nie cytologia!
- Boże, przepraszam! Tak mnie perfidnie odpytywała, że coś mi się może wymkło, że jesteś wolna, ale przysięgam, że o żadnej cyto- ani cetologii nic nie mówiłam! To już musiała dopisać sama od siebie.
- No ładnie – stwierdzam z ironią. – Będę celebrytką. W skali lokalnej, ale i tak mam już dosyć, a jeszcze nawet nie wyszłam na ulicę.
- To wyjdź, świetna pogoda.
- Nie wyjdę, bo się znowu nadzieję na Jasona i po co mi to?
- O Jasona się nie martw, z przyjemnością wezmę go na siebie!
- To brzmi dość nieprzyzwoicie – rzucam z kamienną twarzą.
W słuchawce rozlega się zakłopotany chichot.
- No faktycznie! Ale krejzolka ze mnie!
- Cieszę się, że to przyznajesz – odpowiadam i rozłączam się.
Po śniadaniu wracam na górę, włączam nagrania wielorybich pieśni i staram się znaleźć w internecie jakiekolwiek inne relacje z Samoa Beach. Jedna z lokalnych gazet zdarzenie opisała, a druga nie. Zaglądam na społecznościówkę i przełamując odrazę, sprawdzam oficjalny profil Jasona Barbera. Totalne milczenie, Jason ani nie opublikował selfoci z cielęciem, ani w ogóle nie przyznał się do wypadu na plażę. Może ma dość tego miasta. Przynajmniej tyle dobrze!
Na krótko przed wyjazdem do pracy biorę Zappera na wczesnopopołudniowy spacer. Idę i rozmyślam nad tym idiotycznym zdaniem z artykułu. Pal sześć cytologię, ale hasło, że ktoś tam nigdy nie był w żadnym związku, bo jego prawdziwa miłość to X, jest takim suchym komunałem, że powinni za niego karać grzywną. Poza tym to często są zupełnie nieprzystające do siebie dziedziny! Fakt, że gdyby chłopak próbował mnie nakłaniać do porzucenia zainteresowań, wyleciałby na kopach z mojego życia.
Nie śpieszy mi się jakoś do tego, żeby mieć chłopaka, nie czuję żadnego wewnętrznego przymusu, żeby podchodzić do każdego, kto mi się podoba, i mówić: “Chodźmy na spacer, bo jak nie, to w ryj!” Nawet nie chodzi o to, że się płcią męską nie interesuję, wręcz przeciwnie, lubię oglądać koszykówkę wcale nie ze względu na zbiórki, wsady i dwutakty. Problem polega na tym, że nie ma towaru w mieście. Niektórzy ślinią się do mnie, do niektórych ślinię się ja, ale to zupełnie rozdzielne zbiory. Większość chłopaków jest beznadziejnie obleśna. “Hej, skarbie, twój hotentocki tyłek wygląda bombowo w tych spodniach!” – co chce osiągnąć osobnik rzucający takim tekstem? Może jakieś dziewczyny reagują, żeby się przekonać, czy na dalszym etapie znajomości chłopina odsłoni przed nimi nieznane dotąd szczyty głupoty, godne opisania w “National Geographic”, ale wątpię, czy jest takich wiele. Jason Barber, jeśli już się czymś wybija ponad średnią, to głównie natężeniem, przebijając wszystko, co dotąd widziałam w dziedzinie chamstwa. Mógłby w tej dziedzinie podać łapę Olivii Fairchild.
Ktoś mnie nagle woła. Kenny Andreas nadjeżdża z naprzeciwka na swym mrocznym rowerze, z ramą własnoręcznie wymalowaną w czaszki i pająki. Tym razem ma na sobie tiszert AC/DC, kraciaste szorty i sandały. Jak on się ma do moich rozważań? Obiektywnie jest całkiem niezły, ale to kumpel, on się nie liczy. Sam też, o ile się orientuję, nie patrzy na mnie w TEN sposób. O czym tu w ogóle gadać?
Kenny gwałtownie zatrzymuje rower tuż obok mnie, zsiada i schyla się, żeby pogłaskać Zappera.
- Siema – mówi trochę do mnie, a trochę do psa, po czym zwraca się już niewątpliwie do mnie: – Jak żyjesz, bohaterko wieczoru?
- Daj spokój, wstaję rano i pierwsze, czego się dowiaduję, to że piszą o mnie w internetach! A was z Billym tak haniebnie przemilczeli…
- To było wariactwo, Laurie! – Kenny potrząsa swymi pszenicznymi hairami. – Jak se to wspomnę, to momentami nie mogę uwierzyć, że to nie coś, co widziałem w telewizji. Wracam wieczorem na chatę, to matka mówi, że jestem w plecy z kieszonkowym przez najbliższe dwa tygodnie, bo zniszczyłem całkiem nową koszulę. No to ja jej mówię, że nie zniszczyłem złośliwie, tylko ratowałem wieloryba. Jeszcze sobie jaja robisz, powiada, trzy tygodnie i kosisz trawnik! Dopiero jak starszy z Billym przyjechali, to ją przekonali, że nie ściemniam.
- I co, zachowałeś kieszonkowe?
- Na szczęście. Może nawet w te wakacje uda nam się odmalować łódkę.
Nagle przypominam sobie rozmowę z krejzolką Ashley sprzed paru dni.
- Co byś powiedział na mały rejs po niedzieli? Ashley mówiła, że chciałaby sobie popłynąć, ja tak samo, pogoda akurat idealna.
- To nie jest głupi pomysł – zgadza się Kenny. – Pogadam z braciakiem i się umówimy. We czwórkę?
- A kogo byś chciał jeszcze?
- Nie wiem, Cris miała jechać do Sacramento, ale gdybyś miała kogoś na oku, to za burtę go raczej nie wyrzucimy.
- Na razie nie mam – przyznaję. – Będziemy w kontakcie.
Kenny jeszcze raz schyla się do psa, a potem wsiada na rower.
- I jeszcze jedno, Laurie – przemawia do mnie z siodełka. – Jakby ten ciul Jason ci się kiedy znowu naprzykrzał, daj tylko znać, a zaraz przyjedziemy z Billym, dostanie z liścia, a potem do bagażnika i do lasu.
- Bardzo cię proszę, nic takiego nie kombinuj! – uspokajam go. – Naprawdę nie chcę. Wy pójdziecie siedzieć, ze mnie media zrobią królową bandytów, a poza tym będę mieć przerypane u wszystkich Barberians czy jak im tam.




Do pracy zakładam niebieską sukienkę w białe grochy – do kolan i z krótkim rękawem – oraz etniczne sandały na sznurkowej podeszwie. Parę minut przed trzecią po południu wchodzę do “Albatrossa”. Na zapleczu spotykam Amandę w trakcie przerwy na papierosa.
- Cześć, młoda, widziałam cię w gazecie – rzuca na mój widok.
- Słodki Jezu. W gazecie też?
- Tak, w “Tribune”, leży w socjalnym. Jesteś sławna!
- Wszyscy się ze mnie od rana nabijają – odpowiadam zmęczonym tonem.
Zostawiam rower, zakładam służbowy fartuch i przed robotą zaglądam do pokoju socjalnego. Czuję, jak płoną mi policzki tudzież uszy, gdy widzę “Humboldt Bay Tribune” na stoliku, z doskonale widocznym zdjęciem mojej osoby z wielorybem na głowie. Artykuł identyczny jak w wersji cyfrowej.
Skrzypi próg. Ojciec wchodzi do pomieszczenia, powinien już kończyć robotę i wracać do domu.
- Masz jakieś plany na sobotę?
- Na razie nie – odpowiadam. – Czemu pytasz?
- Dzwonił Sergio, że pojedzie na ślub brata, więc chciałby się z kimś zamienić. Dasz radę? Dziś on by przyszedł cztery godziny wcześniej, a jutro dwie.
O nie! Wypuszczają mnie wcześniej do domu, żebym mogła zajmować się byciem sławną!
- Czyli co, dwie godziny? To się nie narobię.
- Bez przesady, na pewno jesteś zmęczona.
Po chwili dołączam do Amandy i bierzemy się we dwie do roboty: temu obiad dwudaniowy, tamtemu samą zupę, a komu innemu herbatę. Jest gorący dzień, więc sporo klientów wpada tylko na lody i to ja biorę na siebie pracę przy lodówce. Na wynos podajemy w waflu, a większe porcje, do spożycia na miejscu – w nowych, niedawno kupionych pucharkach z ciemnego szkła. Kształtem przypominają muszlę i z jakiegoś powodu wygląd gotowej porcji budzi we mnie coś pomiędzy niepokojem a odrazą.
Minuty szybko zlatują. Artysta Kleiner przyprowadza swą nową flamę. Blondyna w ceglastej swetrosukni i z grubą szminką pod kolor wygląda na dwa razy młodszą od niego. Zająwszy stolik, wyciąga z torebki fletnię Pana i w oczekiwaniu na obiad zaczyna grać. Amanda złośliwie podkręca muzykę, jakiś nowoczesny jazz. A ta artystka bez mrugnięcia okiem wpasowuje się w tonację!
O siedemnastej, z wzorową punktualnością, przyjeżdża lowriderem Sergio Narvaez. Rzadko go widuję, bo nasze zmiany rzadko się pokrywają, on zwykle pracuje wieczorami. Dziś na sobie niebieską koszulkę polo w granatowe pasy. Wchodząc do sali, wita się z nami i rzuca na kontuar jakąś ulotkę.
- “Restauracja Liberec” – czytam. – Mamy nową konkurencję na dzielni?
- Co to, u diaska, za konkurencja? – Amanda wzrusza ramionami. – Po pierwsze, robią w segmencie kuchni etnicznej, a po drugie, byłam, widziałam i nawet jadłam.
- I jak wrażenia?
- Chachmęty ostatnie! – ekscytuje się kelnerka. – Mają w karcie schabowego za dziesięć i za szesnaście dziewięćdziesiąt dziewięć, a jedyna różnica w nazwie: że ten pierwszy to schabowy, a ten drugi – tonkacu. Jest jeszcze jakitori, skoro już o tym mowa. I to się niby nazywa tradycyjna kuchnia czeska!
- Mają też “kurę a la dobry wojak Szwejk” – uzupełnia Sergio. – Ciekawe, co to takiego.
- Wolę się nie zastanawiać. Ale chociaż Czechy są ojczyzną budweisera, to u nich, owszem, jest, ale tylko amerykański.
Przekazuję Narvaezowi obowiązki, wychodzę na zaplecze, ściągam fartuch i wynoszę rower na zewnątrz. Do domu! Będę wcześniej, to może w końcu uda mi się coś poczytać.
Jestem już prawie u wylotu ulicy, gdy Amanda woła mnie zza tylnych drzwi.
- Laurie! Jakiś gostek o ciebie pyta!
- O nie! Może jeszcze chce autograf? – wzdycham.
Nie chce mi się z powrotem leźć przez zaplecze, więc okrążam budynek w stronę ulicy, żeby wejść normalnie, jak klientka. Jestem o parę kroków, kiedy otwierają się drzwi baru. To on! Granatowooki!
Moje serce bije jak oszalałe, a od jego uderzeń wstrząsy czuję aż w nogach, zaraz się kopyrtnę tak samo jak wtedy, gdy rozlałam jego herbatę. Ręce tracą siłę, od ich drżenia ponaglająco podzwania dzwonek roweru. On jest taki wspaniały, w granatowej koszuli podkreślającej jego przecudowne oczy… Boję się! Nie jego samego, boję się, że znów się przed nim skompromituję, wydaje mi się to więcej niż pewne, ale nic nie mogę poradzić, jego wspaniałe oczęta ciągną mnie ku sobie tak jak wtedy we śnie…
- Laurie? – pyta nieznajomy, jakby trochę zaniepokojony.
- To ja – potwierdzam. – Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- Założyłem sobie, że pracujesz cały czas w tym samym miejscu.
- Aha. Czym mogę służyć?
- Moja siostra… opowiedziała, czego dokonałaś. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni.
- Chodzi o tego wieloryba? – upewniam się, choć o co innego niby może chodzić, przecież nie o wkurzenie Jasona.
- Właśnie. Przybyłem, aby ci podziękować. W jej i swoim imieniu.
- Ojej, to naprawdę miłe – przyznaję, nie bardzo gotowa na taki rozwój zdarzeń. – Ale mój udział w tej całej sprawie był akurat najmniejszy…
- Prawdziwych bohaterów poznaje się po tym, że nie wyolbrzymiają.
Stoimy i patrzymy sobie w oczy. Najwyraźniej ani ja nie wiem, co robić dalej, ani on. Przez jego uśmiech robi się ze mnie petryfikus totalus. W końcu to on zdobywa się na odwagę.
- Mam na imię Devlin. Czy skoro jesteś po pracy, możemy sobie mówić po imieniu?
- W sumie dlaczego nie… – odpowiadam tonem, który miał być wyluzowany, a brzmi kompletnie gburowato, ale po prostu nie panuję nad własnym głosem. – Miło cię poznać.
- Pozwoliłabyś się zaprosić na lody?
Święty Brendanie Żeglarzu, to się nazywa eskalacja! I zaraz druga myśl: chwytaj okazję, dziewczyno!
- Pozwalam, możesz mnie zaprosić – odpowiadam. – Byleby nie do “Albatrossa”, bo wystarczy, że w pracy w nim siedzę.
Kilka ulic dalej jest lodziarnia Fridy Gaussen. O tej porze w ogródku siedzi kilkoro dzieciaków z podstawówki, jakieś nieznane mi dziewczyny i emeryt z psem. Zamawiamy deser, po trzy gałki z bitą śmietaną i rodzynkami: ja wybieram cytrynową, waniliową i orzechową, a Devlin – cytrynową i dwie pistacjowe. W tym lokalu mają pucharki o konwencjonalnym kształcie, nie budzące we mnie żadnych podświadomych lęków.
- Szkoda, że nie ma lodów o smaku rybnym – wzdycha mój nowy znajomy.
Wybucham śmiechem.
- Poważnie? Nie no, wytwarza się takie, ale w bardzo małych ilościach, dla smakoszy, którzy nie upierają się, że lody muszą być słodkie. Rybne, ogórkowe, żeberkowe… Do wyboru, do koloru.
Frida Gaussen ma w ofercie same standardowe smaki, ale za to wysokiej jakości. Najbardziej lubię jej lody cytrynowe, z którymi nie mogą się równać żadne, jakie jadłam gdziekolwiek w Ameryce (nie żebym zdążyła już zjeździć cały kraj). Ale teraz nawet na ich smak nie zwracam takiej uwagi jak zazwyczaj. Bo naprzeciwko mnie siedzi…
- Jak możesz pracować w barze z alkoholem, kiedy nie masz skończonych 21 lat? – pyta Devlin
- To legalne – uświadamiam mu. – Pod warunkiem, że lokal nie zajmuje się przede wszystkim sprzedażą alkoholu do konsumpcji na miejscu. “Albatross” to bar z jedzeniem, alkohol jest tam tylko jako dodatek i ja go nawet nie dotykam. Wszystko zgodnie z prawem.
Kiwa głową ze zrozumieniem i trochę jakby dezorientacją.
- Przepraszam – orientuję się. – Chyba zapomniałam, że nie jesteś z Kalifornii.
- Nie szkodzi. Gdyby każdy wiedział wszystko, świat byłby zupełnie nieciekawy. Czasami potrzebna jest jakaś tajemnica.
Oj, tak! Ty sam jesteś dla mnie tajemnicą! Ale poczekaj no…
- Skąd u ciebie takie zainteresowanie waleniami? – pyta tymczasem Devlin.
- Jeszcze z dzieciństwa. Od zawsze pasjonowały mnie zwierzęta, uwielbiam też morze, więc najlepiej było to połączyć i rozwijać wiedzę o zwierzętach morskich. Postaw się w mojej sytuacji, dla kogoś wieloryb to wieloryb i po kij drążyć temat, a dla mnie to coś większego niż spotkać ulubionego piosenkarza!
- Rozumiem, Laurie. Bardzo dobrze cię rozumiem.
Atmosfera jest bardzo miła, więc nieoczekiwanie dla siebie samej zaczynam ględzić. Dziób mi się nie zamyka, wyrabiam normę za cały rok. Opowiadam o wszystkim: o swoim życiu, o psie, o szkole, o ulubionych zespołach, o rodzicach, o waleniach, nawet o tej okropnej Olivii Fairchild, tylko na wspominanie Jasona Barbera nie mam nastroju ni ochoty. Pragnę wprowadzić tego posiadacza wspaniałych oczu do swojego życia. Tracę nad sobą kontrolę, otwierając się przed nim tak totalnie, że gdyby był, powiedzmy, jakimś zbokiem, miałby mnie jak na tacy, ale nie mogę nic poradzić… W pewnym momencie mówię o wujku Marvinie, jego manii religijnej i poglądach na środowisko.
- Mój ojciec mówi – komentuje Devlin – że skoro człowiek chce czynić ziemię sobie poddaną, to niech se czyni, byleby morze zostawił w spokoju.
- Przecież to tak nie działa, słoneczko. Jeden ekosystem się z drugim wiąże, jak naczynia połączone.
Boże, czy ja naprawdę powiedziałam do niego “słoneczko”? Ale obciach! Czerwienię się jak mak w górskich okolicach.
- Ja to wiem, ale to tylko taki skrót myślowy – tłumaczy.
Uff, chyba nie dosłyszał. Na wszelki wypadek zmieniam temat.
- Ciekawa sprawa z tym wczorajszym waleniem, co to go niby uratowałam. W gazecie napisali, że to samiczka, a ja widziałam na własne oczy i nie poznałam, brawo ja. Zastanawiam się, czemu ją wyrzuciło? Humbaków zazwyczaj to nie spotyka.
- Stado orek zapędziło ją na brzeg – odpowiada Devlin. Nie brzmi, jakby żartował, zresztą nie ma z czego.
- Skąd wiesz?
- Siostra mi powiedziała – wyjaśnia, a pod powierzchnią jego pięknych oczu przemyka rekin zakłopotania. – Orki przecież polują na cielęta humbaków.
- Ciekawa ta twoja siostra, chyba nieźle bym się z nią dogadała. Też ma takiego świra na punkcie wielorybów jak ja?
- Ona nie ma świra – odpowiada sucho.
Obrazi się? Czuję lęk, że wspaniały Devlin wstanie i wyjdzie. Ale nic z tego. Wraca do swego deseru i nadal patrzy na mnie tak życzliwie, tak łagodnie…
- Oglądałeś może film “Sally i Samson”? – powracam do wątku moich najwcześniejszych zainteresowań ssakami morskimi.
- Obawiam się, że pierwsze słyszę. O czym to?
- Moja największa trauma z dzieciństwa, niech nawet Willy Wonka się schowa. Duńska kreskówka o dwojgu osieroconych kaszalotach, które w świecie dotkniętym katastrofą ekologiczną uciekają przed wielorybnikami. Tydzień po tym płakałam.
- Ach, kaszaloty, wstrętne stworzenia! – wzdycha cicho Devlin, wprowadzając dysonans w tę miłą konwersację.
- Co ci się w nich nie podoba?
Devlin patrzy na mnie z niespodziewanym przestrachem, jakby się zorientował, że powiedział coś, co nie było przeznaczone dla moich uszu.
- Nie, nic takiego – tłumaczy się niezręcznie. – Po prostu… fiszbinowce są mi bliższe. Poza tym, jak patrzę na te gęby poryte bliznami od macek kałamarnic, to wszystko mnie boli.
- Często masz okazję patrzeć na kaszaloty? – zaintrygowywuję się.
- Zdarza się.
- To co ty właściwie robisz w życiu?
- Pływam.
- Marynarz? Nurek? Czy zawodowy surfer?
- Wszystko po trochu. Ale głównie łowię ryby, więc można to nazwać ekologicznym rybołówstwem. Tylko naturalne metody! Często korzystam z tych samych łowisk co finwale, grindwale, płetwale karłowate, no i kaszaloty.
- Twoja siostra pracuje w tej samej branży? – domyślam się.
- Nie, jeszcze za mała. Na razie tylko pływa – mówi z uśmiechem.
Czas mija, zamawiamy kolejne lody. Nadal opowiadam Devlinowi o sobie, potem moja narracja schodzi na wydarzenia w mieście – jest nietutejszy, więc udaje mi się go zainteresować. Sam niewiele mówi o swoim życiu na morzu. W końcu nie wytrzymuję.
- Jejku, ale z ciebie wspaniały słuchacz! – wzdycham rozanielona.
- Mnie też się z tobą bardzo dobrze rozmawia – odpowiada Devlin. – Cieszę się, że cię poznałem.
Na te słowa topnieję jak rdzeń w Fukushimie. Odruchowo dotykam jego dłoni. Nie cofa jej. Trzymam go za rękę, ale równocześnie nie jestem w stanie nic wykrztusić, więc panuje milczenie. Zrobiło się co najmniej dziwnie. W końcu wstydliwie zabieram dłoń.
- Już po dwudziestej – zauważa. – Muszę się zbierać.
- Szkoda – odpowiadam półmartwym głosem. To spotkanie trwało trzy godziny, a jednak o wiele za krótko.
Opuszczamy lodziarnię, odpinam rower ze stojaka i ostatni raz patrzę w hipnotyzujące niebieskie głaza nowo poznanego młodzieńca.
- Spotkamy się jeszcze?
- Na pewno – odpowiada Devlin.
I na jedną krótką chwilę bierze mnie w ramiona. Oburzenie taką nagłą bezczelnością – przecież znamy się ledwie od trzech godzin! – miesza się we mnie z totalnym pragnieniem, aby pozostać w tej pozycji jeszcze godzinę, jeszcze dwie, do jutra albo do końca roku…
Wreszcie odrywa się ode mnie, ściska moją bliską bezwładności dłoń i odchodzi, znikając za rogiem. Mija dobre dziesięć minut, nim w końcu podejmuję decyzję, by się ruszyć i wsiąść na rower.
W drodze do domu wciąż prześladuje mnie twarz tajemniczego Devlina. Ryzykuję groźny wypadek drogowy w razie, gdyby łagodne światło jego oczu pomyliło mi się z sygnalizatorem. Na jednym z zakrętów omal nie spadam z roweru. Boże drogi, on wie, że jestem wolna! Musiał o tym przeczytać w artykule, bo krejzolka Ashley nie umiała trzymać dzioba na kłódkę! A raczej jego siostra przeczytała, bo skąd inaczej by znał moje imię? Euforia niesie mnie przez Eurekę w szaleńczym tempie. Wjeżdżając na swoją ulicę, przywołuję się do porządku. Wszystko jedno, czytał czy nie czytał. Chciał mi tylko podziękować, a ja już nie wiadomo co sobie wyobrażam!
Ale gdyby rzeczywiście okazał zainteresowanie mną, zgodziłabym się natychmiast. Jest pięknooki, inteligentny, tajemniczy, uprzejmy, lubi mnie słuchać, mamy wspólne zainteresowania. Ma tylko jedną wadę: nie jest tutejszy!
Wtem czuję się ugodzona w samo serce. Ze zgrozą uświadamiam sobie, że nie wzięłam od niego żadnych danych kontaktowych!



3 komentarze:

  1. Och, jak dramatycznie! Fantastyczny opis randki.Poza tym takie perełki jak święty Brendan Żeglarz i niebieskie głaza nie zdarzają się za często. ;) Aczkolwiek wciąż mało mi klisz, żądam więcej klisz!
    (Lubię główną bohaterkę, świetnie, świetnie że ma taką hipsterską pasję.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie mogę, zawsze gdzieś wcisnę jakieś irlandzkie nawiązania :) Możliwe zresztą, że to nie ich koniec. Co do klisz - jakieś klisze pewnie będą, ale nie będę na razie spoilerować, tym bardziej, że akcja cały czas się rozkręca i nawet ja nie do końca wiem, czego się można spodziewać. W tym roku może będzie jeszcze jeden rozdział (zwłaszcza wobec kompletnej zapaści weny w Tym Drugim Opku po ostatniej noci).

      Usuń
  2. Czytałam niedawno opowiadanie o kobiecie-selkie i mam skojarzenia... :D

    OdpowiedzUsuń