Stoję u
drzwi wyjściowych i nasłuchuję. Spod ogłuszającego jazgotu
muzycznego zaczyna przebijać warkot silnika, który narasta do ryku.
Przez boczne okno patrzę, jak ciężarówka Jasona Barbera odjeżdża,
i zastanawiam się, w co ja się najlepszego wpakowałam. Zniknąwszy
z mego pola widzenia, goście w końcu wpadają na pomysł, żeby
wyłączyć muzykę.
Wracam do
salonu. Rodzice patrzą na mnie z pewnym zdumieniem, ze spojrzenia
cioci i wujka wyczytuję przyganę i jakby trochę obawę.
- Pojechał!
– informuję o najważniejszym.
- Nie podoba
mi się ten twój kawaler – stwierdza ciocia Jenny.
- To nie
jest mój kawaler – zaprzeczam, stanowczo akcentując każde słowo.
– Ja go nawet nie chcę znać.
- Już się
tak szybko pokłóciliście? – dziwi się ciocia. – Powinnaś
bardziej szanować swojego chłopaka, bo inaczej…
- On nie
jest moim chłopakiem – staram się ją przekonać, coraz bardziej
zirytowana. – Ani też moim narzeczonym, partnerem, facetem,
ukochanym, amantem, zalotnikiem, rycerzem, oblubieńcem, gachem,
konkurentem, absztyfikantem, starającym się, czy jakiego tam
jeszcze synonimu byście chcieli użyć. Widzę gościa drugi raz w
życiu i wcale nie jestem zadowolona!
- Drugi raz?
I tak ci przyjeżdża pod dom z ciężarówką i głośnikami?
- A kto
bogatemu zabroni? – wzruszam ramionami.
- To Jason
Barber – wyjaśnia tata. – Ten młodzieżowy bałwan, znaczy się
idol.
Na słowo
“idol” wujek Marvin ożywia się.
- Nie
kalajcie się bałwanami, powiada Dobra Księga! – przemawia
surowo, starotestamentowo. – Nie powinien cię interesować żaden
człowiek, którego nazywają idolem. Prorok Jonasz powiedział:
“Niech każdy odwróci się od złego postępowania i od
nieprawości!”
- Zaraz tam
idol – bagatelizuję. – Zwykły piosenkarz, nawet go nie słucham.
- Tacy są
najgorsi! Zupełnie nie dla porządnych dziewczyn. Mało to w Ameryce
dobrej kultury chrześcijańskiej dla młodzieży? Czytałaś ty
chociaż “Left Behind”, Laurie?
- Dajże
spokój, Marv! – ojciec wydaje się w nastroju do bitki, choć i
nawet tylko słownej. – Z niejasnych wzmianek o dwóch facetach –
tylko dwóch na cały Stary Testament! – wyciosaliście sobie całą
eschatologię.
- Dosyć! –
mama przywołuje ich do porządku. – Jak chcecie sobie urządzać
dysputy teologiczne, to nie pod moim dachem! Idźcie przybić swoje
wątpliwości na drzwiach któregoś kościoła albo coś w tym
rodzaju. Laurie, czego ten Jason właściwie od ciebie chciał?
- Spotkałam
go wczoraj w galerii, potraktował mnie po chamsku, więc przyjechał
przeprosić – wyjaśniam. – Nic wielkiego.
-
Przypominam sobie, czytałem coś o tym Barberze – stwierdza wuja
Marvin. – To jakiś satanista. A może mason? Już nie pamiętam.
- Pewnie
jedno i drugie – komentuje tata ironicznie.
- Zaprosił
mnie na plażę – kontynuuję. – O szóstej przyśle auto.
- Bój się
Boga, dziewczyno! – ciocia jest w szoku. – Sama na plaży z obcym
chłopakiem, może jakimś zboczeńcem albo gejem?
- Nie będę
sama – wyjaśniam. – Dałam się zaprosić tylko pod warunkiem,
że zabiorę przyjaciół.
- O, to
dopiero się będzie działo! – ciocia jest wręcz blada. –
Sodoma i Gomora!
- Daj
spokój, przecież o tej porze na pewno będą tam jeszcze inni
ludzie – mityguje ją matka. – Choćby ratownik
- Pamiętaj,
Laurie, że nie tylko ratownik będzie widzieć, co tam robicie! –
wujek Marvin znacząco wskazuje palcem ku górze.
-
Oczywiście, mewy też – odpowiadam. – Robię to głównie dla
krejzolki Ashley, bo ona przepada za Barberem.
- To jej
powiedz – mówi unkel – że kto oddaje cześć idolom, ten sam
swoją duszę prowadzi na zatracenie!
- Dobrze,
wujku. Może nawet przekonam ją, że Jason Barber jest sługą
szatana.
Po
odjeździe wujostwa idę do siebie na górę. Szósta się zbliża, a
przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Piszę więc na
portalu społecznościowym: “Słuchajta, jest taka sprawa: jadę
dziś na plażę z niejakim piosenkarzem Jasonem Barberem. Kto chętny
mi towarzyszyć, o szóstej u mnie.” Po czterdziestu minutach mam
już pierwsze reakcje.
Ashley
O'Hara: Łiiiiiiii! <3 lecę, pędzę!
Kenny
Andreas: No chyba se jaja robisz. Jakbyś napisała, że Joel
Madden, to bym jeszcze może uwierzył.
Cristina
Guinto: Dobrze wiesz, że jak chcesz się spotkać, to wystarczy
napisać i zawsze przyjdę. Nie musisz ściemniać o Barberze…
Nie mam
zbyt wielu przyjaciół, a część z nich dodatkowo wyjechała na
wakacje. Chciałoby się powiedzieć, że stawiam na jakość, a nie
na ilość, tyle że to bardziej kumple niż przyjaciele. Brakuje mi
kogoś, z kim mogłabym być stuprocentowo szczera, mieć całkiem
zbieżne poglądy i wspólnie cieszyć się życiem w przekonaniu, że
ta druga osoba nigdy mnie nie zawiedzie. Bo co do takiej Ashley, to
wątpię, czy wiedziałaby, co robić, gdybym znalazła się nagle na
dmuchanym materacu na środku oceanu, otoczona przez stado rekinów.
Zresztą widać to doskonale na przykładzie moich kontaktów z
głównym dwunożnym rekinem naszej szkoły, Olivią Fairchild.
Dziewczyny kładą uszy po sobie i nie chcą jej się narażać, a
chłopaki uważają, że to babskie sprawy, nie ich interes. Gdyby
tak wreszcie spotkać prawdziwą bratnią duszę… Znowu zatapiam
się w myślach o granatowookim. Jego już pewnie nie spotkam, ale
gdyby chociaż ktoś taki jak on!
Krejzolka
Ashley przybywa pierwsza, całe pół godziny przed czasem. Biała
czapka z daszkiem, białe japonki, biała spódniczka, biała
koszula, spod której widać górę od bikini w żółte kwiaty.
Włosy związane z tyłu. Pośpieszyła się, więc siedzimy w
ogrodzie przy stoliku i pijemy colę. Opowiadam o nagłym przyjeździe
Jasona pod mój dom, a krejzolka Ashley nie może wyjść z zachwytu.
Następna
zjawia się Cris, śliczna Filipinka, która w szóstej klasie
przyjechała z rodzicami i starszą siostrą z samej Manili. Nie mam
kompleksów na punkcie swojego ciała, ale kiedy jeszcze je miałam
(kompleksy, nie ciało), chciałam wyglądać tak jak Cris –
wysoka, smukła, o regularnych rysach. Ma również długie, proste i
czarne włosy do połowy pleców, ale moje są wcale nie gorsze. Poza
tym Cristina Guinto, biegunowe przeciwieństwo roztrzepanej Ashley,
to nasza klasowa prymuska i jedna z najlepszych uczennic w szkole. O
ile ja uczę się głównie na A i B, to ona zdobywa prawie wyłącznie
A, zaś Kenny, z typowym dla siebie urokiem, twierdzi, że dla jej
potrzeb należałoby poszerzyć skalę o kolejny stopień –
“Fuckin’ A”. Wydaje się wszechstronnie utalentowana, podczas
gdy ja najlepsze oceny miałam zawsze z biologii. Myślicie, że to
mój ulubiony przedmiot? Gdzie tam! Nudzę się na nim jak mops. Mnie
interesują wieloryby, delfiny, morświny, rzadziej foki i lwy
morskie, a nie jakaś mitoza i mejoza albo mięśnie gładkie i
poprzecznie prążkowane. Chcę mieć to wszystko jak najprędzej z
głowy, żeby się zająć tym, co uwielbiam.
- Cześć,
Laurie – woła do mnie Cristina zza żywopłotu. – Co to za
mistyfikacja z tym Jasonem? Myślałam, że nie gustujesz w takiej
muzyce.
- Dobrze
myślałaś – odpowiadam. – Ale skoro plaża jest zawsze spoko,
to dlaczego by nie skorzystać z podrzucenia przez celebrytę?
- A to na
pewno TEN Barber? – Cris jest podejrzliwa. – Może tylko
zbieżność nazwisk?
- Ashley
niech się wypowie – wskazuję skinieniem krejzolkę. – Ona jest
od tego specem.
Na pięć
minut przed czasem przychodzą pozostali członkowie drużyny: Billy
Andreas i jego brat Kenny, synowie pilota śmigłowca. Kenny ma jasne
włosy do ramion, próbuje zapuszczać baki, a ubiera się
przeważnie w dżinsy i luźne kraciaste koszule. Wygląda trochę
jak młody Scott Stapp, ale w żadnym wypadku nie należy mu tego
mówić, bo zespół Creed, podobnie jak Nickelback, uważa on za
największą zarazę, jaka się mogła przydarzyć amerykańskiej
muzyce, jeszcze gorszą niż taśmowo produkowane gwiazdki pop, bo te
przynajmniej nie udają kogoś, kim nie są. Billy jest bardziej
umiarkowany. Lubi koszykówkę, ale jest za niski, żeby go wzięli
do drużyny, więc reprezentuje szkołę w baseballu, którego, jak
twierdzi, nie kuma.
Kenny, w odróżnieniu od brata,
wydaje się nachmurzony – to zresztą dla niego standardowy stan.
Przygotowuję się do opowiedzenia całej historii po raz trzeci, gdy
z kłopotu wybawia mnie limuzyna wyjeżdżająca zza rogu. Jest to
długi, srebrny, sześciodrzwiowy rolls-royce, cały błyszczący i
wypasiony. Podjeżdża powoli i złowieszczo, zatrzymuje się przed
moim domem.
- Niezła
bryka – Cristina jest najwyraźniej pod wrażeniem.
Otwierają
się środkowe drzwi po prawej, na chodnik wyskakuje we własnej
osobie Jason Barber. Ma na sobie żółtą koszulkę koszykarską,
czerwone szorty i czarną czapkę z czerwonym daszkiem,
przekrzywionym o jakieś 45 stopni w prawo.
- Siema,
Laurie! – woła do mnie, choć jestem oddalona ledwo o dwa kroki. –
Miałem przyjechać i przyjechałem!
Krejzolka
Ashley wydaje z siebie pisk pełen ekstazy i rzuca się Barberowi na
szyję. Chłopak wydaje się leciutko zaskoczony. Szofer,
trzydziestoletni łysy koleś o wyglądzie bliskowschodnim, ubrany w
dwurzędową granatową marynarę, bez słowa podchodzi, łapie
krejzolkę za łokieć i odciąga od swego młodocianego pracodawcy.
- To Ashley
– przedstawiam przyjaciółkę. – To Cristina, a tamci dwaj to
Kenneth i William.
Jason
spogląda na braci z pewnym zakłopotaniem.
- Myślałem,
że będą same dziewczyny, ale widocznie wśród męskiej części
słuchaczy też mam fanów.
- Cenimy
każdego artystę, który ma swoją wizję i ją realizuje. – Billy
wspina się na wyżyny dyplomacji; nie stwierdza przecież, że to
Barber jest takim artystą.
- Okej,
człowieku! Chcecie mój autograf?
- Pewnie –
mówi Kenny. – Porównam potem w internecie, czy prawdziwy.
- Dobra,
wsiadajcie… – Jason zagania nas gestem do limuzyny.
Moja
drużyna siedzi z tyłu, w części salonowej z kanapami zwróconymi
ku sobie i małym stolikiem. Barber proponuje mi miejsce pośrodku,
pomiędzy nimi a kierowcą.
Ruszamy na
Samoa Beach. Zza pleców słyszę ekscytację krejzolki Ashley i
poradę Billy'ego, żeby mniej się podniecała, bo się odwodni. Z
głośników płynie hiphopowy podkład, na tle którego głos
naszego gospodarza pokrzykuje: “Yo, Jason z tej strony! Obczajcie
to, mój ziom Kenya North!” Następnie wymieniony artysta krótko
słodzi Barberowi i zaczyna rapować, a Jason dośpiewuje refreny,
zresztą zrecyklingowane z jakiegoś starszego własnego kawałka.
- Słuchasz
sam swojej muzyki? – pytam zdziwiona.
- Najnowszy
singiel, dopiero pojutrze premiera, więc puszczam ją teraz tylko
dla was – wyjaśnia. – Świetnie się nam pracowało z Kenyą,
facet jest nieziemski!
Jason z
zaciekawieniem patrzy na mój strój – obcisłe dżinsowe szorty,
bluzkę na ramiączkach, zgniłozieloną w poziome czarne pasy, oraz
drewniany naszyjnik.
- Musisz być
bardzo nieszczęśliwa w tej mieścinie – przypuszcza.
- Nie,
dlaczego? Nie jest to może Frisco, ale też niczego szczególnego mi
tu nie brakuje.
- Daj
spokój! – wzdycha Barber. – Jak sobie przypomnę czasy, kiedy
mieszkałem w Wausau, takiej zabitej dechami dziurze w Wisconsin, to
w życiu bym tam już nie wrócił! Żyłem tam z mamą w przyczepie
kempingowej, jak jakieś ostatnie męty społeczne. Tylko talent
sprawił, że się stamtąd wyrwałem. Tak że ten, jak masz jakieś
koleżanki, które też się chcą wyrwać, a umieją śpiewać albo
tańczyć, daj mi cynk, to mogę to załatwić.
Zapisuję
sobie jego numer, a Jason wciąż rozwodzi się nad swym ciężkim
dzieciństwem i straszliwością miejsca, z którego pochodzi. W
pewnej chwili, niby przypadkiem, kładzie dłoń na moim kolanie.
Podnoszę ją za nadgarstek, dwoma palcami niczym zgniłego śledzia,
i upuszczam na jego kolano.
- Spokojnie,
siostro! – przepraszająco uśmiecha się, unosząc ręce. – Nic
na siłę!
Docieramy
na Samoa Beach i wysiadamy. Jest ciepłe późne popołudnie, na błękitnym niebie sporo chmur, słońce co jakiś czas chowa się za nimi. Na piasku już tylko gdzieniegdzie leżą rozciągnięci plażowicze, paru innych spaceruje wzdłuż brzegu – plażowy szczyt minął jakiś czas temu.
- Coś mnie
język dzisiaj boli – skarży się krejzolka Ashley.
- Pewnie
dostałaś zakwasów od długotrwałego ględzenia – odpowiada
Billy.
Jason
ściąga koszulkę i pozostaje w samych szortach. Krejzolka Ashley
hiperwentyluje z wrażenia, Cristina bardzo starannie udaje, że
wcale na niego nie patrzy. Nawet Kenny zaszczyca gwiazdora swymi
ponurymi spojrzeniami – pewnie chodzi o te kilka tatuaży
rozmieszczonych tu i ówdzie. A ja? Ze zgrozą stwierdzam, że też
mnie przyciąga. Co prawda jest nieco za chudy jak na mój gust, ale
jak się nie ma co się lubi… Tylko mi nie mówcie, że traktuję
go przedmiotowo! W sumie nic mi nie pozwala sądzić, że on sam mnie
traktuje inaczej.
- Chodźmy
brzegiem – mówię, przełykając ślinę.
Wędrujemy
wzdłuż linii brzegowej z butami w ręku, a fale obmywają nam
stopy. Krejzolka Ashley jako jedyna rozebrała się do kostiumu i
wbiegła do morza po pas. Ma zresztą wolne ręce, bo buty i
wierzchnie okrycie zostawiła w aucie. Cristina i Kenny podwinęli
nogawki, reszta jest w szortach (przy czym ja w zupełnie innych niż
Billy i Barber). Szofer Jasona dyskretnie nas śledzi, idąc
równolegle w głębi plaży, krawat powiewa mu na bryzie. Zbliżamy się do bardziej odludnego odcinka, gdzie nawet w lipcowe południe tłumy są rzadsze, a o tej porze plażuje tu już tylko paru ostatnich Mohikanów.
- Dobra fala
– mówi Kenny. – Można by wziąć deskę.
- O ile
znowu jakiś popapraniec w kapeluszu nie zrzuci napalmu – odpowiada
Billy. – Bo wtedy nici z fal.
Starszy z
braci Andreasów wybucha rechotem, jakiego nie powstydziłby się
James Hetfield. Krejzolka Ashley podbiega i próbuje zachęcić mnie,
bym weszła głębiej do wody.
- No i na czym byś teraz pływał? – zwraca uwagę Cristina.
- Na niej – Billy wskazuje skinieniem Ashley. – Już i tak się pomoczyła.
- Czy ty właśnie nazwałeś ją deską? – jeży się Cris, która na ten wredny epitet jest szczególnie wyczulona.
- Sorry! Najgłębsze, prezydenckie sorry! – młodszy Andreas zdaje sobie sprawę, jak zabrzmiało to, co powiedział. – Miałem na myśli li i jedynie to, że tylko ona wśród nas jest teraz jednostką pływającą.
- Chyba niszczycielem – komentuje Kenny.
- Na niej – Billy wskazuje skinieniem Ashley. – Już i tak się pomoczyła.
- Czy ty właśnie nazwałeś ją deską? – jeży się Cris, która na ten wredny epitet jest szczególnie wyczulona.
- Sorry! Najgłębsze, prezydenckie sorry! – młodszy Andreas zdaje sobie sprawę, jak zabrzmiało to, co powiedział. – Miałem na myśli li i jedynie to, że tylko ona wśród nas jest teraz jednostką pływającą.
- Chyba niszczycielem – komentuje Kenny.
- Słuchaj,
Ashley, zabrałaś ty coś na zmianę? – pytam podejrzliwie.
Tym razem
to krejzolka Ashley demonstruje eksplozję zakłopotanego śmiechu.
- Jakoś tak
zapomniałam – przyznaje rozbrajająco. – Ale zakręcona dziś
jestem, to wszystko przez Jasona!
Barber
przesyła jej powietrznego całusa.
- Spoko –
odpowiada. – Mam w aucie ręczniki, pomyślałem o wszystkim. O
szampanie też.
- Czy to na
pewno legalne? – powątpiewa Cristina. – My tu wszyscy dopiero w
szkole średniej.
- Wyluzuj,
nikt się nie dowie – uspokaja ją Jason.
Nagle
dostrzegam coś w perspektywie plaży, kilkaset jardów przed nami.
Coś dużego.
-
Wieloryb!!! – krzyczę.
- Tam
dmucha! – odpowiadają chórem bracia Andreas.
- Nie
wygłupiajcie się, to poważna sprawa! – strofuję ich i sprintem
biegnę ku ogromnemu kształtowi.
Pędzę co
sił w nogach, nie bacząc na to, że zostawiam towarzystwo za
plecami. Nawet nie słyszę, czy coś wołają, wszystko zagłusza
łomot mojego serca. Nie mogę oderwać wzroku od wyrzuconego na
plażę walenia. Jeszcze żyje, czy już za późno? Ma jakieś
piętnaście stóp długości, rozciągnięty na piasku. Z początku
jestem przekonana, że to grindwal, ale im bardziej się zbliżam,
tym bardziej wariuję z emocji, bo coraz wyraźniej widzę…
Humbak!!! Ale taki mały...
Pobiwszy
swój życiowy rekord w sprincie, dopadam unieruchomionego lewiatana.
A raczej lewiataniątka. Drżącą rękę wyciągam ponad jego
nozdrze i czuję ledwo wyczuwalny powiew. Żyje? Spoglądam w oko
młodego wieloryba. Patrzy na mnie, jakby mówił: “Pomóż mi!”
Reszta
towarzystwa mnie dogania. Odwracam się do nich, zimny pot ścieka mi
po twarzy, trzęsą mi się nogi. Jest słoneczne popołudnie, biedny
cielak się ususzy.
- Szybko!
Trzeba mu pomóc! – krzyczę w ich kierunku.
- Chyba
beznadziejna sprawa, nie? – zauważa Jason Barber. – Raczej już
zdycha. Widziałem raz w telewizji…
- Musimy coś
zrobić! – jestem w rozpaczy. – To jeszcze cielę!
- Jak cielę?
– nie rozumie młodzieżowy idol. – Przecież wieloryb!
- Cielę
wieloryba, mądralo – wyjaśnia Billy. – Słuchaj, co mówi
Laurie, ona się na tym zna!
Kenny
podbiega ku ogonowi.
- Damy radę
wciągnąć go z powrotem?
- Nie
podchodź do ogona! – krzyczę, machając rękoma. – Jest w
stresie, może ci przywalić!
Tak jakbym
sama nie była w stresie. Spoglądam w niebo. Słońce wyszło zza chmur i promieniuje złotą bezlitością. Bezradnie i rozpaczliwie patrzę w oko cielęcia.
- Musimy
zwilżać go wodą, póki nie przybędzie pomoc – stwierdzam. –
Tylko tak, żeby nie nalać do nozdrza.
- Ale czym?
– pyta krejzolka Ashley. – Nie mamy wiaderka!
Mimo
wszystko dobrych chęci jej nie brakuje. Złączonymi rękoma czerpie
wodę z oceanu i wylewa humbakowi na grzbiet. Kenny podchodzi do
sprawy sensowniej i z większym sampoświęceniem, bez zwłoki ściąga
koszulę – powiedziałabym, że pełny fanserwis, gdyby nie
okoliczności. Moczy ją w wodzie i przesuwa po cielsku wieloryba.
Billy w tym samym celu wykorzystuje ręcznik, który dotąd niósł
na szyi. A Cristina stoi jak zamurowana.
- Co tak
stoisz! – podnoszę na nią głos. – Zrób coś!
- Boję się!
– odpowiada. – Może wybuchnąć!
- Ech, taka
mądra, a taka niedoinformowana! Wybuchają tylko martwe wieloryby, a
i to nie zawsze!
Billy,
Kenny i Ashley robią, co mogą, ale grupa nastolatków z mokrymi
szmatami nie da rady sama ocalić humbaka. Trzeba zawiadomić
profesjonalistów! Sięgam do torebki po telefon i… nie wzięłam.
Musiał zostać na stoliku w ogrodzie, kiedy pokazywałam Cristinie
zdjęcia z wycieczki w Góry Skaliste.
Zwracam się
ku Jasonowi. Robi sobie zdjęcia smartfonem, ignorując powagę
sytuacji.
- Daj
telefon – mówię. – Zadzwonię po straż przybrzeżną.
- Po co? –
wzrusza ramionami. – I tak już po nim. Później mogą go
uprzątnąć.
- Daj,
proszę cię – nalegam. – Albo sam zadzwoń. To się przysłuży
twojemu wizerunkowi!
- Czekaj,
mam lepszy pomysł – mówi Barber.
Wybiera
numer i przykłada telefon do ucha.
- Halo, Dan?
Przyślijcie na Samoa Beach Elroya z całym sprzętem. Będzie sesja
warta milion dolców! Może być na okładkę płyty albo dla
jakiegoś pisma. Biegiem!
- Dzwonisz
po fotografa? – nie mogę wyjść ze zdumienia.
- No pewnie!
Taka okazja do sesji zdjęciowej nie trafia się codziennie.
- Ale
przecież on umiera!
- Trudno,
takie już są prawa natury.
- Nie
zadzieraj ze mną – robię się niebezpieczna. – Zadzwoń albo
daj telefon.
Jason nie
ma zamiaru mnie słuchać, robi sobie kolejne selfie z ginącym
gatunkiem. Próbuję sięgnąć po jego smarkaniec, ale chłopak robi
unik. Telefon wylatuje mu z ręki i pada prosto w piasek.
- No i
cóżeś, dziwko, zrobiła!? – drze się Barber. – To oryginalny
EyePhone!
- Jak mnie
nazwałeś?! – rzucam przez zęby, czuję łzy napływające mi do
oczu. W co ja się wpakowałam…
- A ja
myślałem, że chociaż jesteś gruba, to jednak na poziomie! Z wami
wszystkimi, wieśniaki, taka sama rozmowa, nic nie wiecie o
prawdziwym życiu! W dupie mam waszą pipidówę i wasze pieprzone
walenie!
Podbiega do
cielęcia i z rozmachem kopie je w bok. Przez lico wieloryba
przebiega, jak się zdaje, grymas cierpienia. Prawie nieświadomie
wydaję z siebie długi, rozpaczliwy jęk na widok takiej
nikczemności. Kenny odrywa się od szwabrowania humbaka i rzuca się
ku Barberowi.
- Muszę to
powiedzieć! – rzuca wściekły. – Twoja muzyka to nawóz! Jamnik
chory na żołądek wydaje ciekawsze dźwięki!
- Coś ty,
kurna, powiedział?!
- To, co,
kurna, słyszałeś!
Jason
startuje z pięściami do mojego kolegi, ale ten wali go w gębę
mokrą koszulą. Piosenkarz staje jak wryty.
- Lahad! –
krzyczy na szofera. Łysy, który dotąd obserwował całe zajście z
dystansu, zaczyna biec w naszym kierunku. No to się doigrałam,
myślę sobie. Mam w głowie tyle emocji, że mózg mi się
przegrzewa. Z jednej strony – umierający wieloryb. Z drugiej –
sponiewierał mnie ten cieć Jason. Z trzeciej – Kenny dał
celebrycie szmatą po pysku! Pójdzie za to siedzieć? Może ja
pójdę?
- Zabieraj
mnie z tego syfu! – warczy Jason do kierowcy i oddala się szybko w
stronę, w którą przyszliśmy.
- Poczekaj!
– woła za nim Cristina.
- Radźcie
sobie beze mnie, frajerzy! – odkrzykuje z daleka.
To wygląda
na koniec randki. Patrzę w otępieniu, zaszokowana takim ogromem
chamstwa, aż Billy wciska mi do ręki własny telefon, z już
wybranym numerem do bazy straży przybrzeżnej Humboldt Bay.
Zawiadomienie składam mechanicznie, łamiącym się głosem. Zbliżam
się do wielorybiego cielęcia i padam przed nim na kolana. Patrzę w
jego duże, ciemne oko, z którego spływa gęsta, samotna łza.
Marzyłam o spotkaniu oko w oko z wielorybem – no i mam za swoje! W
końcu jednak nie mogę powstrzymać płaczu. Przepraszam, maleństwo…
Z rozpaczy
wyrywają mnie czyjeś okrzyki. Wstaję i patrzę, jak zza wydm
wybiegają sylwetki w granatowych strojach i pomarańczowych
kamizelkach. Straż przybrzeżna – cała drużyna, ze szpadlami i
mokrymi kocami. Musieli przypłynąć motorówką przez Humboldt Bay, od drugiej strony mierzei.
- Kto
składał doniesienie? – pyta porucznik, mężczyzna o
zmierzwionych włosach powiewających na wietrze.
- To ja –
przyznaję się, nie dbając o swoje czerwone oczy.
- Weterynarz
niedługo tu będzie – wyjaśnia. – Pamiętaliście, żeby nie
nalać mu do nozdrza?
-
Oczywiście, przecież to podstawa.
Niektórzy
ze strażników przykrywają wieloryba kocami, inni, wyposażeni w
łopaty, próbują go podkopać od strony ogona, żeby ułatwić
późniejsze ściągnięcie go do morza. Schodzą się ludzie, widocznie wieść o waleniu się rozeszła. Cielę jest w stresie, wali
jednego ogonem, posyłając go na piasek. Dowódca każe kopać od
strony łba i z boków.
-
Długopłetwiec? To naprawdę dziwne – mówi do mnie. – W tej
okolicy nie było ich od lat.
- Poza tym
ich wyrzucenia na plażę zdarzają się bardzo rzadko – dodaję. –
Jak pan myśli, mamy szansę go uratować?
Od strony
miasta dobiega hałas wirnika helikoptera, przybiera na sile i wtem
nad wydmami przelatuje śmigłowiec. Zawisa kilkaset jardów od nas –
nie może bardziej się zbliżyć, by jeszcze bardziej nie stresować
pacjenta. Schodzi ku ziemi, kolejne sylwetki wysypują się z maszyny
i zmierzają ku nam. Lekarz weterynarii kolejnych paru gości ze
straży. Wypytują mnie jeszcze raz, zamieniają parę słów z
porucznikiem, bez zwłoki przystępują do pracy. Zamieszanie ściąga uwagę jakichś ludzi, którzy, dotąd niespiesznie przemierzając plażę, schodzą się ku wielorybowi i ku nam.
Weterynarz
ogląda walenia, przeprowadza jakieś badanie. Nie wiem, co ono
oznacza, i ta niepewności mnie dobija. Potem wyciąga z plecaka
końską strzykawkę, napełnia czymś, włazi humbakowi na grzbiet i
robi zastrzyk. Środek uspokajający! Marynarzom nie grozi już
maźnięcie ogonem, więc biorą się do poszerzania wykopu ku morzu,
ale doktor konsultuje się z kimś przez krótkofalówkę i każe
kopać za płetwami i w połowie ogona.
Patrzę na
to wszystko jak na jakiś film, i to taki, w którym nie mogę się
doczekać napisów końcowych. Śmigłowiec zbliża się nad nas,
zachowując stosunkowo dużą wysokość, ale i tak wzbija tumany
piasku z jednej strony, a kręgi na wodzie z drugiej, muszę osłonić
twarz. Z helikoptera opuszcza się stalowa lina, do której
przytwierdzono szerokie pasy z jakiegoś materiału. Pod nadzorem
weterynarza ludzie ze straży przybrzeżnej, wykorzystując wcześniej
uczynione podkopy, opasują cielę. Nie jest to łatwa robota, trwa
niemiłosiernie długo, wręcz całe wieki. Pewnie i tak wszystko na
nic, jego los jest przesądzony… Siadam na piasku, jestem
wyczerpana nerwowo.
Doktor dopina kamizelkę, chwyta linę nad grzbietem cielęcia,
opiera stopę o hak, do którego przymocowane są pasy, i znów mówi
coś do krótkofalówki. Piętnastostopowy waleń podrywa się do
góry, zostawiając pod sobą rynnę wyżłobioną w piasku. Latający
wieloryb! Gdyby nie okoliczności, aż bym się zachwyciła… Wokół nas zebrało się już kilkanaście osób - ten z ręcznikiem, ta z kijami do nordyckiego walkingu. Nie wtrącają się do pracy zawodowców, tylko patrzą i czasem fotografują. Nie słyszę, o czym rozmawiają. Szczególnie rzuca się w oczy niska kobieta o krótkich, ciemnych włosach, ubrana w białą workowata koszulkę – biega dookoła i robi zdjęcia wielką lustrzanką. Czego to ludzie nie zrobią, żeby się pochwalić znajomym…
Śmigłowiec odlatuje ku otwartemu morzu, a potem zawisa i
opuszcza cielę do poziomu wody. Patrzę pod słońce, wiec nie widzę
dokładnie, co oni tam robią. W sumie już mi to obojętne, pragnę
wrócić do domu. Wtem maszyna wzlatuje do góry i zaczyna zawracać,
weterynarz wisi sam na linie, a pasy są już puste. Za plecami
słyszę wiwaty i westchnienia ulgi.
- No! –
mówi jeden z marynarzy.
-
Przynajmniej raz się udało – komentuje porucznik.
- Żeby
tylko nie wykorkował ze stresu po tym wszystkim… Ja to bym już
dawno dostał zawału, gdyby jacyś goście wokół mnie tak
zyglowali.
- Młody
jeszcze – odpowiada któryś z gapiów. – Może ma zdrowe serce.
I wtedy
wieloryb daje nura. Przez krótką chwilę widzę sylwetkę jego
płetwy ogonowej. Mam wrażenie, jakby… machał na pożegnanie. To
już za dużo dla mnie, rozklejam się ostatecznie. Chowam twarz w
zapiaszczonych dłoniach i szlocham bezgłośnie, bo nawet na
porządny płacz dawno utraciłam siły.
- Hej,
rozchmurz się! – pociesza mnie Cristina. – Uratowałaś
wieloryba!
- Tak,
jasne, ja uratowałam. Przecież ja tu prawie nic nie zrobiłam,
Cris! Nawet numer do straży wybrał Billy…
Koleżanka
wyciąga do mnie rękę, pomaga mi wstać. Na ostatnich nogach
podchodzę do pozostałych. Krejzolka Ashley wygląda na skwaszoną.
- Boże –
uświadamia sobie. – Moje ciuchy zostały w aucie u Jasona!
- Trudno,
masz pretekst, żeby się z nim spotkać drugi raz – odpowiada
Cris.
-
Przynieście jej z łodzi jakiś suchy koc – mówi porucznik.
Jestem cała
roztelepana, z trudem dochodzi do mnie, że już po wszystkim i że w
dodatku tym razem się udało.
- Jak rany,
brat – denerwuje się Billy – czy ty musisz być takim strasznym
kłótasem? Jeszcze za to bekniemy!
- A jakiej
reakcji się spodziewał? Przyjeżdża tu panisko z Hollywoodu czy
skądś tam i wyzywa ludzi od wieśniaków, jakby był nie wiadomo
jak ważny. A sam mieszkał kiedyś w przyczepie!
- No niby
racja, ale musiałeś od razu walić w mordę?
- E tam,
tylko go maznąłem koszulą.
- Tak czy
inaczej… – brat próbuje przekonać Kenny’ego.
- Niech nie
myśli, że jak jest gwiazdą, to mu wszystko wolno. Że niby
sprzedaje dużo płyt? Niech je sobie wsadzi se!
- No, trochę
przesadziłeś – stwierdza zakłopotana Ashley, owijając się
burym kocem.
Z pewną
powolnością dociera do mnie w końcu, że zrobiłam coś
niezwykłego, a jeśli nawet nie zrobiłam (ja tylko zgłosiłam
zdarzenie), to przynajmniej byłam świadkiem. Ja cię kręcę,
większość wielorybów nie przeżywa wyrzucenia, a to jeszcze był
fiszbinowiec, których ocean zwykle nie wyrzuca i których w ogóle
nie było w naszej okolicy!
- Tyle
ciekawych miejsc w Kalifornii, a ten chomąt musiał przyjechać
akurat do naszego miasta! – Kenny nie przestaje się ekscytować. –
Do jedynego większego ośrodka w pierniczonym Redwood Empire, gdzie
nie ma nic do oglądania! Dlaczego nie, na przykład, do Doliny
Śmierci?
- Koncert
Jasona Barbera w Dolinie Śmierci w środku lata szybko rozwiązałby
problem tak zwanych Barberians – rzucam sarkastycznie, przecierając
oczy, i nastrój mi się leciutko poprawia, choć nadal czuję się,
jakby mnie ktoś pogryzł i wypluł.
Paradoksalnie,
gdyby nie ta cała afera z Jasonem i gdyby wtedy w galerii nie rzucił
we mnie burgerem, nie trafiłabym tego popołudnia na plażę i nie
uratowała wieloryba. Cóż, gdyby nie ja, ktoś inny by zawiadomił
służby. Moja radość przyćmiewa absmak po podwieczorku z
wujostwem, ale nie jest w stanie zatrzeć przykrości z powodu
Jasona. O co mu w ogóle chodzi? W jednej chwili jest względnie
milutki, w następnej odstawia pokaz niewyobrażalnej chamówy.
Jeżeli nie zamierza mnie poderwać, to po co w ogóle się mnie
czepia, skoro tak go denerwuję?
Drobiazgi takie jak ten sprawiają, że nie mogę czuć się w pełni
szczęśliwa. Ach, gdyby tak przytrafiło się coś, co przeważy
szalę na moją korzyść!
Łohohohoho! Ta akcja! Te efekty specjalne! Ten zwierz ciskany w wodę!
OdpowiedzUsuńJak zwykle bawię się świetnie - jest zabawnie, jest sympatycznie, jest edukacyjnie (a chociażby o tym festiwalu wielorybów w Guerrero Negro), a hasełka to mam ochotę kraść. Jak na razie moim ulubionym wątkiem są zażarte dysputy religijne ojca z wujem.
Liczę, że z poszanowania dla sztuki paranormal romance poza głównymi Tru Loverami pojawią się Adoratorzy Pod Uwagę Niebrani, wojna dziejąca się u Nieludzi, której zapobiec może tylko nasza bohaterka.
A tak poza tym, miriamciu668, liczę na to, że w kolejnych rozdziałach spróbujesz upakować nieco młodzieżowego slangu, którego nikt nie używał od ponad 10 lat *wsuwa niedyskretnie kopertę upakowaną dolarami*, mryg mryg.
Czekam na wincej!
Z wyrazami szacunku
Kazik
PS Podesłałam też młodszej siostrze, cytuję: "Takie dobre. Ktoś się postarał."
Cieszę się, że wrażenia są pozytywne! Co do stałych fragmentów gry pod tytułem paranormal romance - wiele może się zdarzyć, jesteśmy właściwie dopiero na etapie zawiązania akcji i kilka(naście?) postaci mam jeszcze w rękawie.
UsuńDoskonałe, jako żywo!
OdpowiedzUsuń