sobota, 19 listopada 2016

4. Popołudnie na plaży



Stoję u drzwi wyjściowych i nasłuchuję. Spod ogłuszającego jazgotu muzycznego zaczyna przebijać warkot silnika, który narasta do ryku. Przez boczne okno patrzę, jak ciężarówka Jasona Barbera odjeżdża, i zastanawiam się, w co ja się najlepszego wpakowałam. Zniknąwszy z mego pola widzenia, goście w końcu wpadają na pomysł, żeby wyłączyć muzykę.
Wracam do salonu. Rodzice patrzą na mnie z pewnym zdumieniem, ze spojrzenia cioci i wujka wyczytuję przyganę i jakby trochę obawę.
- Pojechał! – informuję o najważniejszym.
- Nie podoba mi się ten twój kawaler – stwierdza ciocia Jenny.
- To nie jest mój kawaler – zaprzeczam, stanowczo akcentując każde słowo. – Ja go nawet nie chcę znać.
- Już się tak szybko pokłóciliście? – dziwi się ciocia. – Powinnaś bardziej szanować swojego chłopaka, bo inaczej…
- On nie jest moim chłopakiem – staram się ją przekonać, coraz bardziej zirytowana. – Ani też moim narzeczonym, partnerem, facetem, ukochanym, amantem, zalotnikiem, rycerzem, oblubieńcem, gachem, konkurentem, absztyfikantem, starającym się, czy jakiego tam jeszcze synonimu byście chcieli użyć. Widzę gościa drugi raz w życiu i wcale nie jestem zadowolona!
- Drugi raz? I tak ci przyjeżdża pod dom z ciężarówką i głośnikami?
- A kto bogatemu zabroni? – wzruszam ramionami.
- To Jason Barber – wyjaśnia tata. – Ten młodzieżowy bałwan, znaczy się idol.
Na słowo “idol” wujek Marvin ożywia się.
- Nie kalajcie się bałwanami, powiada Dobra Księga! – przemawia surowo, starotestamentowo. – Nie powinien cię interesować żaden człowiek, którego nazywają idolem. Prorok Jonasz powiedział: “Niech każdy odwróci się od złego postępowania i od nieprawości!”
- Zaraz tam idol – bagatelizuję. – Zwykły piosenkarz, nawet go nie słucham.
- Tacy są najgorsi! Zupełnie nie dla porządnych dziewczyn. Mało to w Ameryce dobrej kultury chrześcijańskiej dla młodzieży? Czytałaś ty chociaż “Left Behind”, Laurie?
- Dajże spokój, Marv! – ojciec wydaje się w nastroju do bitki, choć i nawet tylko słownej. – Z niejasnych wzmianek o dwóch facetach – tylko dwóch na cały Stary Testament! – wyciosaliście sobie całą eschatologię.
- Dosyć! – mama przywołuje ich do porządku. – Jak chcecie sobie urządzać dysputy teologiczne, to nie pod moim dachem! Idźcie przybić swoje wątpliwości na drzwiach któregoś kościoła albo coś w tym rodzaju. Laurie, czego ten Jason właściwie od ciebie chciał?
- Spotkałam go wczoraj w galerii, potraktował mnie po chamsku, więc przyjechał przeprosić – wyjaśniam. – Nic wielkiego.
- Przypominam sobie, czytałem coś o tym Barberze – stwierdza wuja Marvin. – To jakiś satanista. A może mason? Już nie pamiętam.
- Pewnie jedno i drugie – komentuje tata ironicznie.
- Zaprosił mnie na plażę – kontynuuję. – O szóstej przyśle auto.
- Bój się Boga, dziewczyno! – ciocia jest w szoku. – Sama na plaży z obcym chłopakiem, może jakimś zboczeńcem albo gejem?
- Nie będę sama – wyjaśniam. – Dałam się zaprosić tylko pod warunkiem, że zabiorę przyjaciół.
- O, to dopiero się będzie działo! – ciocia jest wręcz blada. – Sodoma i Gomora!
- Daj spokój, przecież o tej porze na pewno będą tam jeszcze inni ludzie – mityguje ją matka. – Choćby ratownik
- Pamiętaj, Laurie, że nie tylko ratownik będzie widzieć, co tam robicie! – wujek Marvin znacząco wskazuje palcem ku górze.
- Oczywiście, mewy też – odpowiadam. – Robię to głównie dla krejzolki Ashley, bo ona przepada za Barberem.
- To jej powiedz – mówi unkel – że kto oddaje cześć idolom, ten sam swoją duszę prowadzi na zatracenie!
- Dobrze, wujku. Może nawet przekonam ją, że Jason Barber jest sługą szatana.

Po odjeździe wujostwa idę do siebie na górę. Szósta się zbliża, a przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Piszę więc na portalu społecznościowym: “Słuchajta, jest taka sprawa: jadę dziś na plażę z niejakim piosenkarzem Jasonem Barberem. Kto chętny mi towarzyszyć, o szóstej u mnie.” Po czterdziestu minutach mam już pierwsze reakcje.
Ashley O'Hara: Łiiiiiiii! <3 lecę, pędzę!
Kenny Andreas: No chyba se jaja robisz. Jakbyś napisała, że Joel Madden, to bym jeszcze może uwierzył.
Cristina Guinto: Dobrze wiesz, że jak chcesz się spotkać, to wystarczy napisać i zawsze przyjdę. Nie musisz ściemniać o Barberze…
Nie mam zbyt wielu przyjaciół, a część z nich dodatkowo wyjechała na wakacje. Chciałoby się powiedzieć, że stawiam na jakość, a nie na ilość, tyle że to bardziej kumple niż przyjaciele. Brakuje mi kogoś, z kim mogłabym być stuprocentowo szczera, mieć całkiem zbieżne poglądy i wspólnie cieszyć się życiem w przekonaniu, że ta druga osoba nigdy mnie nie zawiedzie. Bo co do takiej Ashley, to wątpię, czy wiedziałaby, co robić, gdybym znalazła się nagle na dmuchanym materacu na środku oceanu, otoczona przez stado rekinów. Zresztą widać to doskonale na przykładzie moich kontaktów z głównym dwunożnym rekinem naszej szkoły, Olivią Fairchild. Dziewczyny kładą uszy po sobie i nie chcą jej się narażać, a chłopaki uważają, że to babskie sprawy, nie ich interes. Gdyby tak wreszcie spotkać prawdziwą bratnią duszę… Znowu zatapiam się w myślach o granatowookim. Jego już pewnie nie spotkam, ale gdyby chociaż ktoś taki jak on!
Krejzolka Ashley przybywa pierwsza, całe pół godziny przed czasem. Biała czapka z daszkiem, białe japonki, biała spódniczka, biała koszula, spod której widać górę od bikini w żółte kwiaty. Włosy związane z tyłu. Pośpieszyła się, więc siedzimy w ogrodzie przy stoliku i pijemy colę. Opowiadam o nagłym przyjeździe Jasona pod mój dom, a krejzolka Ashley nie może wyjść z zachwytu.
Następna zjawia się Cris, śliczna Filipinka, która w szóstej klasie przyjechała z rodzicami i starszą siostrą z samej Manili. Nie mam kompleksów na punkcie swojego ciała, ale kiedy jeszcze je miałam (kompleksy, nie ciało), chciałam wyglądać tak jak Cris – wysoka, smukła, o regularnych rysach. Ma również długie, proste i czarne włosy do połowy pleców, ale moje są wcale nie gorsze. Poza tym Cristina Guinto, biegunowe przeciwieństwo roztrzepanej Ashley, to nasza klasowa prymuska i jedna z najlepszych uczennic w szkole. O ile ja uczę się głównie na A i B, to ona zdobywa prawie wyłącznie A, zaś Kenny, z typowym dla siebie urokiem, twierdzi, że dla jej potrzeb należałoby poszerzyć skalę o kolejny stopień – “Fuckin’ A”. Wydaje się wszechstronnie utalentowana, podczas gdy ja najlepsze oceny miałam zawsze z biologii. Myślicie, że to mój ulubiony przedmiot? Gdzie tam! Nudzę się na nim jak mops. Mnie interesują wieloryby, delfiny, morświny, rzadziej foki i lwy morskie, a nie jakaś mitoza i mejoza albo mięśnie gładkie i poprzecznie prążkowane. Chcę mieć to wszystko jak najprędzej z głowy, żeby się zająć tym, co uwielbiam.
- Cześć, Laurie – woła do mnie Cristina zza żywopłotu. – Co to za mistyfikacja z tym Jasonem? Myślałam, że nie gustujesz w takiej muzyce.
- Dobrze myślałaś – odpowiadam. – Ale skoro plaża jest zawsze spoko, to dlaczego by nie skorzystać z podrzucenia przez celebrytę?
- A to na pewno TEN Barber? – Cris jest podejrzliwa. – Może tylko zbieżność nazwisk?
- Ashley niech się wypowie – wskazuję skinieniem krejzolkę. – Ona jest od tego specem.
Na pięć minut przed czasem przychodzą pozostali członkowie drużyny: Billy Andreas i jego brat Kenny, synowie pilota śmigłowca. Kenny ma jasne włosy do ramion, próbuje zapuszczać baki, a ubiera się przeważnie w dżinsy i luźne kraciaste koszule. Wygląda trochę jak młody Scott Stapp, ale w żadnym wypadku nie należy mu tego mówić, bo zespół Creed, podobnie jak Nickelback, uważa on za największą zarazę, jaka się mogła przydarzyć amerykańskiej muzyce, jeszcze gorszą niż taśmowo produkowane gwiazdki pop, bo te przynajmniej nie udają kogoś, kim nie są. Billy jest bardziej umiarkowany. Lubi koszykówkę, ale jest za niski, żeby go wzięli do drużyny, więc reprezentuje szkołę w baseballu, którego, jak twierdzi, nie kuma.
Kenny, w odróżnieniu od brata, wydaje się nachmurzony – to zresztą dla niego standardowy stan. Przygotowuję się do opowiedzenia całej historii po raz trzeci, gdy z kłopotu wybawia mnie limuzyna wyjeżdżająca zza rogu. Jest to długi, srebrny, sześciodrzwiowy rolls-royce, cały błyszczący i wypasiony. Podjeżdża powoli i złowieszczo, zatrzymuje się przed moim domem.
- Niezła bryka – Cristina jest najwyraźniej pod wrażeniem.
Otwierają się środkowe drzwi po prawej, na chodnik wyskakuje we własnej osobie Jason Barber. Ma na sobie żółtą koszulkę koszykarską, czerwone szorty i czarną czapkę z czerwonym daszkiem, przekrzywionym o jakieś 45 stopni w prawo.
- Siema, Laurie! – woła do mnie, choć jestem oddalona ledwo o dwa kroki. – Miałem przyjechać i przyjechałem!
Krejzolka Ashley wydaje z siebie pisk pełen ekstazy i rzuca się Barberowi na szyję. Chłopak wydaje się leciutko zaskoczony. Szofer, trzydziestoletni łysy koleś o wyglądzie bliskowschodnim, ubrany w dwurzędową granatową marynarę, bez słowa podchodzi, łapie krejzolkę za łokieć i odciąga od swego młodocianego pracodawcy.
- To Ashley – przedstawiam przyjaciółkę. – To Cristina, a tamci dwaj to Kenneth i William.
Jason spogląda na braci z pewnym zakłopotaniem.
- Myślałem, że będą same dziewczyny, ale widocznie wśród męskiej części słuchaczy też mam fanów.
- Cenimy każdego artystę, który ma swoją wizję i ją realizuje. – Billy wspina się na wyżyny dyplomacji; nie stwierdza przecież, że to Barber jest takim artystą.
- Okej, człowieku! Chcecie mój autograf?
- Pewnie – mówi Kenny. – Porównam potem w internecie, czy prawdziwy.
- Dobra, wsiadajcie… – Jason zagania nas gestem do limuzyny.
Moja drużyna siedzi z tyłu, w części salonowej z kanapami zwróconymi ku sobie i małym stolikiem. Barber proponuje mi miejsce pośrodku, pomiędzy nimi a kierowcą.
Ruszamy na Samoa Beach. Zza pleców słyszę ekscytację krejzolki Ashley i poradę Billy'ego, żeby mniej się podniecała, bo się odwodni. Z głośników płynie hiphopowy podkład, na tle którego głos naszego gospodarza pokrzykuje: “Yo, Jason z tej strony! Obczajcie to, mój ziom Kenya North!” Następnie wymieniony artysta krótko słodzi Barberowi i zaczyna rapować, a Jason dośpiewuje refreny, zresztą zrecyklingowane z jakiegoś starszego własnego kawałka.
- Słuchasz sam swojej muzyki? – pytam zdziwiona.
- Najnowszy singiel, dopiero pojutrze premiera, więc puszczam ją teraz tylko dla was – wyjaśnia. – Świetnie się nam pracowało z Kenyą, facet jest nieziemski!
Jason z zaciekawieniem patrzy na mój strój – obcisłe dżinsowe szorty, bluzkę na ramiączkach, zgniłozieloną w poziome czarne pasy, oraz drewniany naszyjnik.
- Musisz być bardzo nieszczęśliwa w tej mieścinie – przypuszcza.
- Nie, dlaczego? Nie jest to może Frisco, ale też niczego szczególnego mi tu nie brakuje.
- Daj spokój! – wzdycha Barber. – Jak sobie przypomnę czasy, kiedy mieszkałem w Wausau, takiej zabitej dechami dziurze w Wisconsin, to w życiu bym tam już nie wrócił! Żyłem tam z mamą w przyczepie kempingowej, jak jakieś ostatnie męty społeczne. Tylko talent sprawił, że się stamtąd wyrwałem. Tak że ten, jak masz jakieś koleżanki, które też się chcą wyrwać, a umieją śpiewać albo tańczyć, daj mi cynk, to mogę to załatwić.
Zapisuję sobie jego numer, a Jason wciąż rozwodzi się nad swym ciężkim dzieciństwem i straszliwością miejsca, z którego pochodzi. W pewnej chwili, niby przypadkiem, kładzie dłoń na moim kolanie. Podnoszę ją za nadgarstek, dwoma palcami niczym zgniłego śledzia, i upuszczam na jego kolano.
- Spokojnie, siostro! – przepraszająco uśmiecha się, unosząc ręce. – Nic na siłę!
Docieramy na Samoa Beach i wysiadamy. Jest ciepłe późne popołudnie, na błękitnym niebie sporo chmur, słońce co jakiś czas chowa się za nimi. Na piasku już tylko gdzieniegdzie leżą rozciągnięci plażowicze, paru innych spaceruje wzdłuż brzegu – plażowy szczyt minął jakiś czas temu.
- Coś mnie język dzisiaj boli – skarży się krejzolka Ashley.
- Pewnie dostałaś zakwasów od długotrwałego ględzenia – odpowiada Billy.
Jason ściąga koszulkę i pozostaje w samych szortach. Krejzolka Ashley hiperwentyluje z wrażenia, Cristina bardzo starannie udaje, że wcale na niego nie patrzy. Nawet Kenny zaszczyca gwiazdora swymi ponurymi spojrzeniami – pewnie chodzi o te kilka tatuaży rozmieszczonych tu i ówdzie. A ja? Ze zgrozą stwierdzam, że też mnie przyciąga. Co prawda jest nieco za chudy jak na mój gust, ale jak się nie ma co się lubi… Tylko mi nie mówcie, że traktuję go przedmiotowo! W sumie nic mi nie pozwala sądzić, że on sam mnie traktuje inaczej.
- Chodźmy brzegiem – mówię, przełykając ślinę.
Wędrujemy wzdłuż linii brzegowej z butami w ręku, a fale obmywają nam stopy. Krejzolka Ashley jako jedyna rozebrała się do kostiumu i wbiegła do morza po pas. Ma zresztą wolne ręce, bo buty i wierzchnie okrycie zostawiła w aucie. Cristina i Kenny podwinęli nogawki, reszta jest w szortach (przy czym ja w zupełnie innych niż Billy i Barber). Szofer Jasona dyskretnie nas śledzi, idąc równolegle w głębi plaży, krawat powiewa mu na bryzie. Zbliżamy się do bardziej odludnego odcinka, gdzie nawet w lipcowe południe tłumy są rzadsze, a o tej porze plażuje tu już tylko paru ostatnich Mohikanów. 
- Dobra fala – mówi Kenny. – Można by wziąć deskę.
- O ile znowu jakiś popapraniec w kapeluszu nie zrzuci napalmu – odpowiada Billy. – Bo wtedy nici z fal.
Starszy z braci Andreasów wybucha rechotem, jakiego nie powstydziłby się James Hetfield. Krejzolka Ashley podbiega i próbuje zachęcić mnie, bym weszła głębiej do wody.
- No i na czym byś teraz pływał? – zwraca uwagę Cristina.
- Na niej – Billy wskazuje skinieniem Ashley. – Już i tak się pomoczyła.
- Czy ty właśnie nazwałeś ją deską? – jeży się Cris, która na ten wredny epitet jest szczególnie wyczulona.
- Sorry! Najgłębsze, prezydenckie sorry! – młodszy Andreas zdaje sobie sprawę, jak zabrzmiało to, co powiedział. – Miałem na myśli li i jedynie to, że tylko ona wśród nas jest teraz jednostką pływającą.
- Chyba niszczycielem – komentuje Kenny.
- Słuchaj, Ashley, zabrałaś ty coś na zmianę? – pytam podejrzliwie.
Tym razem to krejzolka Ashley demonstruje eksplozję zakłopotanego śmiechu.
- Jakoś tak zapomniałam – przyznaje rozbrajająco. – Ale zakręcona dziś jestem, to wszystko przez Jasona!
Barber przesyła jej powietrznego całusa.
- Spoko – odpowiada. – Mam w aucie ręczniki, pomyślałem o wszystkim. O szampanie też.
- Czy to na pewno legalne? – powątpiewa Cristina. – My tu wszyscy dopiero w szkole średniej.
- Wyluzuj, nikt się nie dowie – uspokaja ją Jason.
Nagle dostrzegam coś w perspektywie plaży, kilkaset jardów przed nami. Coś dużego.
- Wieloryb!!! – krzyczę.
- Tam dmucha! – odpowiadają chórem bracia Andreas.
- Nie wygłupiajcie się, to poważna sprawa! – strofuję ich i sprintem biegnę ku ogromnemu kształtowi.
Pędzę co sił w nogach, nie bacząc na to, że zostawiam towarzystwo za plecami. Nawet nie słyszę, czy coś wołają, wszystko zagłusza łomot mojego serca. Nie mogę oderwać wzroku od wyrzuconego na plażę walenia. Jeszcze żyje, czy już za późno? Ma jakieś piętnaście stóp długości, rozciągnięty na piasku. Z początku jestem przekonana, że to grindwal, ale im bardziej się zbliżam, tym bardziej wariuję z emocji, bo coraz wyraźniej widzę… Humbak!!! Ale taki mały...
Pobiwszy swój życiowy rekord w sprincie, dopadam unieruchomionego lewiatana. A raczej lewiataniątka. Drżącą rękę wyciągam ponad jego nozdrze i czuję ledwo wyczuwalny powiew. Żyje? Spoglądam w oko młodego wieloryba. Patrzy na mnie, jakby mówił: “Pomóż mi!”
Reszta towarzystwa mnie dogania. Odwracam się do nich, zimny pot ścieka mi po twarzy, trzęsą mi się nogi. Jest słoneczne popołudnie, biedny cielak się ususzy.
- Szybko! Trzeba mu pomóc! – krzyczę w ich kierunku.
- Chyba beznadziejna sprawa, nie? – zauważa Jason Barber. – Raczej już zdycha. Widziałem raz w telewizji…
- Musimy coś zrobić! – jestem w rozpaczy. – To jeszcze cielę!
- Jak cielę? – nie rozumie młodzieżowy idol. – Przecież wieloryb!
- Cielę wieloryba, mądralo – wyjaśnia Billy. – Słuchaj, co mówi Laurie, ona się na tym zna!
Kenny podbiega ku ogonowi.
- Damy radę wciągnąć go z powrotem?
- Nie podchodź do ogona! – krzyczę, machając rękoma. – Jest w stresie, może ci przywalić!
Tak jakbym sama nie była w stresie. Spoglądam w niebo. Słońce wyszło zza chmur i promieniuje złotą bezlitością. Bezradnie i rozpaczliwie patrzę w oko cielęcia.
- Musimy zwilżać go wodą, póki nie przybędzie pomoc – stwierdzam. – Tylko tak, żeby nie nalać do nozdrza.
- Ale czym? – pyta krejzolka Ashley. – Nie mamy wiaderka!
Mimo wszystko dobrych chęci jej nie brakuje. Złączonymi rękoma czerpie wodę z oceanu i wylewa humbakowi na grzbiet. Kenny podchodzi do sprawy sensowniej i z większym sampoświęceniem, bez zwłoki ściąga koszulę – powiedziałabym, że pełny fanserwis, gdyby nie okoliczności. Moczy ją w wodzie i przesuwa po cielsku wieloryba. Billy w tym samym celu wykorzystuje ręcznik, który dotąd niósł na szyi. A Cristina stoi jak zamurowana.
- Co tak stoisz! – podnoszę na nią głos. – Zrób coś!
- Boję się! – odpowiada. – Może wybuchnąć!
- Ech, taka mądra, a taka niedoinformowana! Wybuchają tylko martwe wieloryby, a i to nie zawsze!
Billy, Kenny i Ashley robią, co mogą, ale grupa nastolatków z mokrymi szmatami nie da rady sama ocalić humbaka. Trzeba zawiadomić profesjonalistów! Sięgam do torebki po telefon i… nie wzięłam. Musiał zostać na stoliku w ogrodzie, kiedy pokazywałam Cristinie zdjęcia z wycieczki w Góry Skaliste.
Zwracam się ku Jasonowi. Robi sobie zdjęcia smartfonem, ignorując powagę sytuacji.
- Daj telefon – mówię. – Zadzwonię po straż przybrzeżną.
- Po co? – wzrusza ramionami. – I tak już po nim. Później mogą go uprzątnąć.
- Daj, proszę cię – nalegam. – Albo sam zadzwoń. To się przysłuży twojemu wizerunkowi!
- Czekaj, mam lepszy pomysł – mówi Barber.
Wybiera numer i przykłada telefon do ucha.
- Halo, Dan? Przyślijcie na Samoa Beach Elroya z całym sprzętem. Będzie sesja warta milion dolców! Może być na okładkę płyty albo dla jakiegoś pisma. Biegiem!
- Dzwonisz po fotografa? – nie mogę wyjść ze zdumienia.
- No pewnie! Taka okazja do sesji zdjęciowej nie trafia się codziennie.
- Ale przecież on umiera!
- Trudno, takie już są prawa natury.
- Nie zadzieraj ze mną – robię się niebezpieczna. – Zadzwoń albo daj telefon.
Jason nie ma zamiaru mnie słuchać, robi sobie kolejne selfie z ginącym gatunkiem. Próbuję sięgnąć po jego smarkaniec, ale chłopak robi unik. Telefon wylatuje mu z ręki i pada prosto w piasek.
- No i cóżeś, dziwko, zrobiła!? – drze się Barber. – To oryginalny EyePhone!
- Jak mnie nazwałeś?! – rzucam przez zęby, czuję łzy napływające mi do oczu. W co ja się wpakowałam…
- A ja myślałem, że chociaż jesteś gruba, to jednak na poziomie! Z wami wszystkimi, wieśniaki, taka sama rozmowa, nic nie wiecie o prawdziwym życiu! W dupie mam waszą pipidówę i wasze pieprzone walenie!
Podbiega do cielęcia i z rozmachem kopie je w bok. Przez lico wieloryba przebiega, jak się zdaje, grymas cierpienia. Prawie nieświadomie wydaję z siebie długi, rozpaczliwy jęk na widok takiej nikczemności. Kenny odrywa się od szwabrowania humbaka i rzuca się ku Barberowi.
- Muszę to powiedzieć! – rzuca wściekły. – Twoja muzyka to nawóz! Jamnik chory na żołądek wydaje ciekawsze dźwięki!
- Coś ty, kurna, powiedział?!
- To, co, kurna, słyszałeś!
Jason startuje z pięściami do mojego kolegi, ale ten wali go w gębę mokrą koszulą. Piosenkarz staje jak wryty.
- Lahad! – krzyczy na szofera. Łysy, który dotąd obserwował całe zajście z dystansu, zaczyna biec w naszym kierunku. No to się doigrałam, myślę sobie. Mam w głowie tyle emocji, że mózg mi się przegrzewa. Z jednej strony – umierający wieloryb. Z drugiej – sponiewierał mnie ten cieć Jason. Z trzeciej – Kenny dał celebrycie szmatą po pysku! Pójdzie za to siedzieć? Może ja pójdę?
- Zabieraj mnie z tego syfu! – warczy Jason do kierowcy i oddala się szybko w stronę, w którą przyszliśmy.
- Poczekaj! – woła za nim Cristina.
- Radźcie sobie beze mnie, frajerzy! – odkrzykuje z daleka.
To wygląda na koniec randki. Patrzę w otępieniu, zaszokowana takim ogromem chamstwa, aż Billy wciska mi do ręki własny telefon, z już wybranym numerem do bazy straży przybrzeżnej Humboldt Bay. Zawiadomienie składam mechanicznie, łamiącym się głosem. Zbliżam się do wielorybiego cielęcia i padam przed nim na kolana. Patrzę w jego duże, ciemne oko, z którego spływa gęsta, samotna łza. Marzyłam o spotkaniu oko w oko z wielorybem – no i mam za swoje! W końcu jednak nie mogę powstrzymać płaczu. Przepraszam, maleństwo…
Z rozpaczy wyrywają mnie czyjeś okrzyki. Wstaję i patrzę, jak zza wydm wybiegają sylwetki w granatowych strojach i pomarańczowych kamizelkach. Straż przybrzeżna – cała drużyna, ze szpadlami i mokrymi kocami. Musieli przypłynąć motorówką przez Humboldt Bay, od drugiej strony mierzei.
- Kto składał doniesienie? – pyta porucznik, mężczyzna o zmierzwionych włosach powiewających na wietrze.
- To ja – przyznaję się, nie dbając o swoje czerwone oczy.
- Weterynarz niedługo tu będzie – wyjaśnia. – Pamiętaliście, żeby nie nalać mu do nozdrza?
- Oczywiście, przecież to podstawa.
Niektórzy ze strażników przykrywają wieloryba kocami, inni, wyposażeni w łopaty, próbują go podkopać od strony ogona, żeby ułatwić późniejsze ściągnięcie go do morza. Schodzą się ludzie, widocznie wieść o waleniu się rozeszła. Cielę jest w stresie, wali jednego ogonem, posyłając go na piasek. Dowódca każe kopać od strony łba i z boków.
- Długopłetwiec? To naprawdę dziwne – mówi do mnie. – W tej okolicy nie było ich od lat.
- Poza tym ich wyrzucenia na plażę zdarzają się bardzo rzadko – dodaję. – Jak pan myśli, mamy szansę go uratować?
Od strony miasta dobiega hałas wirnika helikoptera, przybiera na sile i wtem nad wydmami przelatuje śmigłowiec. Zawisa kilkaset jardów od nas – nie może bardziej się zbliżyć, by jeszcze bardziej nie stresować pacjenta. Schodzi ku ziemi, kolejne sylwetki wysypują się z maszyny i zmierzają ku nam. Lekarz weterynarii kolejnych paru gości ze straży. Wypytują mnie jeszcze raz, zamieniają parę słów z porucznikiem, bez zwłoki przystępują do pracy. Zamieszanie ściąga uwagę jakichś ludzi, którzy, dotąd niespiesznie przemierzając plażę, schodzą się ku wielorybowi i ku nam.
Weterynarz ogląda walenia, przeprowadza jakieś badanie. Nie wiem, co ono oznacza, i ta niepewności mnie dobija. Potem wyciąga z plecaka końską strzykawkę, napełnia czymś, włazi humbakowi na grzbiet i robi zastrzyk. Środek uspokajający! Marynarzom nie grozi już maźnięcie ogonem, więc biorą się do poszerzania wykopu ku morzu, ale doktor konsultuje się z kimś przez krótkofalówkę i każe kopać za płetwami i w połowie ogona.
Patrzę na to wszystko jak na jakiś film, i to taki, w którym nie mogę się doczekać napisów końcowych. Śmigłowiec zbliża się nad nas, zachowując stosunkowo dużą wysokość, ale i tak wzbija tumany piasku z jednej strony, a kręgi na wodzie z drugiej, muszę osłonić twarz. Z helikoptera opuszcza się stalowa lina, do której przytwierdzono szerokie pasy z jakiegoś materiału. Pod nadzorem weterynarza ludzie ze straży przybrzeżnej, wykorzystując wcześniej uczynione podkopy, opasują cielę. Nie jest to łatwa robota, trwa niemiłosiernie długo, wręcz całe wieki. Pewnie i tak wszystko na nic, jego los jest przesądzony… Siadam na piasku, jestem wyczerpana nerwowo.
Doktor dopina kamizelkę, chwyta linę nad grzbietem cielęcia, opiera stopę o hak, do którego przymocowane są pasy, i znów mówi coś do krótkofalówki. Piętnastostopowy waleń podrywa się do góry, zostawiając pod sobą rynnę wyżłobioną w piasku. Latający wieloryb! Gdyby nie okoliczności, aż bym się zachwyciła… Wokół nas zebrało się już kilkanaście osób - ten z ręcznikiem, ta z kijami do nordyckiego walkingu. Nie wtrącają się do pracy zawodowców, tylko patrzą i czasem fotografują. Nie słyszę, o czym rozmawiają. Szczególnie rzuca się w oczy niska kobieta o krótkich, ciemnych włosach, ubrana w białą workowata koszulkę – biega dookoła i robi zdjęcia wielką lustrzanką. Czego to ludzie nie zrobią, żeby się pochwalić znajomym…
Śmigłowiec odlatuje ku otwartemu morzu, a potem zawisa i opuszcza cielę do poziomu wody. Patrzę pod słońce, wiec nie widzę dokładnie, co oni tam robią. W sumie już mi to obojętne, pragnę wrócić do domu. Wtem maszyna wzlatuje do góry i zaczyna zawracać, weterynarz wisi sam na linie, a pasy są już puste. Za plecami słyszę wiwaty i westchnienia ulgi.
- No! – mówi jeden z marynarzy.
- Przynajmniej raz się udało – komentuje porucznik.
- Żeby tylko nie wykorkował ze stresu po tym wszystkim… Ja to bym już dawno dostał zawału, gdyby jacyś goście wokół mnie tak zyglowali.
- Młody jeszcze – odpowiada któryś z gapiów. – Może ma zdrowe serce.
I wtedy wieloryb daje nura. Przez krótką chwilę widzę sylwetkę jego płetwy ogonowej. Mam wrażenie, jakby… machał na pożegnanie. To już za dużo dla mnie, rozklejam się ostatecznie. Chowam twarz w zapiaszczonych dłoniach i szlocham bezgłośnie, bo nawet na porządny płacz dawno utraciłam siły.
- Hej, rozchmurz się! – pociesza mnie Cristina. – Uratowałaś wieloryba!
- Tak, jasne, ja uratowałam. Przecież ja tu prawie nic nie zrobiłam, Cris! Nawet numer do straży wybrał Billy…
Koleżanka wyciąga do mnie rękę, pomaga mi wstać. Na ostatnich nogach podchodzę do pozostałych. Krejzolka Ashley wygląda na skwaszoną.
- Boże – uświadamia sobie. – Moje ciuchy zostały w aucie u Jasona!
- Trudno, masz pretekst, żeby się z nim spotkać drugi raz – odpowiada Cris.
- Przynieście jej z łodzi jakiś suchy koc – mówi porucznik.
Jestem cała roztelepana, z trudem dochodzi do mnie, że już po wszystkim i że w dodatku tym razem się udało.
- Jak rany, brat – denerwuje się Billy – czy ty musisz być takim strasznym kłótasem? Jeszcze za to bekniemy!
- A jakiej reakcji się spodziewał? Przyjeżdża tu panisko z Hollywoodu czy skądś tam i wyzywa ludzi od wieśniaków, jakby był nie wiadomo jak ważny. A sam mieszkał kiedyś w przyczepie!
- No niby racja, ale musiałeś od razu walić w mordę?
- E tam, tylko go maznąłem koszulą.
- Tak czy inaczej… – brat próbuje przekonać Kenny’ego.
- Niech nie myśli, że jak jest gwiazdą, to mu wszystko wolno. Że niby sprzedaje dużo płyt? Niech je sobie wsadzi se!
- No, trochę przesadziłeś – stwierdza zakłopotana Ashley, owijając się burym kocem.
Z pewną powolnością dociera do mnie w końcu, że zrobiłam coś niezwykłego, a jeśli nawet nie zrobiłam (ja tylko zgłosiłam zdarzenie), to przynajmniej byłam świadkiem. Ja cię kręcę, większość wielorybów nie przeżywa wyrzucenia, a to jeszcze był fiszbinowiec, których ocean zwykle nie wyrzuca i których w ogóle nie było w naszej okolicy!
- Tyle ciekawych miejsc w Kalifornii, a ten chomąt musiał przyjechać akurat do naszego miasta! – Kenny nie przestaje się ekscytować. – Do jedynego większego ośrodka w pierniczonym Redwood Empire, gdzie nie ma nic do oglądania! Dlaczego nie, na przykład, do Doliny Śmierci?
- Koncert Jasona Barbera w Dolinie Śmierci w środku lata szybko rozwiązałby problem tak zwanych Barberians – rzucam sarkastycznie, przecierając oczy, i nastrój mi się leciutko poprawia, choć nadal czuję się, jakby mnie ktoś pogryzł i wypluł.
Paradoksalnie, gdyby nie ta cała afera z Jasonem i gdyby wtedy w galerii nie rzucił we mnie burgerem, nie trafiłabym tego popołudnia na plażę i nie uratowała wieloryba. Cóż, gdyby nie ja, ktoś inny by zawiadomił służby. Moja radość przyćmiewa absmak po podwieczorku z wujostwem, ale nie jest w stanie zatrzeć przykrości z powodu Jasona. O co mu w ogóle chodzi? W jednej chwili jest względnie milutki, w następnej odstawia pokaz niewyobrażalnej chamówy. Jeżeli nie zamierza mnie poderwać, to po co w ogóle się mnie czepia, skoro tak go denerwuję?
Drobiazgi takie jak ten sprawiają, że nie mogę czuć się w pełni szczęśliwa. Ach, gdyby tak przytrafiło się coś, co przeważy szalę na moją korzyść!



3 komentarze:

  1. Łohohohoho! Ta akcja! Te efekty specjalne! Ten zwierz ciskany w wodę!
    Jak zwykle bawię się świetnie - jest zabawnie, jest sympatycznie, jest edukacyjnie (a chociażby o tym festiwalu wielorybów w Guerrero Negro), a hasełka to mam ochotę kraść. Jak na razie moim ulubionym wątkiem są zażarte dysputy religijne ojca z wujem.
    Liczę, że z poszanowania dla sztuki paranormal romance poza głównymi Tru Loverami pojawią się Adoratorzy Pod Uwagę Niebrani, wojna dziejąca się u Nieludzi, której zapobiec może tylko nasza bohaterka.
    A tak poza tym, miriamciu668, liczę na to, że w kolejnych rozdziałach spróbujesz upakować nieco młodzieżowego slangu, którego nikt nie używał od ponad 10 lat *wsuwa niedyskretnie kopertę upakowaną dolarami*, mryg mryg.

    Czekam na wincej!

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    PS Podesłałam też młodszej siostrze, cytuję: "Takie dobre. Ktoś się postarał."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że wrażenia są pozytywne! Co do stałych fragmentów gry pod tytułem paranormal romance - wiele może się zdarzyć, jesteśmy właściwie dopiero na etapie zawiązania akcji i kilka(naście?) postaci mam jeszcze w rękawie.

      Usuń