Po incydencie z Jasonem Barberem
całe popołudnie mam zepsute, próbuję dojść do siebie. Dopiero
wieczorem przechodzi mi na tyle, żeby otworzyć internety i
spróbować się dowiedzieć czegoś konkretnego o tym gwiazdorze.
Przeglądam strony na najważniejszych portalach, słucham paru
piosenek. Nic szczególnego, w najlepszym razie zupełnie bezbarwne,
takie, co jednym uchem wlatują, a drugim wylatują – w najgorszym
denerwujące. Muszę sobie zapodać braci Maddenów dla odtrucia.
Czytam, że
Jason cieszy się względami szaleńczo oddanych fanatek zwanych
„Barberians”. Dziwi mnie trochę, że nie uważają siebie
nawzajem za rywalki. Cóż, widocznie każda z nich, mając nadzieję,
że idol zauważy właśnie ją, mimo wszystko podświadomie wie, że
nie dostanie go ani ona, ani koleżanka. W tej sytuacji, zamiast ze
sobą rywalizować, skupiają się na wspólnym celu, jakim jest
obrona dobrego imienia Barbera. Szybko trafiam na informację, że
ulubionym atrybutem „Barberians” są obcięte warkocze, odebrane
dziewczynom, które źle się wyrażają o ich ulubieńcu. Jestem
pewna, że to legenda miejska, ale wkrótce natrafiam na zdjęcia z
koncertów, zjazdów i innych imprez. Faktycznie, pozują tam przed
kamerami lasie z czyimś warkoczem w ręku, na podołku lub
przerzuconym przez ramię. Niektóre mają nawet po dwa. Przekaz jest
jasny: nie zadzieraj z barberzynkami!
Znajduję
forum fanek Jasona i przekonuję się, że to faktycznie ściema.
Nietrudno tam znaleźć tryumfalne fotki z podpisami w rodzaju:
„Powiedziała, że Jason to pxdxł, więc za wszarz ją i chlast!”,
ale historyje te wyglądają na od początku do końca zmyślone.
Wątek „Sprzedam/kupię/zamienię” stanowi ostateczny dowód, że
lasie robią sobie te warkocze z włosów zdobytych u fryzjera, a
czasem same je zapuszczają, by potem ściąć i wymieniać się ze
współfankami. Ot, fandomowy gadżet własnej roboty.
Przed zaśnięciem wyobrażam sobie,
jak kompromituję Jasona przed opinią publiczną, gasząc go ciętą
ripostą. Och, dlaczego najlepsze teksty przychodzą człowiekowi do
głowy dopiero wtedy, kiedy jest już po ptokach! Potem wplatam w
swoją narrację nieznajomego o głębokich oczach, robię na nim
wrażenie swoim zdecydowaniem i attytudą. Nie mija wiele czasu,
kiedy zasypiam.
Rano nie mogę się zwlec z łóżka.
W perspektywie mam odwiedziny cioci Jenny i wujka Marvina, a to
dołuje mnie na tyle, że wolałabym cały dzień przeleżeć, może
zapomną o moim istnieniu…
Ale muszę
wstać, bo idę na poranną zmianę. Zakładam kupioną wczoraj
bluzkę w motyle. I tak będę na niej nosić fartuch, ale co z tego?
Liczy się fakt, że ja będę świadoma, że ją mam na sobie. Tak
jak te Iranki, które chodzą zakutane na czarno, ale pod spodem mają
biżuterię i markowe kiecki.
Przechodzi mi przez głowę
pomysł negocjacji z tatą, żebym poszła do baru na drugą zmianę,
a wujostwu się powie, że jestem w pracy. Ale to niewykonalne.
Ojciec mocno śpi, bo wczoraj cały dzień był na nogach. Gdyby
nawet udało mi się zresztą uzyskać przeniesienie, przecież nie
wystawię Amandy, która w tej chwili na pewno jedzie do roboty.
Trzeba było pomyśleć wcześniej.
Docieram przed otwarciem knajpy i zastaję na
miejscu bałagan. Może nie aż pobojowisko, ale z pewnością
nieporządek. Amanda posypuje podłogę trocinami z wiadra i zmiata
je na szuflę. Jeżeli sprawa doszła aż do trocin – musiało być
grubo.
- Jezu, co tu się działo? – pytam z
niedowierzaniem.
- Parobkowie przyjechali pickupem –
odpowiada Amanda.
- A co oni tu mieli do szukania?
Chociaż Eureka jest
głównym miastem bardzo rolniczego regionu Kalifornii, szumnie
zwanego Redwood Empire, „Albatross” nie należy do lokali
stargetowanych pod ludzi ze wsi, zwłaszcza że nie leży przy żadnej
z głównych dróg dojazdowych.
- Nie wiem – Amanda wzrusza
ramionami. – Wracali z targu czy skądś tam i postanowili się
zabawić. Włączyłam im nawet country. Schlali się, potłukli
trochę szkła i narobili ogólnego bajzlu.
Chwytam za drugą szczotkę i podążam za Amandą.
Tam, gdzie trociny już zamiecione, przecieram na mokro, a potem
poprawiam suchą ścierką.
- Jeden kmiotek nie umiał
trzymać łap przy sobie – rzuca kelnerka przez zęby.
- Zrobił ci coś? – pytam
zaniepokojona.
Amanda parska śmiechem.
- Tylko by spróbował! Tyle że
musiałam mu wszystko wytłumaczyć ręcznie. Do niektórych po
prostu nic nie dociera, to jest kwestia braku porozumienia.
- Cytujesz teraz jakiś stary film,
prawda?
- Ty też powinnaś znać podstawy
postępowania w takiej sytuacji, młoda – zauważa.
- Podstawy już znam. Wezwać pomoc, a
jak nie pomoże – uciekać.
- Nie zawsze się da – oświeca mnie Amanda.
– Z knajpy nie uciekniesz, nie zostawisz interesu bez opieki. A
policjanci są różni. Jedni w porządku, a drudzy, jak tylko się
okaże, że facet nie miał spluwy, to jeszcze tobie dadzą mandat,
że im głowę zawracasz. Każdy, kto pracuje w tej branży, powinien
być przygotowany.
- Nie wiem… – waham się. –
Teraz i tak tata mnie nie puszcza na ryzykowne godziny, a w
przyszłości raczej nie zamierzam pracować w knajpie, tylko iść
na studia.
- A coś ty myślała? Ci z
bractw studenckich to dopiero są zboki czterogwiazdkowe! Chodźmy.
Na zapleczu Amanda zgniata kilka
plastikowych butelek, pozostawionych do wyrzucenia, wkłada do
reklamówki i zawiązuje. Wiesza ten pakunek za pomocą sznurka na
drucie do suszenia ścierek.
- Marny worek treningowy, ale na początek się nada
– ocenia. – Wal!
Uderzam pięścią byle
jak, pakunek zaczyna się kołysać.
- Słabo – ocenia Amanda. – Chłopina
nawet nie poczuje.
Dobiega nas odgłos zamykanych drzwi.
Biegniemy do klienta, potrącając się w przejściu. Przez tę całą
gadkę o namolnych parobkach i samoobronie wpadam w nagłą schizę i
serce zaczyna mi bić, ale z drugiej strony mam nadzieję, że w
końcu ktoś interesujący przyszedł do baru. Okazuje się, że to
tylko prawnik w drodze do pracy. Rozsiadł się w garniturze, na
drugim krześle postawił teczkę. Na blacie poranna gazeta i dwa
telefony, a przez trzeci rozmawia. Amanda przyjmuje zamówienie. Ja
przekazuję je do kuchni – jajecznica na boczku – i biorę się
do robienia herbaty.
Dwadzieścia minut później adwokat płaci,
wychodzi, a my dwie wracamy na moment na zaplecze, gdzie starsza
koleżanka wraca do udzielania mi krótkiego kursu barmańskiej
samoobrony.
- Słabym ciosem tylko chama rozjuszysz – mówi. –
A nie chodzi o to, żeby sobie z nim urządzać mecz bokserski.
Czasami trzeba mu po prostu zrobić Hartmana.
- Kogo? – nie rozumiem.
- Nie oglądałaś „Full Metal Jacket”?
- Mam duże zaległości w starych filmach –
wyznaję.
- Mniejsza o to – Amanda wzrusza ramionami. – No
wiesz, walnąć tak, żeby od razu posłać gościa na ziemię.
Znienacka wyprowadza piorunujący cios, nieco od
dołu, aż worek wzlatuje na sznurku do góry i okręca się kilka
razy wokół drutu.
- To jest naprawdę mocne – wyjaśnia – więc wal
dopiero wtedy, kiedy będziesz mieć pewność, że ktoś chce ci
zrobić krzywdę.
- Łatwo ci mówić! – wzdycham. – Nie jestem
taka silna jak ty.
Jest wyższa ode mnie, szeroka w barach prawie
jak facet. Nie mogę powiedzieć, że ma grubsze ramiona niż ja uda
(przy mojej budowie ciała to byłaby rzadkość), ale i tak każdy
ciołek, który chciałby jej czynić niechciane awanse, postawiłby
się w sytuacji kieszonkowca próbującego okraść Ala Capone.
- Wyrobisz się – uspakaja mnie Amanda. – A
póki co, wal znienacka. Kiedy napastnik nie spodziewa się oporu.
Albo kiedy robi krok i ma jedną nogę w powietrzu, nauczysz się
wyzyskiwać różne sytuacje. No dalej, pokaż, co potrafisz!
Ruch przed południem jest mały.
Niektórzy wpadają na śniadanie, czasem ktoś z firm przy
sąsiednich ulicach przychodzi na lunch. Zagląda też Charlie
Courtney, ale nie zastawszy ojca, zapowiada, że wróci wieczorem. W
przerwach między obsługiwaniem klientów chodzimy na zaplecze,
gdzie Amanda uczy mnie „robić Hartmana”. Z reklamówki służącej
za worek treningowy zostają strzępy. I tak czuję, że jestem w tym
beznadziejna, ale mam nadzieję, że ta umiejętność nigdy mi się
nie przyda.
Wczesnym popołudniem kończę
zmianę, zjadam obiad i jadę do domu. Mój rower sunie przez Eurekę
bocznymi drogami, omijając zatłoczone ulice. Nie uśmiecha mi się
ten podwieczorek. Rodzice nie mogą zrozumieć, że nie czuję się
dobrze w towarzystwie cioci Jenny i wujka Marvina, ich obecność
mnie przytłacza. Zdaniem taty porządny człowiek powinien życzliwie
traktować każdego, nawet jeśli go nie lubi – otwarte okazywanie
komuś niechęci to przejaw złego wychowania porównywalny ze
zrelaksowaniem się na biurko i pierwszy krok do rasizmu lub innej
dyskryminacji. Mimo takich deklaracji tata regularnie wykłóca się
z wujkiem na różne tematy, ale żaden z nich nie bierze tego do
siebie i przy następnej okazji rozpoczynają z czystym kontem.
Wujek Marvin jest
męczący dlatego, że uwielbia opowiadać o tym, jak odnalazł
Jezusa. Tata mawia, że Jezusa nie było potrzeby odnajdywać, bo nie
był zgubiony. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko
religii, uważam, że przy odpowiednim podejściu wiara może
ułatwiać życie. Ale kiedy słucham, jak wujek zaczyna chrzanić,
że Jezus pomógł mu złowić rekordowego szczupaka, to widzę
łamanie w biały dzień drugiego przykazania. Żebyś chociaż w ten
sposób zarabiał na życie, bucu! I jeszcze chodzi na demonstracje –
wszystko jedno jakie – z transparentem „Piąte: nie zabijaj”, a
w piwnicy ma całą kolekcję spluw, z czego tylko dwie myśliwskie.
Poza tym uważa się za prawdziwego patriotę, a Amerykanów za naród
wybrany od Boga, ale na wybory nie chodzi, bo nie ufa żadnej władzy
powyżej szeryfa. No i nie jest rasistą, ale…
Ciocia za to ma
obsesję na punkcie dobrej opinii wśród rodziny, znajomych i
sąsiadów i nigdy nie zmarnuje okazji, żeby skrytykować mój
wygląd. Jeżeli nie ubieram się „za mało kobieco”, to dla
odmiany „zbyt wyzywająco”. Często przywozi mi w prezencie
szpilki. Nie znoszę szpilek!!! (Jak i w ogóle żadnych wysokich
obcasów…) Prowadzi mały outlet obuwniczy i drugą rzeczą, która
liczy się dla niej oprócz opinii, jest generowanie zysku. Czyż to
nie dziwne, że wuja Marvin, ze swoimi patriarchalnymi poglądami,
pozwala jej zajmować się biznesem? Nie, bo inaczej żyliby już jak
straszne dziady. To głównie ciocia zarabia na utrzymanie, gdy on
całymi dniami jeździ na ryby albo na jakieś spotkania z cudownymi
uzdrowicielami. Dzięki temu mogą się przechwalać, jacy to z nich
amerykańscy ludzie sukcesu.
Po powrocie do domu idę z Zapperem na spacer.
Potem przebieram się w całkiem nowe, ciemnogranatowe dżinsy oraz
białą bluzę z długim rękawem i wizerunkiem płetwala. Kupiłam
ją w zeszłym roku na wakacyjnej wycieczce do Muzeum Wielorybów w
stanie Waszyngton.
Goście przyjeżdżają wkrótce i rozsiadają
się na kanapie w salonie: ciocia jak nastroszona sowa w kremowym
żakiecie ze srebrzystymi haftami, a obok wujek w czerni, z tą swoją
łopatowatą brodą konfederackiego generała.
- Laurie! – woła ciocia Jenny na mój
widok. – A ty ciągle taka gruba?
- Gruba to ja byłam, jak miałam dziesięć
lat – odpowiadam. – Teraz jestem zaokrąglona.
- No to widać źle się ubrałaś, bo cię
pogrubia – orzeka ciocia. – Powinnaś zakładać długie
spódnice, nie spodnie. I jak już musisz nosić takie obcisłe
bluzki, to sobie chustę kup.
- Co jest nie tak z moją bluzką?
Wujek Marvin w końcu daje głos.
- „Nie czyń sobie żadnego obrazu
ani żadnej rzeźby tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest
na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią”! –
recytuje, niewątpliwie mając na myśli mojego płetwala. – Tak
mówi Dobra Księga!
- Nie fanzol, Marv – wtrąca tata. – Wiesz tak
samo dobrze jak ja, że ten zakaz tak naprawdę dotyczy wizerunków
różnych pogańskich bóstw, które czcili sąsiedzi Izraela:
uranicznych, tellurycznych i chtonicznych. Wystarczy trochę znać
historię starożytnego Bliskiego Wschodu.
- Bluźnierco! – unosi się unkel. – Pismo jest
adresowane do wszystkich pokoleń, a nie tylko dla czasów, w których
zostało spisane!
- I dlatego właśnie każdy powinien wiedzieć, o co
w nim chodzi! Słuchaj no, a cherubiny na Arce Przymierza, a
miedziane woły w świątyni Salomona – co o tym powiesz? Gdzie
wtedy był zakaz tworzenia wizerunków?
Wuja Marvin najwyraźniej czuje się
zapędzony w kozi róg, oczy błyszczą mu nieprzytomnie.
- Słuchaj, Al, ty… profesorze jeden! – sili się
na dosadność. – Ja wiem, że się oczytałeś Pisma na wylot i na
pamięć znasz, co w którym wersecie, ale co ci to da, jak wiary w
sobie nie masz?
- Ej no, chłopy! – mama przywołuje ich do
porządku. – Alkoholu nie ma, a już się kłócicie? Lepiej
jedzcie, bo wystygnie!
Po załagodzeniu sporu podwieczorek toczy się
swoim rytmem. Poczesne miejsce zajmują naleśniki z syropem
klonowym. Ciocia rozpoczyna niekończącą się opowieść o swych
problemach zdrowotnych i lekarzach, którzy każą jej łazić od
Iwana do pogana. Nie przepuszcza okazji, żeby kopnąć Obamę, jego
administrację i reformę służby zdrowia. Wujek Marvin tymczasem
podnieca się o jakimś sandaczu, którego o mało co nie złowił.
Odlatuje w długą dygresję o żyłkach i spławikach, która
pasjonuje chyba tylko jego samego, ale za to wprawia go w euforię.
Prawdę mówiąc, wolałabym teraz podawać obiady w knajpie albo z
krejzolką Ashley szwendać się po sklepach.
W końcu ciocia kończy temat lekarski opowieścią
o wnuczce, której musiała przypilnować, kiedy młodsza córka
pojechała do Portland na operację. W ten sposób gładko przechodzi
do relacji o swoich dzieciach.
- Debbie z Frankiem się wykosztowali na
remont, ale on dostał jakiś duży projekt w Memphis, więc się
szybko odbije – opowiada. – Mówiła, że w tym roku nie stać
jej na wakacje w San Antonio, tylko przyjedzie do Kerrów.
- O właśnie! – reaguje mama na dźwięk
nazwiska kuzynostwa z Los Angeles. – Słyszałaś, że Kelly ma
narzeczonego? Ten jej chłopak w zeszłym tygodniu się jej
oświadczył.
- To świetnie! – odpowiada ciocia Jenny. –
Oby i wasza Laurie też w końcu kogoś sobie znalazła.
Wznoszę oczy ku niebiosom, czując nadchodzącą
falę zażenowania.
- Przyjdzie czas, to znajdę – odpowiadam. –
Za młoda jeszcze jestem.
- Najlepiej by było, żeby już pierwszy
chłop cię wziął, tak samo jak Kelly. A nie jak Wendy, co to zanim
wyszła za mąż, to już czterech ją przeleciało.
W tak uroczy sposób ciocia wyraża się o
kolejnej kuzynce, która poślubiła dopiero swojego czwartego
chłopaka. Mama najwyraźniej dostrzega w końcu mój dyskomfort i
postanawia mnie odciążyć, po raz kolejny zmieniając temat.
- A co słychać u Rachel? Podobno
założyła firmę?
Ciocia
Jenny wzdycha ciężko, słysząc imię swej najstarszej córki.
- Ano założyła. I nawet
dotację ze stanu dostała. Fanaberie jakieś! Dzieciakami by się
zajęła, a tak Dustin musi z nimi siedzieć.
- Wujek Dustin i tak pracuje w
domu – zauważam. – To nawet lepiej.
- Laurie, dzieci powinny mieć
matkę! – ubolewa ciocia. – A jej się zachciało firmę
zakładać. Żeby to jeszcze było coś pożytecznego!
- A nie jest? – pyta ojciec. –
Widziałem ją niedawno, to mówiła, że prowadzi rozwój osobisty
dla kobiet. Podobno świetnie jej idzie, pomaga kobitom z całej
okolicy, a jak jeszcze grant dostała…
- Dajże spokój! Piętnaście tysięcy na warsztaty
mówienia „penis”? I na to idą nasze podatki! Twoje też, Al!
Wypowiadając to straszne słowo, ciocia Jenny
robi grymas tak potworny, że od razu widać, że jej samej
przydałyby się takie warsztaty.
- Każda inicjatywa edukacyjna jest
bardzo potrzebna – sprzeciwiam się. – Statystyki podają, że
większość Amerykanów nie potrafi poprawnie napisać „gżegżółka”.
- To nie edukacja, Laurie. To
jest wszeteczeństwo! – stwierdza wujek.
- Pytałam, czy jej nie wstyd –
uzupełnia ciocia z twarzą przepełnioną zimnym oburzeniem. –
Powiedziała, że wcale nie i że chodzi jej o to, żeby innym
kobietom też nie było! A bezczelna!
Wuja Marvin oczywiście wie swoje.
- Za taką nieprawość naród amerykański został
ukarany 11 września – deklaruje. – Czy to upomnienie do niego
dotarło? A skąd!
- Zamach na Nowy Jork jako kara za grzechy? –
powątpiewa tata. – To już nie sprawka tych paskudnych muzułmanów?
Plączesz się w zeznaniach, Marv.
- Jakich znowu muzułmanów? – kontruje ciocia. –
Oni tylko są wkurzeni, że nasz rząd niepotrzebnie się wtrąca w
ich sprawy.
- Wkurzeni – powtarzam. – Dwa i pół
tysiąca zabitych, jeszcze zanim nasz
rząd się wtrącił.
- Ja tam uważam, że World Trade Center rozwalili
federalni – twierdzi ciocia. – Żeby mieć pretekst.
- Nie ma na to dowodów – oponuje mama.
- Dowodów może i nie ma, ale ludzie
znają prawdę.
- Niestety! – reaguje wujek Marvin. –
Ameryka jest wybrana przez Boga, ale nie słucha Jego głosu. Tak
samo jak Jeruzalem, a jak to się dla niego skończyło? Prorok
Jonasz powiedział: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie
zburzona”.
- To ja też mam dla ciebie cytat – odcina się
tata. – „Jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat
jak jeden dzień”. Czyli jeszcze ze trzydzieści parę tysięcy lat
sobie poczekasz na koniec świata.
- Nie „koniec świata”, tylko sąd
ostateczny! – oburza się unkel.
- Znowu zaczynacie? – mama po raz
kolejny przywołuje teologów-amatorów do porządku. – A taka była
sympatyczna rozmowa o Kelly…
Na dworze Zapper zaczyna
szczekać, dołącza do niego wredny rottweiler z drugiej strony
ulicy. Ktoś obcy tam łazi? Wtem z dworu bucha hałas, jakby na
ulicy ktoś otworzył dyskotekę. Sztuczna perkusja tłucze
niemiłosiernie ileś tam bitów na minutę, herbata w moim kubku
faluje od podmuchów basu. Czuję się, jakbym stała na koncercie,
tylko że nigdy nie poszłabym z własnej woli na taką popularną
sieczkę.
- Ta piosenka jest dedykowana dla
Laurie! – krzyczy znajomy głos. – Laurie, jeżeli mnie słyszysz,
daj jakiś znak!
I zaczyna
śpiewać jakieś banały, nieodróżnialne od każdej innej piosenki
z radia. Mam złe przeczucia. Tata podbiega do okna i unosi firankę.
Spoglądam mu przez ramię.
Wzdłuż
naszego ogrodzenia stoi ciężarówka, na której zainstalowany jest
cały sound system, w gruncie rzeczy mała scena koncertowa. Pośrodku
stoi nie kto inny jak Jason Barber i śpiewa swój obmierzły
przebój.
- Ty naprawdę znasz tego barana?
– pyta ojciec z niedowierzaniem.
- Tylko z widzenia.
- A możesz go poprosić, żeby to wyłączył? Bo
jak ja go poproszę, to jutro przeczytacie o mnie w kronice
kryminalnej.
Wzdycham i wychodzę z salonu. Biegnę do drzwi
wyjściowych. Co ten Barber sobie wyobraża? Śledzi mnie?
Staję na ganku. Na chodniku zebrało się
kilka osób z sąsiedztwa. Patrzę młodzieżowemu idolu prosto w
oczy, w tych chwilach, oczywiście, kiedy nie miota się po scenie,
jakby ktoś wpuścił mu fretkę do gaci. Na mój widok macha
radośnie, ale nie przestaje śpiewać. Próbuję do niego krzyczeć
– wzmacniacze wszystko zagłuszają. Wreszcie piosenka dobiega
końca, z głośników dobiega tylko syntezatorowe tło.
- Laurie! – krzyczy Jason do
mikrofonu. – Przyjechałem tu, aby cię przeprosić! Wybaczysz mi?
- Wybaczę, tylko wyłącz już to
dziadostwo! – wywrzaskuję całą pojemność swoich płuc.
Barber daje znak pomagierowi
schowanemu za konsoletą. Muzyka cichnie. Niektórzy gapie rozchodzą
się do swoich zajęć. Patrzę na Jasona najgroźniej, jak potrafię,
a on zeskakuje z ciężarówki i podchodzi do mnie.
- Skąd znasz mój adres?
- Popytałem na mieście – mówi do
mikrofonu, chyba nie konotuje, że jestem wkurzona.
- Nie wygłupiaj się z tym mikrofonem!
– rzucam mu polecenie. Schodki ganku pozwalają mi patrzeć na
niego z góry.
- Co? A, rzeczywiście… – Barber
wydaje z siebie zakłopotany chichot, ale wyłącza mikrofon.
- Gadaj, czego chciałeś.
- Słuchaj, zachowałem się jak
ostatni burak – wyznaje. – Naprawdę cię przepraszam za tamto
wczorajsze.
- Cóż, lepiej późno niż wcale…
- Łapka na zgodę? – pyta Jason,
wyciągając do mnie dłoń.
- Niech ci będzie. – Z wahaniem
odwzajemniam uścisk, drżąc na myśl, że zaraz któryś z sąsiadów
zrzuci na mnie winę za tę głośnotekę.
- Mam pomysł – oświadcza. –
Dasz się zabrać na plażę?
A to bezczel dopiero! Po tym wszystkim
jeszcze randka mu się marzy? Z drugiej strony, krejzolka Ashley
byłaby zachwycona…
- W porządku – stawiam warunek,
którego na pewno nie będzie chciał spełnić. – Pojadę z tobą
na Samoa Beach, ale nie sama. Z kumpelstwem.
- Spoko! – cieszy się Jason
Barber. – Dzisiaj ładna pogoda, przyślę po was auto o szóstej.
- A teraz zabieraj stąd ten swój
sound system – mówię władczo i wracam do domu.
Rozmowa rodzinki - fenomenalna! I to mówię całkiem serio!
OdpowiedzUsuń