środa, 5 października 2016

3. Wujostwo


Po incydencie z Jasonem Barberem całe popołudnie mam zepsute, próbuję dojść do siebie. Dopiero wieczorem przechodzi mi na tyle, żeby otworzyć internety i spróbować się dowiedzieć czegoś konkretnego o tym gwiazdorze. Przeglądam strony na najważniejszych portalach, słucham paru piosenek. Nic szczególnego, w najlepszym razie zupełnie bezbarwne, takie, co jednym uchem wlatują, a drugim wylatują – w najgorszym denerwujące. Muszę sobie zapodać braci Maddenów dla odtrucia.
Czytam, że Jason cieszy się względami szaleńczo oddanych fanatek zwanych „Barberians”. Dziwi mnie trochę, że nie uważają siebie nawzajem za rywalki. Cóż, widocznie każda z nich, mając nadzieję, że idol zauważy właśnie ją, mimo wszystko podświadomie wie, że nie dostanie go ani ona, ani koleżanka. W tej sytuacji, zamiast ze sobą rywalizować, skupiają się na wspólnym celu, jakim jest obrona dobrego imienia Barbera. Szybko trafiam na informację, że ulubionym atrybutem „Barberians” są obcięte warkocze, odebrane dziewczynom, które źle się wyrażają o ich ulubieńcu. Jestem pewna, że to legenda miejska, ale wkrótce natrafiam na zdjęcia z koncertów, zjazdów i innych imprez. Faktycznie, pozują tam przed kamerami lasie z czyimś warkoczem w ręku, na podołku lub przerzuconym przez ramię. Niektóre mają nawet po dwa. Przekaz jest jasny: nie zadzieraj z barberzynkami!
Znajduję forum fanek Jasona i przekonuję się, że to faktycznie ściema. Nietrudno tam znaleźć tryumfalne fotki z podpisami w rodzaju: „Powiedziała, że Jason to pxdxł, więc za wszarz ją i chlast!”, ale historyje te wyglądają na od początku do końca zmyślone. Wątek „Sprzedam/kupię/zamienię” stanowi ostateczny dowód, że lasie robią sobie te warkocze z włosów zdobytych u fryzjera, a czasem same je zapuszczają, by potem ściąć i wymieniać się ze współfankami. Ot, fandomowy gadżet własnej roboty.
Przed zaśnięciem wyobrażam sobie, jak kompromituję Jasona przed opinią publiczną, gasząc go ciętą ripostą. Och, dlaczego najlepsze teksty przychodzą człowiekowi do głowy dopiero wtedy, kiedy jest już po ptokach! Potem wplatam w swoją narrację nieznajomego o głębokich oczach, robię na nim wrażenie swoim zdecydowaniem i attytudą. Nie mija wiele czasu, kiedy zasypiam.
Rano nie mogę się zwlec z łóżka. W perspektywie mam odwiedziny cioci Jenny i wujka Marvina, a to dołuje mnie na tyle, że wolałabym cały dzień przeleżeć, może zapomną o moim istnieniu…
Ale muszę wstać, bo idę na poranną zmianę. Zakładam kupioną wczoraj bluzkę w motyle. I tak będę na niej nosić fartuch, ale co z tego? Liczy się fakt, że ja będę świadoma, że ją mam na sobie. Tak jak te Iranki, które chodzą zakutane na czarno, ale pod spodem mają biżuterię i markowe kiecki.
Przechodzi mi przez głowę pomysł negocjacji z tatą, żebym poszła do baru na drugą zmianę, a wujostwu się powie, że jestem w pracy. Ale to niewykonalne. Ojciec mocno śpi, bo wczoraj cały dzień był na nogach. Gdyby nawet udało mi się zresztą uzyskać przeniesienie, przecież nie wystawię Amandy, która w tej chwili na pewno jedzie do roboty. Trzeba było pomyśleć wcześniej.
Docieram przed otwarciem knajpy i zastaję na miejscu bałagan. Może nie aż pobojowisko, ale z pewnością nieporządek. Amanda posypuje podłogę trocinami z wiadra i zmiata je na szuflę. Jeżeli sprawa doszła aż do trocin – musiało być grubo.
- Jezu, co tu się działo? – pytam z niedowierzaniem.
- Parobkowie przyjechali pickupem – odpowiada Amanda.
- A co oni tu mieli do szukania?
Chociaż Eureka jest głównym miastem bardzo rolniczego regionu Kalifornii, szumnie zwanego Redwood Empire, „Albatross” nie należy do lokali stargetowanych pod ludzi ze wsi, zwłaszcza że nie leży przy żadnej z głównych dróg dojazdowych.
- Nie wiem – Amanda wzrusza ramionami. – Wracali z targu czy skądś tam i postanowili się zabawić. Włączyłam im nawet country. Schlali się, potłukli trochę szkła i narobili ogólnego bajzlu.
Chwytam za drugą szczotkę i podążam za Amandą. Tam, gdzie trociny już zamiecione, przecieram na mokro, a potem poprawiam suchą ścierką.
- Jeden kmiotek nie umiał trzymać łap przy sobie – rzuca kelnerka przez zęby.
- Zrobił ci coś? – pytam zaniepokojona.
Amanda parska śmiechem.
- Tylko by spróbował! Tyle że musiałam mu wszystko wytłumaczyć ręcznie. Do niektórych po prostu nic nie dociera, to jest kwestia braku porozumienia.
- Cytujesz teraz jakiś stary film, prawda?
- Ty też powinnaś znać podstawy postępowania w takiej sytuacji, młoda – zauważa.
- Podstawy już znam. Wezwać pomoc, a jak nie pomoże – uciekać.
- Nie zawsze się da – oświeca mnie Amanda. – Z knajpy nie uciekniesz, nie zostawisz interesu bez opieki. A policjanci są różni. Jedni w porządku, a drudzy, jak tylko się okaże, że facet nie miał spluwy, to jeszcze tobie dadzą mandat, że im głowę zawracasz. Każdy, kto pracuje w tej branży, powinien być przygotowany.
- Nie wiem… – waham się. – Teraz i tak tata mnie nie puszcza na ryzykowne godziny, a w przyszłości raczej nie zamierzam pracować w knajpie, tylko iść na studia.
- A coś ty myślała? Ci z bractw studenckich to dopiero są zboki czterogwiazdkowe! Chodźmy.
Na zapleczu Amanda zgniata kilka plastikowych butelek, pozostawionych do wyrzucenia, wkłada do reklamówki i zawiązuje. Wiesza ten pakunek za pomocą sznurka na drucie do suszenia ścierek.
- Marny worek treningowy, ale na początek się nada – ocenia. – Wal!
Uderzam pięścią byle jak, pakunek zaczyna się kołysać.
- Słabo – ocenia Amanda. – Chłopina nawet nie poczuje.
Dobiega nas odgłos zamykanych drzwi. Biegniemy do klienta, potrącając się w przejściu. Przez tę całą gadkę o namolnych parobkach i samoobronie wpadam w nagłą schizę i serce zaczyna mi bić, ale z drugiej strony mam nadzieję, że w końcu ktoś interesujący przyszedł do baru. Okazuje się, że to tylko prawnik w drodze do pracy. Rozsiadł się w garniturze, na drugim krześle postawił teczkę. Na blacie poranna gazeta i dwa telefony, a przez trzeci rozmawia. Amanda przyjmuje zamówienie. Ja przekazuję je do kuchni – jajecznica na boczku – i biorę się do robienia herbaty.
Dwadzieścia minut później adwokat płaci, wychodzi, a my dwie wracamy na moment na zaplecze, gdzie starsza koleżanka wraca do udzielania mi krótkiego kursu barmańskiej samoobrony.
- Słabym ciosem tylko chama rozjuszysz – mówi. – A nie chodzi o to, żeby sobie z nim urządzać mecz bokserski. Czasami trzeba mu po prostu zrobić Hartmana.
- Kogo? – nie rozumiem.
- Nie oglądałaś „Full Metal Jacket”?
- Mam duże zaległości w starych filmach – wyznaję.
- Mniejsza o to – Amanda wzrusza ramionami. – No wiesz, walnąć tak, żeby od razu posłać gościa na ziemię.
Znienacka wyprowadza piorunujący cios, nieco od dołu, aż worek wzlatuje na sznurku do góry i okręca się kilka razy wokół drutu.
- To jest naprawdę mocne – wyjaśnia – więc wal dopiero wtedy, kiedy będziesz mieć pewność, że ktoś chce ci zrobić krzywdę.
- Łatwo ci mówić! – wzdycham. – Nie jestem taka silna jak ty.
Jest wyższa ode mnie, szeroka w barach prawie jak facet. Nie mogę powiedzieć, że ma grubsze ramiona niż ja uda (przy mojej budowie ciała to byłaby rzadkość), ale i tak każdy ciołek, który chciałby jej czynić niechciane awanse, postawiłby się w sytuacji kieszonkowca próbującego okraść Ala Capone.
- Wyrobisz się – uspakaja mnie Amanda. – A póki co, wal znienacka. Kiedy napastnik nie spodziewa się oporu. Albo kiedy robi krok i ma jedną nogę w powietrzu, nauczysz się wyzyskiwać różne sytuacje. No dalej, pokaż, co potrafisz!
Ruch przed południem jest mały. Niektórzy wpadają na śniadanie, czasem ktoś z firm przy sąsiednich ulicach przychodzi na lunch. Zagląda też Charlie Courtney, ale nie zastawszy ojca, zapowiada, że wróci wieczorem. W przerwach między obsługiwaniem klientów chodzimy na zaplecze, gdzie Amanda uczy mnie „robić Hartmana”. Z reklamówki służącej za worek treningowy zostają strzępy. I tak czuję, że jestem w tym beznadziejna, ale mam nadzieję, że ta umiejętność nigdy mi się nie przyda.

Wczesnym popołudniem kończę zmianę, zjadam obiad i jadę do domu. Mój rower sunie przez Eurekę bocznymi drogami, omijając zatłoczone ulice. Nie uśmiecha mi się ten podwieczorek. Rodzice nie mogą zrozumieć, że nie czuję się dobrze w towarzystwie cioci Jenny i wujka Marvina, ich obecność mnie przytłacza. Zdaniem taty porządny człowiek powinien życzliwie traktować każdego, nawet jeśli go nie lubi – otwarte okazywanie komuś niechęci to przejaw złego wychowania porównywalny ze zrelaksowaniem się na biurko i pierwszy krok do rasizmu lub innej dyskryminacji. Mimo takich deklaracji tata regularnie wykłóca się z wujkiem na różne tematy, ale żaden z nich nie bierze tego do siebie i przy następnej okazji rozpoczynają z czystym kontem.
Wujek Marvin jest męczący dlatego, że uwielbia opowiadać o tym, jak odnalazł Jezusa. Tata mawia, że Jezusa nie było potrzeby odnajdywać, bo nie był zgubiony. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko religii, uważam, że przy odpowiednim podejściu wiara może ułatwiać życie. Ale kiedy słucham, jak wujek zaczyna chrzanić, że Jezus pomógł mu złowić rekordowego szczupaka, to widzę łamanie w biały dzień drugiego przykazania. Żebyś chociaż w ten sposób zarabiał na życie, bucu! I jeszcze chodzi na demonstracje – wszystko jedno jakie – z transparentem „Piąte: nie zabijaj”, a w piwnicy ma całą kolekcję spluw, z czego tylko dwie myśliwskie. Poza tym uważa się za prawdziwego patriotę, a Amerykanów za naród wybrany od Boga, ale na wybory nie chodzi, bo nie ufa żadnej władzy powyżej szeryfa. No i nie jest rasistą, ale…
Ciocia za to ma obsesję na punkcie dobrej opinii wśród rodziny, znajomych i sąsiadów i nigdy nie zmarnuje okazji, żeby skrytykować mój wygląd. Jeżeli nie ubieram się „za mało kobieco”, to dla odmiany „zbyt wyzywająco”. Często przywozi mi w prezencie szpilki. Nie znoszę szpilek!!! (Jak i w ogóle żadnych wysokich obcasów…) Prowadzi mały outlet obuwniczy i drugą rzeczą, która liczy się dla niej oprócz opinii, jest generowanie zysku. Czyż to nie dziwne, że wuja Marvin, ze swoimi patriarchalnymi poglądami, pozwala jej zajmować się biznesem? Nie, bo inaczej żyliby już jak straszne dziady. To głównie ciocia zarabia na utrzymanie, gdy on całymi dniami jeździ na ryby albo na jakieś spotkania z cudownymi uzdrowicielami. Dzięki temu mogą się przechwalać, jacy to z nich amerykańscy ludzie sukcesu.
Po powrocie do domu idę z Zapperem na spacer. Potem przebieram się w całkiem nowe, ciemnogranatowe dżinsy oraz białą bluzę z długim rękawem i wizerunkiem płetwala. Kupiłam ją w zeszłym roku na wakacyjnej wycieczce do Muzeum Wielorybów w stanie Waszyngton.
Goście przyjeżdżają wkrótce i rozsiadają się na kanapie w salonie: ciocia jak nastroszona sowa w kremowym żakiecie ze srebrzystymi haftami, a obok wujek w czerni, z tą swoją łopatowatą brodą konfederackiego generała.
- Laurie! – woła ciocia Jenny na mój widok. – A ty ciągle taka gruba?
- Gruba to ja byłam, jak miałam dziesięć lat – odpowiadam. – Teraz jestem zaokrąglona.
- No to widać źle się ubrałaś, bo cię pogrubia – orzeka ciocia. – Powinnaś zakładać długie spódnice, nie spodnie. I jak już musisz nosić takie obcisłe bluzki, to sobie chustę kup.
- Co jest nie tak z moją bluzką?
Wujek Marvin w końcu daje głos.
- „Nie czyń sobie żadnego obrazu ani żadnej rzeźby tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią”! – recytuje, niewątpliwie mając na myśli mojego płetwala. – Tak mówi Dobra Księga!
- Nie fanzol, Marv – wtrąca tata. – Wiesz tak samo dobrze jak ja, że ten zakaz tak naprawdę dotyczy wizerunków różnych pogańskich bóstw, które czcili sąsiedzi Izraela: uranicznych, tellurycznych i chtonicznych. Wystarczy trochę znać historię starożytnego Bliskiego Wschodu.
- Bluźnierco! – unosi się unkel. – Pismo jest adresowane do wszystkich pokoleń, a nie tylko dla czasów, w których zostało spisane!
- I dlatego właśnie każdy powinien wiedzieć, o co w nim chodzi! Słuchaj no, a cherubiny na Arce Przymierza, a miedziane woły w świątyni Salomona – co o tym powiesz? Gdzie wtedy był zakaz tworzenia wizerunków?
Wuja Marvin najwyraźniej czuje się zapędzony w kozi róg, oczy błyszczą mu nieprzytomnie.
- Słuchaj, Al, ty… profesorze jeden! – sili się na dosadność. – Ja wiem, że się oczytałeś Pisma na wylot i na pamięć znasz, co w którym wersecie, ale co ci to da, jak wiary w sobie nie masz?
- Ej no, chłopy! – mama przywołuje ich do porządku. – Alkoholu nie ma, a już się kłócicie? Lepiej jedzcie, bo wystygnie!
Po załagodzeniu sporu podwieczorek toczy się swoim rytmem. Poczesne miejsce zajmują naleśniki z syropem klonowym. Ciocia rozpoczyna niekończącą się opowieść o swych problemach zdrowotnych i lekarzach, którzy każą jej łazić od Iwana do pogana. Nie przepuszcza okazji, żeby kopnąć Obamę, jego administrację i reformę służby zdrowia. Wujek Marvin tymczasem podnieca się o jakimś sandaczu, którego o mało co nie złowił. Odlatuje w długą dygresję o żyłkach i spławikach, która pasjonuje chyba tylko jego samego, ale za to wprawia go w euforię. Prawdę mówiąc, wolałabym teraz podawać obiady w knajpie albo z krejzolką Ashley szwendać się po sklepach.
W końcu ciocia kończy temat lekarski opowieścią o wnuczce, której musiała przypilnować, kiedy młodsza córka pojechała do Portland na operację. W ten sposób gładko przechodzi do relacji o swoich dzieciach.
- Debbie z Frankiem się wykosztowali na remont, ale on dostał jakiś duży projekt w Memphis, więc się szybko odbije – opowiada. – Mówiła, że w tym roku nie stać jej na wakacje w San Antonio, tylko przyjedzie do Kerrów.
- O właśnie! – reaguje mama na dźwięk nazwiska kuzynostwa z Los Angeles. – Słyszałaś, że Kelly ma narzeczonego? Ten jej chłopak w zeszłym tygodniu się jej oświadczył.
- To świetnie! – odpowiada ciocia Jenny. – Oby i wasza Laurie też w końcu kogoś sobie znalazła.
Wznoszę oczy ku niebiosom, czując nadchodzącą falę zażenowania.
- Przyjdzie czas, to znajdę – odpowiadam. – Za młoda jeszcze jestem.
- Najlepiej by było, żeby już pierwszy chłop cię wziął, tak samo jak Kelly. A nie jak Wendy, co to zanim wyszła za mąż, to już czterech ją przeleciało.
W tak uroczy sposób ciocia wyraża się o kolejnej kuzynce, która poślubiła dopiero swojego czwartego chłopaka. Mama najwyraźniej dostrzega w końcu mój dyskomfort i postanawia mnie odciążyć, po raz kolejny zmieniając temat.
- A co słychać u Rachel? Podobno założyła firmę?
Ciocia Jenny wzdycha ciężko, słysząc imię swej najstarszej córki.
- Ano założyła. I nawet dotację ze stanu dostała. Fanaberie jakieś! Dzieciakami by się zajęła, a tak Dustin musi z nimi siedzieć.
- Wujek Dustin i tak pracuje w domu – zauważam. – To nawet lepiej.
- Laurie, dzieci powinny mieć matkę! – ubolewa ciocia. – A jej się zachciało firmę zakładać. Żeby to jeszcze było coś pożytecznego!
- A nie jest? – pyta ojciec. – Widziałem ją niedawno, to mówiła, że prowadzi rozwój osobisty dla kobiet. Podobno świetnie jej idzie, pomaga kobitom z całej okolicy, a jak jeszcze grant dostała…
- Dajże spokój! Piętnaście tysięcy na warsztaty mówienia „penis”? I na to idą nasze podatki! Twoje też, Al!
Wypowiadając to straszne słowo, ciocia Jenny robi grymas tak potworny, że od razu widać, że jej samej przydałyby się takie warsztaty.
- Każda inicjatywa edukacyjna jest bardzo potrzebna – sprzeciwiam się. – Statystyki podają, że większość Amerykanów nie potrafi poprawnie napisać „gżegżółka”.
- To nie edukacja, Laurie. To jest wszeteczeństwo! – stwierdza wujek.
- Pytałam, czy jej nie wstyd – uzupełnia ciocia z twarzą przepełnioną zimnym oburzeniem. – Powiedziała, że wcale nie i że chodzi jej o to, żeby innym kobietom też nie było! A bezczelna!
Wuja Marvin oczywiście wie swoje.
- Za taką nieprawość naród amerykański został ukarany 11 września – deklaruje. – Czy to upomnienie do niego dotarło? A skąd!
- Zamach na Nowy Jork jako kara za grzechy? – powątpiewa tata. – To już nie sprawka tych paskudnych muzułmanów? Plączesz się w zeznaniach, Marv.
- Jakich znowu muzułmanów? – kontruje ciocia. – Oni tylko są wkurzeni, że nasz rząd niepotrzebnie się wtrąca w ich sprawy.
- Wkurzeni – powtarzam. – Dwa i pół tysiąca zabitych, jeszcze zanim nasz rząd się wtrącił.
- Ja tam uważam, że World Trade Center rozwalili federalni – twierdzi ciocia. – Żeby mieć pretekst.
- Nie ma na to dowodów – oponuje mama.
- Dowodów może i nie ma, ale ludzie znają prawdę.
- Niestety! – reaguje wujek Marvin. – Ameryka jest wybrana przez Boga, ale nie słucha Jego głosu. Tak samo jak Jeruzalem, a jak to się dla niego skończyło? Prorok Jonasz powiedział: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona”.
- To ja też mam dla ciebie cytat – odcina się tata. – „Jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień”. Czyli jeszcze ze trzydzieści parę tysięcy lat sobie poczekasz na koniec świata.
- Nie „koniec świata”, tylko sąd ostateczny! – oburza się unkel.
- Znowu zaczynacie? – mama po raz kolejny przywołuje teologów-amatorów do porządku. – A taka była sympatyczna rozmowa o Kelly…
Na dworze Zapper zaczyna szczekać, dołącza do niego wredny rottweiler z drugiej strony ulicy. Ktoś obcy tam łazi? Wtem z dworu bucha hałas, jakby na ulicy ktoś otworzył dyskotekę. Sztuczna perkusja tłucze niemiłosiernie ileś tam bitów na minutę, herbata w moim kubku faluje od podmuchów basu. Czuję się, jakbym stała na koncercie, tylko że nigdy nie poszłabym z własnej woli na taką popularną sieczkę.
- Ta piosenka jest dedykowana dla Laurie! – krzyczy znajomy głos. – Laurie, jeżeli mnie słyszysz, daj jakiś znak!
I zaczyna śpiewać jakieś banały, nieodróżnialne od każdej innej piosenki z radia. Mam złe przeczucia. Tata podbiega do okna i unosi firankę. Spoglądam mu przez ramię.
Wzdłuż naszego ogrodzenia stoi ciężarówka, na której zainstalowany jest cały sound system, w gruncie rzeczy mała scena koncertowa. Pośrodku stoi nie kto inny jak Jason Barber i śpiewa swój obmierzły przebój.
- Ty naprawdę znasz tego barana? – pyta ojciec z niedowierzaniem.
- Tylko z widzenia.
- A możesz go poprosić, żeby to wyłączył? Bo jak ja go poproszę, to jutro przeczytacie o mnie w kronice kryminalnej.
Wzdycham i wychodzę z salonu. Biegnę do drzwi wyjściowych. Co ten Barber sobie wyobraża? Śledzi mnie?
Staję na ganku. Na chodniku zebrało się kilka osób z sąsiedztwa. Patrzę młodzieżowemu idolu prosto w oczy, w tych chwilach, oczywiście, kiedy nie miota się po scenie, jakby ktoś wpuścił mu fretkę do gaci. Na mój widok macha radośnie, ale nie przestaje śpiewać. Próbuję do niego krzyczeć – wzmacniacze wszystko zagłuszają. Wreszcie piosenka dobiega końca, z głośników dobiega tylko syntezatorowe tło.
- Laurie! – krzyczy Jason do mikrofonu. – Przyjechałem tu, aby cię przeprosić! Wybaczysz mi?
- Wybaczę, tylko wyłącz już to dziadostwo! – wywrzaskuję całą pojemność swoich płuc.
Barber daje znak pomagierowi schowanemu za konsoletą. Muzyka cichnie. Niektórzy gapie rozchodzą się do swoich zajęć. Patrzę na Jasona najgroźniej, jak potrafię, a on zeskakuje z ciężarówki i podchodzi do mnie.
- Skąd znasz mój adres?
- Popytałem na mieście – mówi do mikrofonu, chyba nie konotuje, że jestem wkurzona.
- Nie wygłupiaj się z tym mikrofonem! – rzucam mu polecenie. Schodki ganku pozwalają mi patrzeć na niego z góry.
- Co? A, rzeczywiście… – Barber wydaje z siebie zakłopotany chichot, ale wyłącza mikrofon.
- Gadaj, czego chciałeś.
- Słuchaj, zachowałem się jak ostatni burak – wyznaje. – Naprawdę cię przepraszam za tamto wczorajsze.
- Cóż, lepiej późno niż wcale…
- Łapka na zgodę? – pyta Jason, wyciągając do mnie dłoń.
- Niech ci będzie. – Z wahaniem odwzajemniam uścisk, drżąc na myśl, że zaraz któryś z sąsiadów zrzuci na mnie winę za tę głośnotekę.
- Mam pomysł – oświadcza. – Dasz się zabrać na plażę?
A to bezczel dopiero! Po tym wszystkim jeszcze randka mu się marzy? Z drugiej strony, krejzolka Ashley byłaby zachwycona…
- W porządku – stawiam warunek, którego na pewno nie będzie chciał spełnić. – Pojadę z tobą na Samoa Beach, ale nie sama. Z kumpelstwem.
- Spoko! – cieszy się Jason Barber. – Dzisiaj ładna pogoda, przyślę po was auto o szóstej.
- A teraz zabieraj stąd ten swój sound system – mówię władczo i wracam do domu.




1 komentarz: