środa, 24 sierpnia 2016

2. Idol



W nocy mam sen. Jestem w San Francisco z rodzicami i bratem. Chodzimy po ulicach, idziemy na obiad, jedziemy tramwajem, spotykamy znajomych, o których dobrze wiem, że żadną miarą nie mogą w tym momencie przebywać we Frisco. Wyglądam przez okno, podziwiając stare kamienice. Dochodzę do wniosku, że się zmęczyłam. Chcę usiąść, ale… Na wybranym przeze mnie miejscu już siedzi ON. Granatowooki. Spogląda na mnie i czuję, że nie potrafię się oprzeć. Jego piękne oczy ciągną mnie ku sobie, zniewalają, pozbawiają własnej woli. Nie mogę nic poradzić, czuję się wciągana w ten granatowy przestwór!…
Budzę się w ciemności i czuję tak wielki smutek, że chce mi się płakać. Co też robię. Ale nie mogę powiedzieć, że jest mi źle. Wydaje się to jakoś dziwnie kojące, prawie oczyszczające, jak uczucie po skończeniu ważnej pracy. Smutek unosi mnie na swoich falach, miękko kołysze. Zasypiam bezproblemowo i budzę się dopiero rankiem.
Tego dnia mam pierwszą zmianę, od dziesiątej. Po śniadaniu wchodzę na górę i zakładam dyskretny granatowy kostium. Siadam i zabieram się do robienia makijażu. Nie mija pierwszy kwadrans przed lustrem, gdy dzwonek telefonu wytrąca mnie ze skupienia. Patrzę na wyświetlacz. To krejzolka Ashley, moja kumpela z klasy, która też na wakacje została w mieście.
- Co chciałaś? Właśnie się maluję do roboty.
- Laurie, nie uwierzysz, czego się dowiedziałam! – krzyczy w słuchawkę.
- Ceny na kosmetyki obniżone o sto procent?
- Nie! W mieście jest Jason Barber!!! – ekscytuje się Ashley.
- Kto?
- Jason! TEN Jason!!
- Z „Piątku trzynastego”?
- Co ty gadasz, Laurie, z jakiego piątku? Dzisiaj jest wtorek! – krejzolka Ashley nie łapie aluzji. – Jason Barber! Ten słynny gwiazdor! Jestem taka podniecona!
- Gwiazdor czego, przepraszam?
- Jak to czego, na pewno znasz jego piosenki! Chociaż jedną, przecież ciagle lecą w radiu.
- No, coś mi się kojarzy – przyznaję ostrożnie. – O puchaczu, co wpadł do sraczu, tak? Idziesz na koncert?
- On nie koncertuje. Przyjechał na wakacje!
- Aha. Uciekł przed sławą do zabitej dechami dziury, gdzie nikt go nie zna. Fajnie.
- To znaczy, że można go spotkać wszędzie! – krejzolka nie może opanować ekscytacji. – W kinie, w sklepie, a może na ulicy! Łiii!
- Nie ma dokąd uciec! – komentuję.
- Słuchaj, Laurie, nie poszłabyś ze mną dzisiaj na zakupy? – proponuje Ashley.
Zastanawiam się krótko, już dawno nic fajnego sobie nie kupiłam.
- Dobra, ale dopiero od czwartej będę wolna – podejmuję decyzję.
- No to w porzo. O czwartej pod galerią. Pa!
Tak naprawdę kojarzę tego całego Barbera, choć zabijcie mnie, a nie zanucę żadnej jego piosenki, ani nawet zacytuję. Oczywiście, ma mnóstwo fanek w naszej szkole. Jest wśród nich Olivia Fairchild, a to niespecjalnie napawa mnie sympatią do piosenkarza.
Nie zawracajcie mi głowy jakimś Jasonem. Ja słucham porządnej muzyki. Fall Out Boy, Evanescence, Good Charlotte. Blink-182 byli nieźli, ale skończyli się, kiedy byłam jeszcze mała.
Jadąc do baru, rozglądam się uważnie po ulicach. Może Granatowooki wychynie na mnie z jakiegoś zaułka? Ale nic z tego. Nie jestem naiwna, zdaję sobie sprawę, że moja fascynacja nim była mocno jednostronna, a poza tym pewnie już nie ma go w mieście.
W robocie dzień jak co dzień, bez szczególnych zdarzeń. Do dwunastej mamy menu śniadaniowe, potem przechodzimy na obiadowe. O tej porze mało kto zamawia alkohol, choć zdarzają się wyjątki, zwłaszcza wśród bohemy. Po pierwszej wpada Bert Kleiner, artysta plastyk. Musi być bardzo oddany sztuce, bo wygląda jak ostatni śmieciarz. Tata wspominał, że pewnego dnia naprawdę przyłapał go na grzebaniu w śmietniku za barem. Bert tłumaczył się, że szukał gotowych artefaktów do swojej nowej instalacji. Teraz siedzi, pije drinka i rozmawia z tatą o jakimś biennale w St. Louis. W końcu zbiera się do wyjścia, ale stojąc już w drzwiach, odwraca się na moment.
- Ale się darły dzisiaj w nocy! – mówi i wychodzi.
- O kogo mu chodziło? Kto się darł? – jestem zdezorientowana.
- Nie mam pojęcia – odpowiada tata. – Pewnie białe mewy.

Po robocie wracam na moment do domu, żeby się odświeżyć i przebrać. Przewiewna kremowa bluzka bez rękawów i czarne getry będą chyba wystarczające. Obiad już jadłam w pracy, więc na czwartą spokojnie jadę pod galerię handlową.
Krejzolka Ashley czeka na ławce przed głównym wejściem. Ma na sobie żółtą koszulkę, szorty z fabrycznymi przetarciami i tenisówki, które wobec jej drobnej sylwetki wyglądają na nieproporcjonalnie wielkie, nieledwie jak buty Chaplina. Okulary słoneczne ściągnęła se na czoło. Jest niższa i szczuplejsza ode mnie, za to włosy ma brązowe, kręcone jak wielbłądzia wełna. Wymieniamy pozdrowienia.
- Mam wolną chatę, bo starsi wyjechali, ale niewyspana jestem – nawija krejzolka Ashley, gdy wkraczamy do środka przez obrotowe drzwi.
- Czemu? Taka ostra była impreza?
- Nieeee. Nie mogłam zasnąć, bo w kiblu ciągle coś chlupi.
- To na pewno pływak.
- A co by tam miał robić pływak? – nie rozumie.
- Ćwiczyć przed olimpiadą.
- Nabijasz się ze mnie – odpowiada Ashley urażona.
- Nie, poważnie, trzeba zadzwonić po hydraulika, żeby naprawił pływak – wyjaśniam. – A na razie zakręć zawór, kiedy nie używasz, bo jak twoi starzy wrócą, to się nie ucieszą z rachunku za wodę.
- To co, mam przychodzić do ciebie się wykąpać? Bo jakoś mi się nie chce tak w tę i wewtę zakręcać i odkręcać. A jak w końcu pomyślałam, że się przyzwyczajam, to nagle słyszę jakieś hałasy od strony oceanu! Mówię ci, coś strasznego. Jakieś wycie, beczenie, trochę miauczenie, trochę jakby płacz niemowlaka, cholera wie co…
Krejzolka Ashley nie bez wysiłku wydaje z siebie kaskadę przerażających, a jednocześnie groteskowych dźwięków. Ludzie patrzą na nią jak na osobę niespełna rozumu, a ja czuję, jakby zadzwoniła do mnie dawno niewidziana przyjaciółka.
- No, czego suszysz zęby? – pyta z urazą. – Jak to usłyszałam, to myślałam, że zdechnę.
- Brzmi to trochę jak śpiew wielorybów – odpowiadam, choć gdybym sama codziennie nie wsłuchiwała się w nagrania tych wspaniałych ssaków morskich, tobym się żadną miarą nie domyśliła, że odgłosy wydawane przez krejzolkę Ashley mają właśnie ich być imitacją. – Mogłabym tego słuchać całymi godzinami. Chcesz, to podeślę ci linki.
- Ee tam, wolę słuchać Jasona Barbera – odpowiada. – O właśnie, rozglądaj się, może go zobaczymy!
- Coś ty. Na pewno nie łazi sam po sklepach, ma od tego ludzi.
- Jest na urlopie i miałby nie iść na zakupy?
- No właśnie. Skoro robi sobie wolne od sławy, to raczej nie będzie się kręcił tam, gdzie mogą go rozpoznać jakieś faneczki, nie? Na pewno siedzi cały czas w hotelu. Albo pływa sobie jachtem po zatoce.
- Jachtem! – powtarza Ashley podekscytowana. – Słuchaj, Laurie, a co byś powiedziała na to, żebyśmy sobie zrobiły mały rejs? Billy i jego brat mają łódkę, na pewno się zgodzą!
- Będziesz łowić Barbera w oceanie? – pytam ironicznie. – Ale na wycieczkę możemy sobie popłynąć, czemu nie.
Im więcej o tym myślę, tym bardziej mi się podoba taka perspektywa. Nie jestem bardzo doświadczoną żeglarką, ale z tego, co słyszałam, bracia Andreas traktują swój jacht poważnie. A może uda mi się spotkać wieloryba z tego rzekomego stada? Czy nawet całe stado? Choćby z daleka? I zrobić jakieś zdjęcia? Dopiero nabiję sobie expa!
Tymczasem ogarnia nas shoppingowy madness. Chodzimy od sklepu do sklepu, oglądamy, przymierzamy, wahamy się i zastanawiamy, przymierzamy co innego, potem jeszcze raz to samo… Po kilku godzinach jestem dumną posiadaczką różowych konwersów, szarej bluzki w motyle, morskozielonych majtek z obszyciem z beżowej koronki i kieszonką oraz żonkilowych rybaczek.
Gorzej krejzolka Ashley, która przez cały ten czas naprzymierzała się tyle, że spożytkowana przez nią energia wystarczyłaby, żeby oświetlić całe Idaho, a mimo to nic se jeszcze nie kupiła. Stoimy w renomowanej sieciówce outletowej, Ashley trzyma w ręku trzy wieszaki z różnokolorowymi sukienkami i spogląda łapczywie ku zwalnianej właśnie przymierzalni. Wszystko wskazuje na to, że spędzi tam sporo czasu. Wychodzę na korytarz i podchodzę do stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami. Zamawiam pomarańczowy. Dają mi tak zimny, jakby dopiero co wyjechał z lodówki.
Stoję pod ścianą i pociągam łyk po łyku, nie spiesząc się. Czego to takie lodowate…? Krejzolka Ashley z pewnością będzie się długo namyślać, a potem kupi sobie ciuch, który założy dwa razy, bo z całej szafy ma kilka ulubionych zestawów i w różnych kombinacjach nosi je w osiemdziesięciu procentach okazji…
Piętro wyżej słychać jakieś zamieszanie. Rzucam okiem w głąb korytarza. Jakiś chłopak zjeżdża na deskorolce po poręczy ruchomych schodów. Ląduje z hałasem na podłodze i pędzi korytarzem. Szczupły, pszenne włosy ostrzyżone na grzybka, ma na sobie rurki, biały kiszert i buraczkową bluzę z kapturem. Potrąca tęgą kobietę, prawie rozjeżdża czarne trzyletnie dziecko, wykonuje podskoki i piruety. Poznaję go: jest to, ni mniej, ni więcej, Jason Barber. W dłoni trzyma hamburgera owiniętego w papier. Szlifuje ośkami krawędź jednej z ławek, przewraca kosz na śmieci, wydając przy tym dziarskie pohukiwania.
- Proszę opuścić centrum! – krzyczy z góry ochroniarz. – Tu nie wolno jeździć na deskorolce!
- Pan nie wie, kto ja jestem! – odkrzykuje Jason z pełnymi ustami.
Dla podkreślenia swoich słów podnosi oburącz prostokątną donicę z sansewerią i ciska nią o podłogę, rozpirzając donicę w drobny mak. Wchodzi na stertę ceramicznych odłamków i ziemi, by pokazać ochroniarzowi dwa środkowe palce. Potem znów wskakuje na deskę i rusza dalej, grindując po ścianie.
Odwracam się obojętnie i podchodzę do stoiska z sokami. Niespodziewanie młodzieżowy idol zajeżdża mi drogę i zamawia sok grapefruitowy.
- Hey, skarbie, jak ci na imię? – pyta nonszalancko.
- Laurie – rzucam. A co?
- A ja Jason. Chcesz mój autograf?
- Dzięki, mam swój.
Chichocze, pewnie spodobała mu się moja bezczelna odpowiedź. Spoko, będę mogła pochwalić się krejzolce Ashley, że konwersowałam z prawdziwym cerebrytą.
- Jesteś z tego zadupia czy też przyjezdna?
- Tutejsza. Tak bardzo ci się tu nie podoba?
- Nie wiem. Jest tu coś fajnego do obejrzenia?
- Podobno wieloryby – wypalam bez namysłu.
- Wieloryby? – powtarza Jason ze skwaszoną miną. – A kogo obchodzą wieloryby?
- Na przykład mnie – odpowiadam. – Mogłabym na nie patrzyć godzinami. Uwielbiam wszelkie walenie, są bardzo inteligentne.
- Inteligentne? Te przerośnięte rybogady?
Parskam z przekąsem, Jason Barber jest bliski wciśnięcia mego czerwonego guzika.
- Pewnie, prawie tak jak ludzie.
- To czemu nie używają narzędzi?
- A po kij im narzędzia w oceanie? Nie wiem, czy wiesz, ale na przykład delfiny to jedyne istoty oprócz ludzi, które uprawiają seks dla przyjemności, a nie tylko dla rozmnażania.
- Skąd wiesz? Pewnie próbowałaś? – Barber wybucha obleśnym śmiechem.
- No wiesz co… – oburzam się, czując, jak na policzki wypływa mi czerwień. – Precz mi z oczu, ty leśny trollu.
- Teraz zapamiętam! – krzyczy Jason na całą galerię, wytykając mnie palcem. – Ty jesteś Laurie, a twoja pasja to walenie! Patrzcie, ludzie, tam dmuchaaa!!
Odwraca się i żartobliwie (acz boleśnie!) dźga mnie swoim fingerem w ramię.
- Ej no, kolego, ręce przy sobie – rzucam przez zęby.
- Nie będziesz mi mówić, co mam robić! – najeża się, w jego oku pojawia się zły błysk.
- Chuligan i tyle – odpowiadam płasko.
- Najpierw osiągnij tyle, co ja, to będziesz mogła mnie krytykować! – krzyczy. – Tylko że nie osiągniesz, bo jesteś za gruba! Nic dziwnego, że walenie ci w głowie!
I niespodziewanie rzuca burgerem. Nie mogę się uchylić, kanapka trafia mnie prosto w pierś. Na szczęście nie stroną z majonezem ani kaczupem. Chwytam hamburgera i z odrazą wyrzucam do kosza.
Uciekam do toalety. Zamykam się w kabinie i wtedy pęka tama. Płakam rzęsiście, za jedynego świadka i towarzysza niedoli mając popielatą wstęgę toaletowego papieru, którego kolejne metry osuszają me oczęta. Ból sprawiły mi nie same obelgi jako takie, tylko doświadczenie z własnej autopsji, że jakakolwiek istota ludzka jest w stanie wykazać się takim brakiem empatii i rozległymi złożami czystej złośliwości.
Kiedy wychodzę z kibelka, krejzolka Ashley stoi pod sklepem z dużą papierową torbą i rozgląda się frenetycznie. Jest tak przejęta, że nie dostrzega mnie, dopóki nie pacnę jej w ramię.
- Gdzieś ty była? – pyta niespokojnie. – Płakałaś?
Wychodzi na to, że muszę mieć strasznie opuchnięte i zaczerwienione głaza.
- Nie, tylko nawdychałam się jakichś pyłków.
- Pewnie z tej perfumerii! Straszna taniocha. Zoba, jaką sukienkę sobie kupiłam!
- Widziałam Jasona Barbera – rzucam mimochodem.
- Opowiadasz! – oczy Ashley rozświetla nagły błysk. – Gdzie?
- Jeździł na deskorolce, zamieniliśmy kilka słów, rzucił we mnie burgerem… Nic szczególnego.
- Gdzie masz tego burgera?!
- Wyrzuciłam – odpowiadam spokojnie. – Po co mi czyjś nadgryziony burger?
- No to nie masz dowodu – odpowiada krejzolka Ashley. – Nie wierzę ci, pewnie to zmyśliłaś, żeby się ze mnie nabijać.
Wzdycham ciężko.
- Sama bym wolała, żeby to było tylko zmyśleniem…




1 komentarz:

  1. Ha! A byłam pewna, że Jasonem okaże się Granatowooki! Ale cerebrytą bym go nie nazwała, raczej bezmózgiem :P

    OdpowiedzUsuń