W nocy mam sen. Jestem w San Francisco z
rodzicami i bratem. Chodzimy po ulicach, idziemy na obiad, jedziemy
tramwajem, spotykamy znajomych, o których dobrze wiem, że żadną
miarą nie mogą w tym momencie przebywać we Frisco. Wyglądam przez
okno, podziwiając stare kamienice. Dochodzę do wniosku, że się
zmęczyłam. Chcę usiąść, ale… Na wybranym przeze mnie miejscu
już siedzi ON. Granatowooki. Spogląda na mnie i czuję, że nie
potrafię się oprzeć. Jego piękne oczy ciągną mnie ku sobie,
zniewalają, pozbawiają własnej woli. Nie mogę nic poradzić,
czuję się wciągana w ten granatowy przestwór!…
Budzę się w ciemności i czuję
tak wielki smutek, że chce mi się płakać. Co też robię. Ale nie
mogę powiedzieć, że jest mi źle. Wydaje się to jakoś dziwnie
kojące, prawie oczyszczające, jak uczucie po skończeniu ważnej
pracy. Smutek unosi mnie na swoich falach, miękko kołysze. Zasypiam
bezproblemowo i budzę się dopiero rankiem.
Tego dnia mam
pierwszą zmianę, od dziesiątej. Po śniadaniu wchodzę na górę i
zakładam dyskretny granatowy kostium. Siadam i zabieram się do
robienia makijażu. Nie mija pierwszy kwadrans przed lustrem, gdy
dzwonek telefonu wytrąca mnie ze skupienia. Patrzę na wyświetlacz.
To krejzolka Ashley, moja kumpela z klasy, która też na wakacje
została w mieście.
- Co chciałaś? Właśnie się maluję do roboty.
- Laurie, nie uwierzysz, czego się dowiedziałam! –
krzyczy w słuchawkę.
- Ceny na kosmetyki obniżone o sto procent?
- Nie! W mieście jest Jason Barber!!! –
ekscytuje się Ashley.
- Kto?
- Jason! TEN Jason!!
- Z „Piątku trzynastego”?
- Co ty gadasz, Laurie, z jakiego piątku?
Dzisiaj jest wtorek! – krejzolka Ashley nie łapie aluzji. –
Jason Barber! Ten słynny gwiazdor! Jestem taka podniecona!
- Gwiazdor czego, przepraszam?
- Jak to czego, na pewno znasz jego
piosenki! Chociaż jedną, przecież ciagle lecą w radiu.
- No, coś mi się kojarzy –
przyznaję ostrożnie. – O puchaczu, co wpadł do sraczu, tak?
Idziesz na koncert?
- On nie koncertuje. Przyjechał na
wakacje!
- Aha. Uciekł przed sławą do zabitej
dechami dziury, gdzie nikt go nie zna. Fajnie.
- To znaczy, że można go spotkać
wszędzie! – krejzolka nie może opanować ekscytacji. – W kinie,
w sklepie, a może na ulicy! Łiii!
- Nie ma dokąd uciec! – komentuję.
- Słuchaj, Laurie, nie poszłabyś ze mną
dzisiaj na zakupy? – proponuje Ashley.
Zastanawiam się krótko, już
dawno nic fajnego sobie nie kupiłam.
- Dobra, ale dopiero od czwartej będę
wolna – podejmuję decyzję.
- No to w porzo. O czwartej pod galerią.
Pa!
Tak naprawdę kojarzę tego całego Barbera,
choć zabijcie mnie, a nie zanucę żadnej jego piosenki, ani nawet
zacytuję. Oczywiście, ma mnóstwo fanek w naszej szkole. Jest wśród
nich Olivia Fairchild, a to niespecjalnie napawa mnie sympatią do
piosenkarza.
Nie zawracajcie mi głowy jakimś Jasonem. Ja
słucham porządnej muzyki. Fall Out Boy, Evanescence, Good
Charlotte. Blink-182 byli nieźli, ale skończyli się, kiedy byłam
jeszcze mała.
Jadąc
do baru, rozglądam się uważnie po ulicach. Może Granatowooki
wychynie na mnie z jakiegoś zaułka? Ale nic z tego. Nie jestem
naiwna, zdaję sobie sprawę, że moja fascynacja nim była mocno
jednostronna, a poza tym pewnie już nie ma go w mieście.
W
robocie dzień jak co dzień, bez szczególnych zdarzeń. Do
dwunastej mamy menu śniadaniowe, potem przechodzimy na obiadowe. O
tej porze mało kto zamawia alkohol, choć zdarzają się wyjątki,
zwłaszcza wśród bohemy. Po pierwszej wpada Bert Kleiner, artysta
plastyk. Musi być bardzo oddany sztuce, bo wygląda jak ostatni
śmieciarz. Tata wspominał, że pewnego dnia naprawdę przyłapał
go na grzebaniu w śmietniku za barem. Bert tłumaczył się, że
szukał gotowych artefaktów do swojej nowej instalacji. Teraz
siedzi, pije drinka i rozmawia z tatą o jakimś biennale w St.
Louis. W końcu zbiera się do wyjścia, ale stojąc już w drzwiach,
odwraca się na moment.
- Ale się darły dzisiaj w nocy! –
mówi i wychodzi.
- O kogo mu chodziło? Kto się darł?
– jestem zdezorientowana.
- Nie mam pojęcia – odpowiada tata.
– Pewnie białe mewy.
Po
robocie wracam na moment do domu, żeby się odświeżyć i przebrać.
Przewiewna kremowa bluzka bez rękawów i czarne getry będą chyba
wystarczające. Obiad już jadłam w pracy, więc na czwartą
spokojnie jadę pod galerię handlową.
Krejzolka
Ashley czeka na ławce przed głównym wejściem. Ma na sobie żółtą
koszulkę, szorty z fabrycznymi przetarciami i tenisówki, które
wobec jej drobnej sylwetki wyglądają na nieproporcjonalnie wielkie,
nieledwie jak buty Chaplina. Okulary słoneczne ściągnęła se na
czoło. Jest niższa i szczuplejsza ode mnie, za to włosy ma
brązowe, kręcone jak wielbłądzia wełna. Wymieniamy pozdrowienia.
- Mam wolną chatę, bo starsi wyjechali, ale
niewyspana jestem – nawija krejzolka Ashley, gdy wkraczamy do
środka przez obrotowe drzwi.
- Czemu? Taka
ostra była impreza?
- Nieeee. Nie mogłam zasnąć, bo w kiblu
ciągle coś chlupi.
- To na pewno pływak.
- A co by tam miał robić pływak? –
nie rozumie.
- Ćwiczyć przed olimpiadą.
- Nabijasz się ze mnie – odpowiada
Ashley urażona.
- Nie, poważnie, trzeba zadzwonić po
hydraulika, żeby naprawił pływak – wyjaśniam. – A na razie
zakręć zawór, kiedy nie używasz, bo jak twoi starzy wrócą, to
się nie ucieszą z rachunku za wodę.
- To co, mam przychodzić do ciebie się
wykąpać? Bo jakoś mi się nie chce tak w tę i wewtę zakręcać i
odkręcać. A jak w końcu pomyślałam, że się przyzwyczajam, to
nagle słyszę jakieś hałasy od strony oceanu! Mówię ci, coś
strasznego. Jakieś wycie, beczenie, trochę miauczenie, trochę
jakby płacz niemowlaka, cholera wie co…
Krejzolka Ashley nie bez wysiłku
wydaje z siebie kaskadę przerażających, a jednocześnie
groteskowych dźwięków. Ludzie patrzą na nią jak na osobę
niespełna rozumu, a ja czuję, jakby zadzwoniła do mnie dawno
niewidziana przyjaciółka.
- No, czego suszysz zęby? – pyta z
urazą. – Jak to usłyszałam, to myślałam, że zdechnę.
- Brzmi to trochę jak śpiew
wielorybów – odpowiadam, choć gdybym sama codziennie nie
wsłuchiwała się w nagrania tych wspaniałych ssaków morskich,
tobym się żadną miarą nie domyśliła, że odgłosy wydawane
przez krejzolkę Ashley mają właśnie ich być imitacją. –
Mogłabym tego słuchać całymi godzinami. Chcesz, to podeślę ci
linki.
- Ee tam, wolę słuchać Jasona
Barbera – odpowiada. – O właśnie, rozglądaj się, może go
zobaczymy!
- Coś ty. Na pewno nie łazi sam po
sklepach, ma od tego ludzi.
- Jest na urlopie i miałby nie iść na
zakupy?
- No właśnie. Skoro robi sobie
wolne od sławy, to raczej nie będzie się kręcił tam, gdzie mogą
go rozpoznać jakieś faneczki, nie? Na pewno siedzi cały czas w
hotelu. Albo pływa sobie jachtem po zatoce.
- Jachtem! – powtarza Ashley
podekscytowana. – Słuchaj, Laurie, a co byś powiedziała na to,
żebyśmy sobie zrobiły mały rejs? Billy i jego brat mają łódkę,
na pewno się zgodzą!
- Będziesz łowić Barbera w oceanie?
– pytam ironicznie. – Ale na wycieczkę możemy sobie popłynąć,
czemu nie.
Im więcej o tym myślę, tym
bardziej mi się podoba taka perspektywa. Nie jestem bardzo
doświadczoną żeglarką, ale z tego, co słyszałam, bracia Andreas traktują swój jacht poważnie. A może uda mi się spotkać
wieloryba z tego rzekomego stada? Czy nawet całe stado? Choćby z
daleka? I zrobić jakieś zdjęcia? Dopiero nabiję sobie expa!
Tymczasem ogarnia nas
shoppingowy madness. Chodzimy od sklepu do sklepu, oglądamy,
przymierzamy, wahamy się i zastanawiamy, przymierzamy co innego,
potem jeszcze raz to samo… Po kilku godzinach jestem dumną
posiadaczką różowych konwersów, szarej bluzki
w motyle, morskozielonych majtek z obszyciem z beżowej koronki i
kieszonką oraz żonkilowych rybaczek.
Gorzej
krejzolka Ashley, która przez cały ten czas naprzymierzała się
tyle, że spożytkowana przez nią energia wystarczyłaby, żeby
oświetlić całe Idaho, a mimo to nic se jeszcze nie kupiła. Stoimy
w renomowanej sieciówce outletowej, Ashley trzyma w ręku trzy
wieszaki z różnokolorowymi sukienkami i spogląda łapczywie ku
zwalnianej właśnie przymierzalni. Wszystko wskazuje na to, że
spędzi tam sporo czasu. Wychodzę na korytarz i podchodzę do
stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami. Zamawiam pomarańczowy. Dają
mi tak zimny, jakby dopiero co wyjechał z lodówki.
Stoję
pod ścianą i pociągam łyk po łyku, nie spiesząc się. Czego to
takie lodowate…? Krejzolka Ashley z pewnością będzie się długo
namyślać, a potem kupi sobie ciuch, który założy dwa razy, bo z
całej szafy ma kilka ulubionych zestawów i w różnych kombinacjach
nosi je w osiemdziesięciu procentach okazji…
Piętro
wyżej słychać jakieś zamieszanie. Rzucam okiem w głąb
korytarza. Jakiś chłopak zjeżdża na deskorolce po poręczy
ruchomych schodów. Ląduje z hałasem na podłodze i pędzi
korytarzem. Szczupły, pszenne włosy ostrzyżone na grzybka, ma na
sobie rurki, biały kiszert i buraczkową bluzę z kapturem. Potrąca
tęgą kobietę, prawie rozjeżdża czarne trzyletnie dziecko,
wykonuje podskoki i piruety. Poznaję go: jest to, ni mniej, ni
więcej, Jason Barber. W dłoni trzyma hamburgera owiniętego w
papier. Szlifuje ośkami krawędź jednej z ławek, przewraca kosz na
śmieci, wydając przy tym dziarskie pohukiwania.
- Proszę opuścić centrum! –
krzyczy z góry ochroniarz. – Tu nie wolno jeździć na deskorolce!
- Pan nie wie, kto ja jestem! –
odkrzykuje Jason z pełnymi ustami.
Dla podkreślenia swoich słów podnosi
oburącz prostokątną donicę z sansewerią i ciska nią o podłogę,
rozpirzając donicę w drobny mak. Wchodzi na stertę ceramicznych
odłamków i ziemi, by pokazać ochroniarzowi dwa środkowe palce.
Potem znów wskakuje na deskę i rusza dalej, grindując po ścianie.
Odwracam się obojętnie i podchodzę
do stoiska z sokami. Niespodziewanie młodzieżowy idol zajeżdża mi
drogę i zamawia sok grapefruitowy.
- Hey, skarbie, jak ci na imię? –
pyta nonszalancko.
- Laurie – rzucam. A co?
- A ja Jason. Chcesz mój autograf?
- Dzięki, mam swój.
Chichocze, pewnie spodobała mu się
moja bezczelna odpowiedź. Spoko, będę mogła pochwalić się
krejzolce Ashley, że konwersowałam z prawdziwym cerebrytą.
- Jesteś z tego zadupia czy też
przyjezdna?
- Tutejsza. Tak bardzo ci się tu nie
podoba?
- Nie wiem. Jest tu coś fajnego do
obejrzenia?
- Podobno wieloryby – wypalam bez
namysłu.
- Wieloryby? – powtarza Jason ze
skwaszoną miną. – A kogo obchodzą wieloryby?
- Na przykład mnie – odpowiadam. –
Mogłabym na nie patrzyć godzinami. Uwielbiam wszelkie walenie, są
bardzo inteligentne.
- Inteligentne? Te przerośnięte
rybogady?
Parskam z przekąsem, Jason Barber
jest bliski wciśnięcia mego czerwonego guzika.
- Pewnie, prawie tak jak ludzie.
- To czemu nie używają narzędzi?
- A po kij im narzędzia w oceanie? Nie wiem,
czy wiesz, ale na przykład delfiny to jedyne istoty oprócz ludzi,
które uprawiają seks dla przyjemności, a nie tylko dla
rozmnażania.
- Skąd wiesz? Pewnie próbowałaś? –
Barber wybucha obleśnym śmiechem.
- No wiesz co… – oburzam się,
czując, jak na policzki wypływa mi czerwień. – Precz mi z oczu,
ty leśny trollu.
- Teraz zapamiętam! – krzyczy Jason na całą
galerię, wytykając mnie palcem. – Ty jesteś Laurie, a twoja
pasja to walenie! Patrzcie, ludzie, tam dmuchaaa!!
Odwraca się i żartobliwie (acz
boleśnie!) dźga mnie swoim fingerem w ramię.
- Ej no, kolego, ręce przy sobie –
rzucam przez zęby.
- Nie będziesz mi mówić, co mam robić!
– najeża się, w jego oku pojawia się zły błysk.
- Chuligan i tyle – odpowiadam
płasko.
- Najpierw osiągnij tyle, co ja, to
będziesz mogła mnie krytykować! – krzyczy. – Tylko że nie
osiągniesz, bo jesteś za gruba! Nic dziwnego, że walenie ci w
głowie!
I niespodziewanie rzuca
burgerem. Nie mogę się uchylić, kanapka trafia mnie prosto w
pierś. Na szczęście nie stroną z majonezem ani kaczupem. Chwytam
hamburgera i z odrazą wyrzucam do kosza.
Uciekam do toalety.
Zamykam się w kabinie i wtedy pęka tama. Płakam rzęsiście, za
jedynego świadka i towarzysza niedoli mając popielatą wstęgę
toaletowego papieru, którego kolejne metry osuszają me oczęta. Ból
sprawiły mi nie same obelgi jako takie, tylko doświadczenie z
własnej autopsji, że jakakolwiek istota ludzka jest w stanie
wykazać się takim brakiem empatii i rozległymi złożami czystej
złośliwości.
Kiedy
wychodzę z kibelka, krejzolka Ashley stoi pod sklepem z dużą
papierową torbą i rozgląda się frenetycznie. Jest tak przejęta,
że nie dostrzega mnie, dopóki nie pacnę jej w ramię.
- Gdzieś ty była? – pyta
niespokojnie. – Płakałaś?
Wychodzi na to, że muszę mieć
strasznie opuchnięte i zaczerwienione głaza.
- Nie, tylko nawdychałam
się jakichś pyłków.
- Pewnie z tej perfumerii! Straszna
taniocha. Zoba, jaką sukienkę sobie kupiłam!
- Widziałam Jasona Barbera – rzucam
mimochodem.
- Opowiadasz! – oczy Ashley rozświetla
nagły błysk. – Gdzie?
- Jeździł na deskorolce, zamieniliśmy kilka
słów, rzucił we mnie burgerem… Nic szczególnego.
- Gdzie masz tego burgera?!
- Wyrzuciłam – odpowiadam spokojnie. –
Po co mi czyjś nadgryziony burger?
- No to nie masz dowodu – odpowiada krejzolka
Ashley. – Nie wierzę ci, pewnie to zmyśliłaś, żeby się ze
mnie nabijać.
Wzdycham ciężko.
- Sama bym wolała, żeby to było
tylko zmyśleniem…
Ha! A byłam pewna, że Jasonem okaże się Granatowooki! Ale cerebrytą bym go nie nazwała, raczej bezmózgiem :P
OdpowiedzUsuń