Laurie
Mazzotta to ja. Mam szesnaście lat, metr siedemdziesiąt wzrostu,
ciemne włosy do ramion i kompletnego świra na punkcie ssaków
morskich.
Mieszkam
z rodzicami i psem Zapperem w sporym domu na przedmieściach miasta
Eureka w Północnej Kalifornii. Mam jeszcze starszego brata, ale on
z nami
nie mieszka, bo studiuje w San Franciscu.
Stoję
przy oknie i wdycham piękny letni dzień. Jest słonecznie, ale bez
upału. Szkoda, że z naszego domu nie widać oceanu. Rekompensuję
to sobie: na pozostałych ścianach pokoju mam morskie krajobrazy i
zdjęcia skaczących delfinów, orek i wielorybów. A co
widać za oknem?
Pola, kawałek drogi, a przy niej stację benzynową i tartak –
własność miejscowego rekina biznesu, Briana Fairchilda. Z jego
córką chodzę do klasy. Olivia jest najpopularniejszą dziewczyną
w szkole i szykanuje mnie, bo nie uznaję jej autorytetu. Któregoś
dnia włamała się do mojej szafki w szatni, ukradła fajne
balerinki, które dostałam na urodziny, i spuściła je w kiblu.
Kiedy moi rodzice poskarżyli się dyrektorce, ona nie zrobiła nic,
bo ma w domu kominek i nie chce zadzierać z kimś, kto do tej pory
tanio jej sprzedawał opał.
Ale
teraz Olivii nie ma w mieście. Poleciała ze starymi na Florydę i
jeżeli zaczną stamtąd dochodzić informacje o masowym wymieraniu
aligatorów, będzie jasne, kto jest temu winien. Wiele innych osób
z mojej klasy też wyjechało na wakacje, a ja zostałam. Olivia
Fairchild ma dzianych rodziców, którzy wszystko robią za nią,
więc może se pozwolić na lenistwo. Ja nie mogę. Muszę pracować!
Zamykam
okno i podchodzę do szafy. Mam na sobie strój domowy:
białą koszulkę na
ramiączkach i szare spodnie od dresu. Ściągam je szybkim ruchem,
by założyć szeroką błękitną bluzkę i plisowaną spódnicę
pod kolor. Na nogi wsuwam szafirowe sandały ozdobione metalowymi
gwiazdkami. Jeszcze tylko chwila w łazience – i mogę zejść na
obiad.
-
Dzwoniła ciocia Jenny –
informuje
mnie mama przy jedzeniu. – Pojutrze wpadną z wujkiem Marvinem na
podwieczorek, więc zarezerwuj sobie popołudnie.
- O
nie, znowu ci nudziarze! – Ostentacyjnie przewracam oczami z
bezsilnością. – Na pewno muszę tam być?
-
Laurie, proszę cię… – mama nie jest zadowolona z mojej reakcji.
Cóż, ja nie jestem zadowolona z jej wieści, więc jesteśmy kwita.
-
Nic nie stracę – przekonuję. – I tak dobrze wiem, jak to będzie
wyglądało. Ciocia będzie gadać, że jestem za gruba i powinnam
schudnąć, bo nikt mnie nie zechce. A wujek znów zacznie
pierniczyć…
-
Laurie! – powtarza mama z naciskiem. – Ciocia i wujek to nasi
dobroczyńcy. Pożyczyli nam pieniądze na zakup domu, a przedtem
bardzo nam pomagali,
kiedy byliśmy w trudnych warunkach życiowych. Niewdzięcznością
by było…
-
Ale z was materialiści! – wybucham. – Jak ktoś ma pieniądze,
to już trzeba go traktować jak świątka?
Czasy się zmieniły, i wujek Marvin tak samo. On dobrze wie, że ja
się interesuję ochroną środowiska, więc za każdym razem wrzuca
gadkę w stylu „czyńcie ziemię sobie poddaną” albo opowiada,
co ostatnio złowił. On to robi specjalnie, żeby mnie wnerwić!
Mama
podchodzi do zlewu i zaczyna myć niebieski rondel.
-
Wiesz co, kochanie, masz dwie możliwości: uprzeć się przy swoim i
doprowadzić do eskalacji konfliktu, albo puszczać wujkową gadaninę
mimo uszu. Wszyscy wiedzą, że wędkarskie przechwałki nie mają
pokrycia w rzeczywistości.
-
Tu nie chodzi tylko o wędkarstwo, mamo! - mówię, gestykulując
widelcem. – Chodzi o to, jak oni mnie traktują! Mam tego
wysłuchiwać i siedzieć spokojnie?
-
Nikt ci nie każe słuchać uważnie – zauważa ostrożnie
rodzicielka.
-
Jejku, po co takie kombinacje – wzdycham. – Nie moglibyście choć
raz zaprosić Charliego Courtneya albo kogoś takiego?
-
Na Courtneya i innych degeneratów wystarczająco się napatrzysz w
barze.
Po
obiedzie wychodzę z domu, wsiadam na rower i jadę do roboty. Jest
uroczy dzień, jazda przez miasto to czysta przyjemność. Już po
kilkunastu
minutach
jestem przy Szóstej Ulicy.
Bar
nazywa się „Albatross”. Jest to swego rodzaju gra słów, bo
tata ma na imię Albert, w skrócie Al, dlatego dwie
pierwsze litery na szyldzie są żółte, a reszta napisu –
czerwona. U góry namalowany jest realistyczny albatros, ale ja nie
wchodzę przez główne drzwi, tylko prowadzę rower w boczną
uliczkę i wychodzę na tyły budynku.
Na
zapleczu opieram rower
o ściankę ze skrzynek po piwie. Po chwili pojawia się kelnerka
Amanda. Wysoka,
barczysta, o prostokątnej twarzy. Ma ciasno związane włosy z blond
pasemkami, dyskretny gwóźdź w nosie i okulary w plastikowych
oprawkach. Dwadzieścia siedem lat, więc już trochę stara, ale
dobrze się dogadujemy.
-
Cześć, młoda – mówi,
rozpinając fartuch. – Zmienisz mnie.
Biorę
od niej fartuch i zakładam. Amanda opiera się o skrzynki i zapala
papierosa.
-
Duży ruch w interesie? – pytam przyjaźnie.
-
Jak to przed trzecią –
kelnerka zaciąga się dymem. – Prawdziwa robota zacznie się o
szóstej.
W
„Albatrossie” pracuje się na trzy zmiany: od dziesiątej rano do
trzeciej, od trzeciej do dziewiątej wieczorem oraz od dziewiątej do
ostatniego klienta. Im wcześniejsza zmiana, tym mniej roboty, ale i
mniejsza szansa na napiwki. Ja pracuję czasem na pierwszej, czasem
na drugiej. Tata nie puszcza mnie na nocną zmianę. Może kiedyś,
za dwa lata… Chociaż
wtedy powinnam raczej znaleźć
sobie inny sposób na życie. Marzę o pracy w jakimś
porządnym oceanarium,
a może nawet w NOAA.
Przybijam
piątkę Amandzie i idę przed siebie wąskim korytarzem. Mijam
magazyn i pomieszczenie socjalne, zaglądam do kuchni, by wymienić
pozdrowienia z kucharzami, aż wreszcie
wchodzę do sali. Tata w swoim żywiole, stoi przy kontuarze. Oprócz
niego w lokalu są jeszcze przy jednym stoliku dwaj goście
wyglądający jak kierowcy ciężarówek, a przy drugim czarny
dziadek z brodą, nabożnie skupiony na pochłanianiu befsztyka.
-
Mama pyta, czy jadłeś jakiś obiad – pytam tradycyjnie.
-
Niestety, nie mogłem znaleźć nic do jedzenia – odpowiada
tradycyjnie ojciec.
Profilaktycznie
myję ręce w zlewozmywaku i ruszam do stolika, przy którym zostały
naczynia po jednym z klientów. Zaczyna się robota…
Przez
następne trzy godziny wszystko przebiega bez niespodzianek. Sprzątam
stoliki, zamiatam podłogę, znoszę naczynia na zmywak, zajmuję się
towarami na zapleczu, obsługuję gości. Czasem nawet stoję przy
barze, kiedy tata jest
nieobecny albo robi co innego.
Od czasu do czasu wpadnie drobny napiwek.
Dziesięć
po szóstej do baru wchodzi Charlie Courtney. Stały
klient,
zaprzyjaźniony z tatą od wieków. Ma pięćdziesiąt parę lat, a
wygląda na blisko osiemdziesiąt:
prawie dwa metry wzrostu, chudy, żylasty, pomarszczony, z długą,
rozwidloną kozią bródką, prawie całkiem już siwą. Ubiera się
przeważnie w granatową kurtkę z ortalionu i kaszkiet w
czarno-niebieską kratę, a na szyi wiąże wzorzystą apaszkę. Bo
Charlie jest artystą. Kilku stałych klientów taty to regularna
cyganeria, ale Charlie jest bardziej. Tata za jego plecami mówi, że
Charlie to stary pierdoła, który po pijaku robi się bardzo
kreatywny, a potem trzeźwieje i okazuje się, że nie wystarczy
wpaść na pomysł, trzeba go jeszcze zrealizować.
- O,
widzę, że młoda dama już na posterunku! –
Charlie woła z uśmiechem na mój widok, po czym zwraca się do
taty: – Siema, Al! Pierdyknij no „Kind of Blue”!
- Nie
ma! Pożyczyłem Williamsowi do przegrania. Wrzucę Theloniousa.
Tata
podchodzi do gramofonu, podnosi pokrywę i wyciąga winyl z koperty.
Po chwili bar wypełniają wężowate dźwięki
klasycznego jazzu.
Charlie sadowi się na wysokim stołku przy barze, biorąc na kolana
gruby skórzany neseser.
- Co
tam u
ciebie? – pyta ojciec.
A
stary Charlie wypowiada złowróżbne słowa, które nie zwiastują
niczego dobrego:
- Mam
koncepcję.
- Ty
masz tyle koncepcji, że przydałaby ci się w końcu antykoncepcja!
Z czym przychodzisz i co będziesz pił?
Courtney
zamawia drinka, tata sprawnie go przyrządza.
-
No więc jest scenariusz
do komiksu –
mówi Charlie. – „Buttbelch the Supermighty”. To opowieść o
osiłku z mieczem w typie Conana, przy czym dziejąca się
współcześnie. No i koleś włazi gdzie chce, zabija kogo chce,
wszyscy śpiewają o nim pieśni, tyle że tak w ogóle tylko mu się
wydaje, że jest osiłkiem z mieczem, a tak naprawdę jest zwykłym
pijaczyną, leczącym się w psychiatryku.
-
Eee tam – mówi tata, nieprzekonany. – Ten patent, że ktoś tam
jest niby herosem, a tak naprawdę siedzi w wariatkowie i ma zwidy,
zupełnie nieoryginalny.
-
Tak naprawdę nic nie jest oryginalne – odpowiada Courtney. –
Cała rzecz w wykonaniu, no i w sensach naddanych. Poza tym ten
doktorek, który jego leczy…
- I
te sensy naddane ma przekazywać ktoś, na kogo mówią Buttbelch? –
wtrącam. – To
się nie
sprzeda na naszym rynku!
-
To się nie ma sprzedawać – przekonuje Charlie. – To sztuka,
tylko udająca twórczość komercyjną dla łatwiejszego
przekazywania wizji świata i człowieka.
- I
jaka jest ta twoja wizja? – powątpiewa tata. – Wiesz co,
Charlie, weź to lepiej przemyśl.
-
Jak to „przemyśl”? Ja już to mam rozplanowane co do paneli!
I
Charlie wyciąga z teczki plik gęsto zapisanych papierów. Niektóre
pokrywa tylko sam tekst, inne są posiatkowane kwadratami,
prostokątami, trapezami, wewnątrz których widać jakieś notatki
albo prymitywne szkice.
-
Co to za bazgroły, Charlie? Nauczyłbyś się w końcu pisać na
kompie albo chociaż na maszynie.
-
Za stary jestem. No więc wszystko już prawie gotowe, tylko
potrzebuję kogoś, kto by mi to narysował. Nie znasz może? Tom
Nguyen albo któryś
tam?
-
Bój się Boga, Charlie. Przecież Nguyen to abstrakcjonista.
-
No i co z tego? – upiera się Courtney. – Akademię kończył,
znaczy człowieka narysować umi.
-
Ale może się obrazić, jeśli zaproponujesz mu zrobienie czegoś
figuratywnego.
-
No nie wiem.
A jeżeli
poświecę mu w oczy perspektywą przyszłych zysków?
-
Ted Sproston!
– tata przeżywa olśnienie. – On
by się nadał. Tyle że teraz
pojechał na plener do Meksyku.
-
Dobrze chłopu! Tijuana czy Acapulco?
-
Guerrero Negro.
-
Co takiego?!
– moja pasja każe mi znów się
wtrącić. – Twój znajomy pojechał do Guerrero Negro, a ja nic o
tym nie wiem?
- A
czemu miałoby cię interesować miejsce pobytu
jakiegoś
starego
ochlapusa?
– nie rozumie tata.
-
Guerrero
Negro – oznajmiam rodzicielowi najoczywistszą prawdę – słynie
z tego, że w lagunie żyją wyjątkowo łaskawe wale szare! Tubylcy
urządzają wycieczki i można przeżyć spotkanie oko w oko z
wielorybem! Nawet pogłaskać! Zawsze marzyłam o tym,
żeby tam pojechać!
-
Jeszcze nie upadłem na głowę – odpowiada ojciec bezlitośnie. –
Po pierwsze, w Meksyku jest bardzo niebezpiecznie, tam jest po
prostu… no, totalny meksyk. Po drugie, jeszcze nie upadłem na
głowę, żeby puszczać rodzoną córkę w podróż z Tedem
Sprostonem.
- Nie trzeba
zaraz Meksyku
– stwierdza Charlie. – Stary
Greg wypłynął przedwczoraj swoją łódką na ocean i powiada, że
widział całe stado.- Pić powinien mniej – komentuje ojciec.
- Stado, w tej okolicy? – nie dowierzam. – To jakiś humbug!
- Nie humbug, tylko humbak – rozlega się nieznajomy głos. – Czy będą państwo przyjmować zamówienia?
Odwracam się.
Tak się rozgadaliśmy, że nie zauważyliśmy, jak do baru wszedł
nowy klient! Siedzi przy
stoliku pod oknem.
Chłopak,
może osiemnastoletni, barczysty prawie tak jak Amanda, ale
szczuplejszy. Włosy ma półdługie, w nieokreślonym kolorze, ni to
szarym, ni to błękitnym, ale nie wyglądają na
farbowane. Podchodzę
do stolika.
- Czym mogę
służyć? – pytam z profesjonalną uprzejmością.- Poproszę zupę rybną – mówi głębokim, melodyjnym głosem i patrzy na mnie dwojgiem swoich oczu.
A
ma czym patrzyć! Jego oczy są wielkie, granatowe i głębokie,
niemal jak sam ocean, tyle że ocean nie ma takich wspaniałych,
gęstych rzęs, a jeśli już ma, to zielone. Sympatyczniak! Dociera
do mnie, że jestem
jak wmurowana.
-
Coś do picia? – próbuję zapytać,
ale zaschło mi w gardle i wydaję z siebie jedynie piszczący
skrzek.
-
Zwykłą herbatę – odpowiada spokojnie.
Czmycham
za bar, żeby pstryknąć czajnik i przekazać zamówienie
kucharzowi. Ukradkiem staram się spojrzeć czasem na zjawisko przy
stoliku. Niech choć jeszcze raz na mnie spojrzy! Albo lepiej nie,
niech nie widzi, że gapię się na niego jak cielę w gnat. W
knajpie taty dość rzadko bywają chłopcy
w moim wieku, wolą lokale nowsze
i modniejsze, gdzie życie biegnie bardziej dynamicznie, a tu
przychodzą raczej rówieśnicy
ojca albo nawet starsi, vide Charlie.
Nieznajomy musi być przejazdem,
pierwszy raz w mieście. W dodatku zna słowo „humbak” - po
prostu marzenie…
Czajnik
dochodzi. Zalewam herbatę, kładę na spodku saszetkę brązowego
cukru i plasterek cytryny, i idę podać. Kiedy jestem trzy kroki od
stolika, klient podnosi głowę i patrzy mi prosto w oczy. Nogi
się pode mną uginają.
Aaaaa!…
Filiżanka
na podłodze, herbata w większości na obrusie, ja w konsternacji.
Klient siedzi
spokojnie i dalej mnie obserwuje.
-
Jasny pierónie…! - wyrywa mi się spontanicznie, po czym szybko dodaję przepraszającym tonem: - To znaczy, zaraz
zrobię panu drugą…
Kolejny
strategiczny odwrót ku czajnikowi. Czuję się jak skończona idiotka. Tata potrąci mi tę herbatę z
dniówki, ale nie to mnie najbardziej przejmuje, lecz to, że się
skompromitowałam przed takim ciachem! Jestem cała
czerwona. Ojciec i
Charlie patrzą na mnie podejrzliwie. Co się ze mną dzieje?
Czajnik
gorący po nieszczęsnej herbacie, więc na kolejną nie trzeba długo
czekać. Znów idę do stolika. Skup się, dziewczyno! Uff… Sukces!
Spodek z filiżanką z cichym stukiem siada na blacie.
-
Przepraszam – mówi granatowooki; głupio tak o nim myśleć, ale
przecież taki właśnie jest. – Dlaczego to miasto nazywa się
Eureka? Ktoś tu coś kiedyś znalazł?
-
Nie wiem… – krztuszę się. – Widocznie ktoś znalazł…
idealne miejsce do założenia miasta. Pan nietutejszy?
-
Nie da się ukryć – odpowiada klient i uśmiecha się; bardzo
dyskretnie, ale ja lada chwila przekroczę punkt topnienia.
- A
skąd pan jest, jeśli można wiedzieć? – zdobywam się na odwagę.
- Z
daleka przychodzę i daleko zmierzam.
-
Seattle? – pytam bez większego zastanowienia.
-
Rybnaaa! – dobiega mnie wrzask kucharza. Biegnę jak na skrzydłach,
żeby odebrać talerz parującej bujabezy
i złożyć go w ofierze temu pięknorzęsemu bóstwu.
A
potem uciekam na zaplecze. Nie mogę tak dłużej! Zaciskam dłonie z
całej siły na kierownicy roweru. Się tak nie robi! To normalne, że
jakiś chłopak mi się podoba, ale – teraz jestem w pracy! Nikt
nie ma mi się podobać, tylko mam obsługiwać klientów i
realizować zamówienia!
Powoli
dochodzę do siebie. Podnoszę głowę, odgarniam włosy i pewnym
krokiem wracam do baru. Tata i Charlie nadal o czymś gadają, ale
chyba już nie o komiksie „Buttbelch the Supermighty”. Kiedy
byłam na zapleczu, muzyka na moment przestała grać, teraz
ojciec odwrócił winyla na stronę B.
-
Jesteś, Laurie? – upewnia się. – Zbierz tamte naczynia.
Spoglądam
ku oknu. Zniknął! Po tajemniczym nieznajomym pozostał tylko
opustoszały talerz i podwójnie pesymistyczna szklanka.
-
Gdzie klient? – pytam zawiedziona.
Tata
wzrusza ramionami.
- A
gdzie ma być? Zjadł, zapłacił i wyszedł.
-
Tak szybko?
-
Miał na ciebie czekać?
-
Widzisz, Al – wtrąca Charlie Courtney – uważaj na córeczkę,
bo chyba poczuła lato!
-
Pilnuj, szewcze, koryta! Ona ma dopiero szesnaście lat!
-
Dopiero? Opowiedzieć ci, co ja robiłem, kiedy byłem w jej wieku?
Podchodzę
do stolika, stawiam szklankę na talerzu i przecieram blat gąbką –
niezbyt dokładnie, bo nie widać, żeby był zabrudzony. Wyglądam
przez okno. Ani śladu przystojniaka czy nawet kogoś z grubsza
podobnego.
Cóż,
nie on pierwszy mi się spodobał i z pewnością nie ostatni. Te
oczy na pewno zostaną ze mną na długo. Raczej powinnam się
cieszyć, że już na samym początku wakacji mam okazję doświadczać
tak wspaniałych doznań estetycznych, i to jeszcze w
pracy. A przecież
nawet do końca zmiany trochę czasu zostało…
Widzę tu straszliwe odstępstwo od kanonu: jak to zeszła na obiad?! :P
OdpowiedzUsuń(podobuje mje się!)