niedziela, 14 sierpnia 2016

1. Wakacje




Laurie Mazzotta to ja. Mam szesnaście lat, metr siedemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy do ramion i kompletnego świra na punkcie ssaków morskich.
Mieszkam z rodzicami i psem Zapperem w sporym domu na przedmieściach miasta Eureka w Północnej Kalifornii. Mam jeszcze starszego brata, ale on z nami nie mieszka, bo studiuje w San Franciscu.
Stoję przy oknie i wdycham piękny letni dzień. Jest słonecznie, ale bez upału. Szkoda, że z naszego domu nie widać oceanu. Rekompensuję to sobie: na pozostałych ścianach pokoju mam morskie krajobrazy i zdjęcia skaczących delfinów, orek i wielorybów. A co widać za oknem? Pola, kawałek drogi, a przy niej stację benzynową i tartak – własność miejscowego rekina biznesu, Briana Fairchilda. Z jego córką chodzę do klasy. Olivia jest najpopularniejszą dziewczyną w szkole i szykanuje mnie, bo nie uznaję jej autorytetu. Któregoś dnia włamała się do mojej szafki w szatni, ukradła fajne balerinki, które dostałam na urodziny, i spuściła je w kiblu. Kiedy moi rodzice poskarżyli się dyrektorce, ona nie zrobiła nic, bo ma w domu kominek i nie chce zadzierać z kimś, kto do tej pory tanio jej sprzedawał opał.
Ale teraz Olivii nie ma w mieście. Poleciała ze starymi na Florydę i jeżeli zaczną stamtąd dochodzić informacje o masowym wymieraniu aligatorów, będzie jasne, kto jest temu winien. Wiele innych osób z mojej klasy też wyjechało na wakacje, a ja zostałam. Olivia Fairchild ma dzianych rodziców, którzy wszystko robią za nią, więc może se pozwolić na lenistwo. Ja nie mogę. Muszę pracować!
Zamykam okno i podchodzę do szafy. Mam na sobie strój domowy: białą koszulkę na ramiączkach i szare spodnie od dresu. Ściągam je szybkim ruchem, by założyć szeroką błękitną bluzkę i plisowaną spódnicę pod kolor. Na nogi wsuwam szafirowe sandały ozdobione metalowymi gwiazdkami. Jeszcze tylko chwila w łazience – i mogę zejść na obiad.


- Dzwoniła ciocia Jenny informuje mnie mama przy jedzeniu. – Pojutrze wpadną z wujkiem Marvinem na podwieczorek, więc zarezerwuj sobie popołudnie.
- O nie, znowu ci nudziarze! – Ostentacyjnie przewracam oczami z bezsilnością. – Na pewno muszę tam być?
- Laurie, proszę cię… – mama nie jest zadowolona z mojej reakcji. Cóż, ja nie jestem zadowolona z jej wieści, więc jesteśmy kwita.
- Nic nie stracę – przekonuję. – I tak dobrze wiem, jak to będzie wyglądało. Ciocia będzie gadać, że jestem za gruba i powinnam schudnąć, bo nikt mnie nie zechce. A wujek znów zacznie pierniczyć…
- Laurie! – powtarza mama z naciskiem. – Ciocia i wujek to nasi dobroczyńcy. Pożyczyli nam pieniądze na zakup domu, a przedtem bardzo nam pomagali, kiedy byliśmy w trudnych warunkach życiowych. Niewdzięcznością by było…
- Ale z was materialiści! – wybucham. – Jak ktoś ma pieniądze, to już trzeba go traktować jak świątka? Czasy się zmieniły, i wujek Marvin tak samo. On dobrze wie, że ja się interesuję ochroną środowiska, więc za każdym razem wrzuca gadkę w stylu „czyńcie ziemię sobie poddaną” albo opowiada, co ostatnio złowił. On to robi specjalnie, żeby mnie wnerwić!
Mama podchodzi do zlewu i zaczyna myć niebieski rondel.
- Wiesz co, kochanie, masz dwie możliwości: uprzeć się przy swoim i doprowadzić do eskalacji konfliktu, albo puszczać wujkową gadaninę mimo uszu. Wszyscy wiedzą, że wędkarskie przechwałki nie mają pokrycia w rzeczywistości.
- Tu nie chodzi tylko o wędkarstwo, mamo! - mówię, gestykulując widelcem. – Chodzi o to, jak oni mnie traktują! Mam tego wysłuchiwać i siedzieć spokojnie?
- Nikt ci nie każe słuchać uważnie – zauważa ostrożnie rodzicielka.
- Jejku, po co takie kombinacje – wzdycham. – Nie moglibyście choć raz zaprosić Charliego Courtneya albo kogoś takiego?
- Na Courtneya i innych degeneratów wystarczająco się napatrzysz w barze.



Po obiedzie wychodzę z domu, wsiadam na rower i jadę do roboty. Jest uroczy dzień, jazda przez miasto to czysta przyjemność. Już po kilkunastu minutach jestem przy Szóstej Ulicy.
Bar nazywa się „Albatross”. Jest to swego rodzaju gra słów, bo tata ma na imię Albert, w skrócie Al, dlatego dwie pierwsze litery na szyldzie są żółte, a reszta napisu – czerwona. U góry namalowany jest realistyczny albatros, ale ja nie wchodzę przez główne drzwi, tylko prowadzę rower w boczną uliczkę i wychodzę na tyły budynku.
Na zapleczu opieram rower o ściankę ze skrzynek po piwie. Po chwili pojawia się kelnerka Amanda. Wysoka, barczysta, o prostokątnej twarzy. Ma ciasno związane włosy z blond pasemkami, dyskretny gwóźdź w nosie i okulary w plastikowych oprawkach. Dwadzieścia siedem lat, więc już trochę stara, ale dobrze się dogadujemy.
- Cześć, młoda – mówi, rozpinając fartuch. – Zmienisz mnie.
Biorę od niej fartuch i zakładam. Amanda opiera się o skrzynki i zapala papierosa.
- Duży ruch w interesie? – pytam przyjaźnie.
- Jak to przed trzecią – kelnerka zaciąga się dymem. – Prawdziwa robota zacznie się o szóstej.
W „Albatrossie” pracuje się na trzy zmiany: od dziesiątej rano do trzeciej, od trzeciej do dziewiątej wieczorem oraz od dziewiątej do ostatniego klienta. Im wcześniejsza zmiana, tym mniej roboty, ale i mniejsza szansa na napiwki. Ja pracuję czasem na pierwszej, czasem na drugiej. Tata nie puszcza mnie na nocną zmianę. Może kiedyś, za dwa lata… Chociaż wtedy powinnam raczej znaleźć sobie inny sposób na życie. Marzę o pracy w jakimś porządnym oceanarium, a może nawet w NOAA.
Przybijam piątkę Amandzie i idę przed siebie wąskim korytarzem. Mijam magazyn i pomieszczenie socjalne, zaglądam do kuchni, by wymienić pozdrowienia z kucharzami, aż wreszcie wchodzę do sali. Tata w swoim żywiole, stoi przy kontuarze. Oprócz niego w lokalu są jeszcze przy jednym stoliku dwaj goście wyglądający jak kierowcy ciężarówek, a przy drugim czarny dziadek z brodą, nabożnie skupiony na pochłanianiu befsztyka.
- Mama pyta, czy jadłeś jakiś obiad – pytam tradycyjnie.
- Niestety, nie mogłem znaleźć nic do jedzenia – odpowiada tradycyjnie ojciec.
Profilaktycznie myję ręce w zlewozmywaku i ruszam do stolika, przy którym zostały naczynia po jednym z klientów. Zaczyna się robota…
Przez następne trzy godziny wszystko przebiega bez niespodzianek. Sprzątam stoliki, zamiatam podłogę, znoszę naczynia na zmywak, zajmuję się towarami na zapleczu, obsługuję gości. Czasem nawet stoję przy barze, kiedy tata jest nieobecny albo robi co innego. Od czasu do czasu wpadnie drobny napiwek.
Dziesięć po szóstej do baru wchodzi Charlie Courtney. Stały klient, zaprzyjaźniony z tatą od wieków. Ma pięćdziesiąt parę lat, a wygląda na blisko osiemdziesiąt: prawie dwa metry wzrostu, chudy, żylasty, pomarszczony, z długą, rozwidloną kozią bródką, prawie całkiem już siwą. Ubiera się przeważnie w granatową kurtkę z ortalionu i kaszkiet w czarno-niebieską kratę, a na szyi wiąże wzorzystą apaszkę. Bo Charlie jest artystą. Kilku stałych klientów taty to regularna cyganeria, ale Charlie jest bardziej. Tata za jego plecami mówi, że Charlie to stary pierdoła, który po pijaku robi się bardzo kreatywny, a potem trzeźwieje i okazuje się, że nie wystarczy wpaść na pomysł, trzeba go jeszcze zrealizować.
- O, widzę, że młoda dama już na posterunku! – Charlie woła z uśmiechem na mój widok, po czym zwraca się do taty: – Siema, Al! Pierdyknij no „Kind of Blue”!
- Nie ma! Pożyczyłem Williamsowi do przegrania. Wrzucę Theloniousa.
Tata podchodzi do gramofonu, podnosi pokrywę i wyciąga winyl z koperty. Po chwili bar wypełniają wężowate dźwięki klasycznego jazzu. Charlie sadowi się na wysokim stołku przy barze, biorąc na kolana gruby skórzany neseser.
- Co tam u ciebie? – pyta ojciec.
A stary Charlie wypowiada złowróżbne słowa, które nie zwiastują niczego dobrego:
- Mam koncepcję.
- Ty masz tyle koncepcji, że przydałaby ci się w końcu antykoncepcja! Z czym przychodzisz i co będziesz pił?
Courtney zamawia drinka, tata sprawnie go przyrządza.
- No więc jest scenariusz do komiksu – mówi Charlie. – „Buttbelch the Supermighty”. To opowieść o osiłku z mieczem w typie Conana, przy czym dziejąca się współcześnie. No i koleś włazi gdzie chce, zabija kogo chce, wszyscy śpiewają o nim pieśni, tyle że tak w ogóle tylko mu się wydaje, że jest osiłkiem z mieczem, a tak naprawdę jest zwykłym pijaczyną, leczącym się w psychiatryku.
- Eee tam – mówi tata, nieprzekonany. – Ten patent, że ktoś tam jest niby herosem, a tak naprawdę siedzi w wariatkowie i ma zwidy, zupełnie nieoryginalny.
- Tak naprawdę nic nie jest oryginalne – odpowiada Courtney. – Cała rzecz w wykonaniu, no i w sensach naddanych. Poza tym ten doktorek, który jego leczy…
- I te sensy naddane ma przekazywać ktoś, na kogo mówią Buttbelch? – wtrącam. – To się nie sprzeda na naszym rynku!
- To się nie ma sprzedawać – przekonuje Charlie. – To sztuka, tylko udająca twórczość komercyjną dla łatwiejszego przekazywania wizji świata i człowieka.
- I jaka jest ta twoja wizja? – powątpiewa tata. – Wiesz co, Charlie, weź to lepiej przemyśl.
- Jak to „przemyśl”? Ja już to mam rozplanowane co do paneli!
I Charlie wyciąga z teczki plik gęsto zapisanych papierów. Niektóre pokrywa tylko sam tekst, inne są posiatkowane kwadratami, prostokątami, trapezami, wewnątrz których widać jakieś notatki albo prymitywne szkice.
- Co to za bazgroły, Charlie? Nauczyłbyś się w końcu pisać na kompie albo chociaż na maszynie.
- Za stary jestem. No więc wszystko już prawie gotowe, tylko potrzebuję kogoś, kto by mi to narysował. Nie znasz może? Tom Nguyen albo któryś tam?
- Bój się Boga, Charlie. Przecież Nguyen to abstrakcjonista.
- No i co z tego? – upiera się Courtney. – Akademię kończył, znaczy człowieka narysować umi.
- Ale może się obrazić, jeśli zaproponujesz mu zrobienie czegoś figuratywnego.
- No nie wiem. A jeżeli poświecę mu w oczy perspektywą przyszłych zysków?
- Ted Sproston! – tata przeżywa olśnienie. – On by się nadał. Tyle że teraz pojechał na plener do Meksyku.
- Dobrze chłopu! Tijuana czy Acapulco?
- Guerrero Negro.
- Co takiego?! – moja pasja każe mi znów się wtrącić. – Twój znajomy pojechał do Guerrero Negro, a ja nic o tym nie wiem?
- A czemu miałoby cię interesować miejsce pobytu jakiegoś starego ochlapusa? – nie rozumie tata.
- Guerrero Negro – oznajmiam rodzicielowi najoczywistszą prawdę – słynie z tego, że w lagunie żyją wyjątkowo łaskawe wale szare! Tubylcy urządzają wycieczki i można przeżyć spotkanie oko w oko z wielorybem! Nawet pogłaskać! Zawsze marzyłam o tym, żeby tam pojechać!
- Jeszcze nie upadłem na głowę – odpowiada ojciec bezlitośnie. – Po pierwsze, w Meksyku jest bardzo niebezpiecznie, tam jest po prostu… no, totalny meksyk. Po drugie, jeszcze nie upadłem na głowę, żeby puszczać rodzoną córkę w podróż z Tedem Sprostonem.
- Nie trzeba zaraz Meksyku – stwierdza Charlie. – Stary Greg wypłynął przedwczoraj swoją łódką na ocean i powiada, że widział całe stado.
- Pić powinien mniej – komentuje ojciec.
- Stado, w tej okolicy? – nie dowierzam. – To jakiś humbug!
- Nie humbug, tylko humbak – rozlega się nieznajomy głos. – Czy będą państwo przyjmować zamówienia?
Odwracam się. Tak się rozgadaliśmy, że nie zauważyliśmy, jak do baru wszedł nowy klient! Siedzi przy stoliku pod oknem. Chłopak, może osiemnastoletni, barczysty prawie tak jak Amanda, ale szczuplejszy. Włosy ma półdługie, w nieokreślonym kolorze, ni to szarym, ni to błękitnym, ale nie wyglądają na farbowane. Podchodzę do stolika.
- Czym mogę służyć? – pytam z profesjonalną uprzejmością.
- Poproszę zupę rybną – mówi głębokim, melodyjnym głosem i patrzy na mnie dwojgiem swoich oczu.
A ma czym patrzyć! Jego oczy są wielkie, granatowe i głębokie, niemal jak sam ocean, tyle że ocean nie ma takich wspaniałych, gęstych rzęs, a jeśli już ma, to zielone. Sympatyczniak! Dociera do mnie, że jestem jak wmurowana.
- Coś do picia? – próbuję zapytać, ale zaschło mi w gardle i wydaję z siebie jedynie piszczący skrzek.
- Zwykłą herbatę – odpowiada spokojnie.
Czmycham za bar, żeby pstryknąć czajnik i przekazać zamówienie kucharzowi. Ukradkiem staram się spojrzeć czasem na zjawisko przy stoliku. Niech choć jeszcze raz na mnie spojrzy! Albo lepiej nie, niech nie widzi, że gapię się na niego jak cielę w gnat. W knajpie taty dość rzadko bywają chłopcy w moim wieku, wolą lokale nowsze i modniejsze, gdzie życie biegnie bardziej dynamicznie, a tu przychodzą raczej rówieśnicy ojca albo nawet starsi, vide Charlie. Nieznajomy musi być przejazdem, pierwszy raz w mieście. W dodatku zna słowo „humbak” - po prostu marzenie…
Czajnik dochodzi. Zalewam herbatę, kładę na spodku saszetkę brązowego cukru i plasterek cytryny, i idę podać. Kiedy jestem trzy kroki od stolika, klient podnosi głowę i patrzy mi prosto w oczy. Nogi się pode mną uginają. Aaaaa!…
Filiżanka na podłodze, herbata w większości na obrusie, ja w konsternacji. Klient siedzi spokojnie i dalej mnie obserwuje.
- Jasny pierónie…! - wyrywa mi się spontanicznie, po czym szybko dodaję przepraszającym tonem: - To znaczy, zaraz zrobię panu drugą… 
Kolejny strategiczny odwrót ku czajnikowi. Czuję się jak skończona idiotka. Tata potrąci mi tę herbatę z dniówki, ale nie to mnie najbardziej przejmuje, lecz to, że się skompromitowałam przed takim ciachem! Jestem cała czerwona. Ojciec i Charlie patrzą na mnie podejrzliwie. Co się ze mną dzieje?
Czajnik gorący po nieszczęsnej herbacie, więc na kolejną nie trzeba długo czekać. Znów idę do stolika. Skup się, dziewczyno! Uff… Sukces! Spodek z filiżanką z cichym stukiem siada na blacie.
- Przepraszam – mówi granatowooki; głupio tak o nim myśleć, ale przecież taki właśnie jest. – Dlaczego to miasto nazywa się Eureka? Ktoś tu coś kiedyś znalazł?
- Nie wiem… – krztuszę się. – Widocznie ktoś znalazł… idealne miejsce do założenia miasta. Pan nietutejszy?
- Nie da się ukryć – odpowiada klient i uśmiecha się; bardzo dyskretnie, ale ja lada chwila przekroczę punkt topnienia.
- A skąd pan jest, jeśli można wiedzieć? – zdobywam się na odwagę.
- Z daleka przychodzę i daleko zmierzam.
- Seattle? – pytam bez większego zastanowienia.
- Rybnaaa! – dobiega mnie wrzask kucharza. Biegnę jak na skrzydłach, żeby odebrać talerz parującej bujabezy i złożyć go w ofierze temu pięknorzęsemu bóstwu.
A potem uciekam na zaplecze. Nie mogę tak dłużej! Zaciskam dłonie z całej siły na kierownicy roweru. Się tak nie robi! To normalne, że jakiś chłopak mi się podoba, ale – teraz jestem w pracy! Nikt nie ma mi się podobać, tylko mam obsługiwać klientów i realizować zamówienia!
Powoli dochodzę do siebie. Podnoszę głowę, odgarniam włosy i pewnym krokiem wracam do baru. Tata i Charlie nadal o czymś gadają, ale chyba już nie o komiksie „Buttbelch the Supermighty”. Kiedy byłam na zapleczu, muzyka na moment przestała grać, teraz ojciec odwrócił winyla na stronę B.
- Jesteś, Laurie? – upewnia się. – Zbierz tamte naczynia.
Spoglądam ku oknu. Zniknął! Po tajemniczym nieznajomym pozostał tylko opustoszały talerz i podwójnie pesymistyczna szklanka.
- Gdzie klient? – pytam zawiedziona.
Tata wzrusza ramionami.
- A gdzie ma być? Zjadł, zapłacił i wyszedł.
- Tak szybko?
- Miał na ciebie czekać?
- Widzisz, Al – wtrąca Charlie Courtney – uważaj na córeczkę, bo chyba poczuła lato!
- Pilnuj, szewcze, koryta! Ona ma dopiero szesnaście lat!
- Dopiero? Opowiedzieć ci, co ja robiłem, kiedy byłem w jej wieku?
Podchodzę do stolika, stawiam szklankę na talerzu i przecieram blat gąbką – niezbyt dokładnie, bo nie widać, żeby był zabrudzony. Wyglądam przez okno. Ani śladu przystojniaka czy nawet kogoś z grubsza podobnego.
Cóż, nie on pierwszy mi się spodobał i z pewnością nie ostatni. Te oczy na pewno zostaną ze mną na długo. Raczej powinnam się cieszyć, że już na samym początku wakacji mam okazję doświadczać tak wspaniałych doznań estetycznych, i to jeszcze w pracy. A przecież nawet do końca zmiany trochę czasu zostało…


1 komentarz:

  1. Widzę tu straszliwe odstępstwo od kanonu: jak to zeszła na obiad?! :P

    (podobuje mje się!)

    OdpowiedzUsuń