piątek, 8 marca 2019

27. Różowy harpun




Na łowy! Dzieje się tak wiele, że nie ogarniam, a nawet gdybym ogarniała, to i tak trudno by mi było uwierzyć. Pęd do przodu, fale biją we mnie, zalewają, zakrywają po czubek głowy, biała piana, szum, śpiewy wielorybów w uszach i dolatujące mnie strzępy ich myśli w głowie, falujące ogony… I ja w tym wszystkim, przycupnięta na czworakach na grzbiecie Devlina. Ale fajnie! Dawno temu marzyłam, żeby zatrudnić się w ekipie kręcącej filmy przyrodnicze o waleniach. Dziś moje marzenie prawie się spełniło, tyle tylko, że bez ekipy, ale to jeszcze lepiej. Żadnych kamerzystów, kamer, aparatów – tylko ja, morze i humbaki. I mój Dev… Kurczowo uczepiona jego płetwy grzbietowej, czuję, jak grają pode mną jego potężne mięśnie, jak wszystkie siły i całą hydrodynamikę wkłada w to, żeby dogonić ławicę.
Mimo chaosu próbuję rozpoznawać członków stada. Orki zwanej Pankracym nigdzie nie widzę, na lewo harcuje kuzyn Turloch, z prawej może być ojciec Devlina, a może kuzynka Eithne – ruszają się za szybko, żebym mogła ich rozróżnić. Nuala przesyła mi falę pozytywnych emocji, która ma mi pewnie dodać ducha i pokazać, że jestem mile widziana, mentalny odpowiednik przyjacielskiego poklepania po plecach.
Dobrze, że w całym pośpiechu pamiętałam o założeniu maski na twarz i podpięciu do niej ustnika od butli nurkowej! Dev nagle się zanurza, a ja idę pod wodę razem z nim. Uspokajam nerwy, żeby wyrównać oddech. Chwilę mi zajmuje przyzwyczajenie wzroku do tego ciemnego błękitu, do zupełnie innej gęstości. Teraz wszystko widać wyraźniej: z prawej to faktycznie Eithne. W oddali po lewej widzę niby przez mgłę, jak jeden z humbaków, flankowany przez Pankracego, wykonuje szerokie obejście. Zachwycam się swoją sytuacją. Ktoś może być ode mnie bogatszy, piękniejszy, sprawniejszy fizycznie albo szybciej rozwiązywać równania z dwiema niewiadomymi, ale ilu ludzi w całej Ameryce doświadcza czegoś takiego?
Spoglądam wreszcie przed siebie i dostrzegam coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak srebrne konfetti, falujące w oceanie strzępy folii aluminiowej. To ławica drobnych ryb! Jeden z młodych samców, rycząc tubalnie, wpada z impetem w sam środek, ale ryby rozstępują się przed nim, tworzą obręcz. W głowie czuję zażenowanie, którym podzielił się ze mną Devlin: kuzynowi Donalowi zabrakło cierpliwości. Potem ostrzeżenie: schodzimy jeszcze niżej.
Pod wodą czuję się całkiem nieważka, ale nie ma pewności, jak bym sobie poradziła, gdyby miłość mojego życia mnie nie podtrzymywała. Zbliżamy się do ławicy, wuj Aidan wyprzedza nas od lewej, ale zamiast rzucać się na oślep w sam środek gęstwiny ryb, jak przed chwilą Donal, zaczyna krążyć dookoła. To samo robi Eithne, stopniowo dołączają Turloch, Nuala i mama Devlina. Reszty plemienia nie widzę, widocznie popłynęła złowić inną ławicę.
Dev dołącza do kordonu. Ryby zbiły się w kształt zbliżony do kuli, który co jakiś czas wypuszcza na próbę macki w różnych kierunkach. Tylko nieliczne z ryb wymykają się na zewnątrz, większość trafia prosto do rozwartych paszcz humbaków. Jedna trafia mnie w czoło i oszałamia na kilka sekund, inna ociera mi się o nogę. Zbita ławica migocze jak kula dyskotekowa, a my krążymy wokół niej jak X-wingi po orbicie Gwiazdy Śmierci. Czuję się jak na karuzeli, tyle że zamiast plastikowego konia dosiadam prawdziwego walenia.
Nagle wypełnia mi uszy dźwięk przenikliwy, choć na granicy słyszalności. Dołączają inne, mieszają się w wielorybi chór. Ledwie to słyszę, a już mi się kręci w głowie – a co dopiero rybom, muszą być kompletnie pomieszane. Od fal dźwiękowych na wewnętrznym obwodzie kręgu humbaków tworzą się bąbelki powietrza, powstaje z nich lśniący więcierz, którego ławica nie może przebić. Z dołu atakuje ojciec Deva, wbijając się w sam środek masy ryb. Rozchodzą się od niego fale, przez które omal nie spadam z grzbietu Devlina.
Najedzony Eamon wycofuje się i dołącza do kręgu. Przychodzi pora na Aoife. Kiedy wbija się w nieco już przerzedzoną ławicę, jestem gotowa, nie tracę równowagi. Powoli zaczynam rozróżniać szczegóły, po których można rozpoznać każdego z członków stada. Nie mogę się napatrzeć, jak bardzo Dev jest podobny do rodziców! Dla laika jeden wieloryb do drugiego podobny, a ja je odróżniam już prawie tak sprawnie, jak ludzi…
Niespodziewanie Devlin nurkuje. Zaskoczona, prawie spadam, ale chwytam kurczowo jego płetwę. Pamiętam, żeby kontrolować oddech. Butlę mam nie za dużą i raczej tylko pomocniczą, na nagły wypadek, nie powinnam tak długo siedzieć pod wodą. A jednak się pogrążam, głową w dół. On nagle robi zwrot, od poruszeń jego silnych, wspaniałych mięśni kręci mi się w głowie, a może to już niedotlenienie… Z impetem wyskakuje do góry, połykając swoją porcję obiadu. Srebrzyste rybki są wszędzie wokół mnie. Dev na moment wynurza głowę ponad powierzchnię i wraca do szyku. Coś mi się telepie po plecach – kilka ryb wpadło mi do niedomkniętego plecaka. Nie tylko wzięłam udział w wielorybich łowach, ale i sama coś złowiłam!
Krążymy nadal kilka minut, czekając, aż każdy humbak w grupie się posili. Po wszystkim krąg się rozsypuje, Dev wznosi się ku powierzchni. Znów jestem na powietrzu! Pod wodą jest cudownie, ale jednak fajnie wypuścić ustnik spomiędzy warg i odetchnąć atmosferą. Niskie fale przelewają się mu przez grzbiet, obmywają moje kolana i łokcie. Naokoło pół tuzina waleni wystawia głowy na ku słońcu.
Najadłaś się, Laurie? – czuję w głowie zatroskaną myśl Aoife, matki Devlina.
– ­Złapałam trochę ryb, proszę pani, ale nie jestem przystosowana ewolucyjnie do jedzenia pod wodą – wysyłam przekaz myślowy w jej kierunku. – Bardzo dobrze się czuję w waszym towarzystwie.
– Zabierze połów na ląd, poczęstuj rodzinę – dość niewyraźnie rozpoznaję myśl Eamona.
– Dziękuję – mówię na głos.
Święty cepie, gdybym chciała napisać o tym wszystkim książkę, ludzie uznaliby to za identyczną brednię, jak wypociny Roberto Novotnego o pałacu króla orek na dnie Rowu Filipińskiego!
            O wilku mowa: w oddali orka wyskakuje z wody. Złowieszczy czarno-biały kształt znika pod powierzchnią i już po chwili wynurza makabrycznie uśmiechniętą paszczę.
– Laoise i reszta też się dobrze najedli, panie – głos Pankracego rozlega mi się w głowie. – Przypałętał się żarłacz, próbował podchodzić cielęta, ale go zobaczyłem i teraz to ja się najadłem!
– Pankracy, słuchaj – rzucam ku niemu. – A czym ty się żywisz, kiedy nikt nie zagraża stadu?
– Rybami, jak cała reszta, panienko – odpowiada, patrząc prosto na mnie. – Jak się nie ma, co się lubi… Jestem istotą na tyle inteligentną, żeby sobie różnicować dietę.
Ściągam maskę na czoło i przyjmuję prosto na twarz promienie słońca, przyjemnie rozgrzewające moją przemoczoną skórę. Słońce wisi stosunkowo nisko, nie wiem, jak daleko wypłynęliśmy na pełny ocean. Jest wspaniale, ale zaczynam się martwić, że nie wrócę do domu przed zmierzchem. Pozwalam, aby moja niepewność została odczytana przez członków stada. To bardzo efektywna forma komunikacji – przekazywanie myśli bez problemu błędnej interpretacji.
Cóż… – odbieram ze strony Eamona mieszankę zadumy i zrozumienia. – Obowiązkiem Devlina będzie cię odprowadzić do domu. To miło, że dobrze się odnalazłaś w naszym stadzie.
Dbaj o niego, Laurie. – dodaje Aoife. Jest naszym łącznikiem ze światem osób lądowych.
            Zajmuję wygodniejszą pozycję na grzbiecie Deva, a on robi w tył zwrot i zaczyna się oddalać od stada. Płyniemy w stronę lądu. Czuję, jak mnie upewnia, że nie będzie wykonywał gwałtownych ruchów, więc mogę się wyluzować. Siedzę za jego płetwą grzbietową, okrakiem, jak na koniu, z tą różnicą, że humbak jest jednak sporo szerszy, nogi mam zgięte w kolanach. Chylące się ku zachodowi słońce grzeje mnie w plecy, rozpuszczam włosy, żeby szybciej wyschły, choć i tak pewnie zaraz będą mokre, bo wprawdzie Devlin płynie przy samej tafli, to raz na jakiś czas fale mnie zalewają aż do pasa. Myślałam, że gorzej zniosę tak długotrwałe pływanie, ale widać się przyzwyczajam. Albo to kwestia odpowiedniego towarzystwa…
            Przez jakiś czas jego grzbiet raczej wystaje ponad powierzchnię, więc zdobywam się na odwagę i wstaję. Z rękami wyciągniętymi na boki robię kilka kroków naprzód. Ściągam płetwy i przypinam do pasa. Jaki on jest pod stopami miękki w dotyku! Nie mogę wyjść z zachwytu, że trafił mi się chłopak będący właściwie syntezą tego, co w życiu uwielbiam najbardziej. Prawie już mu wchodzę na głowę. Czuję się tak podekscytowana, że ledwo zwracam uwagę na myśl, którą mi przesyła: Uważaj! Nie podchodź bliżej!
            I mam za swoje. Jestem przy samym nozdrzu, gdy Devlin robi wydech. Wali we mnie potężna fontanna słonej wody, zmiatając mnie z nóg. Tracę równowagę, wpadam do oceanu. Nie mam czasu się przygotować, fale zalewają mi oczy. Nie mogę przybrać odpowiedniej pozycji, gorączkowo szukam gdzieś wokół szyi ustnika od butli, ale czuję, jak pogrążam się coraz głębiej…
            Coś potężnego wsuwa mi się pod pachy. Z całej siły przyciskam łokcie, żeby tego nie stracić, to jest moja szansa! Spokojnie, spokojnie… Dev daje mi do zrozumienia, że wszystko pod kontrolą. Po chwili znów mam twarz nad lustrem wody. Ciężko łapię powietrze, a to coś, czego się trzymam, to jego lewa płetwa, którą, położywszy się na bok, wystawia ponad powierzchnię.
Nie myślisz chyba, że dałbym ci utonąć? – zapewnia mnie mój wieloryb.
– Jesteś tym, kogo potrzebuję, Dev… – rozpływam się, przemawiając na głos.
            Płyniemy tak przez chwilę: on majestatycznie sunie przez fale, ja obok nieudolnie pruję nogami wodę, kurczowo uczepiona jego płetwy. Trochę tak, jakbyśmy spacerowali za rękę, tyle że w innym środowisku!
W końcu ogarnia mnie zmęczenie. Przesuwam się wzdłuż tej wspaniale umięśnionej płetwy i wspinam się Devowi na plecy. Drugi raz nie popełnię tego błędu, żeby się zbliżać do nozdrza! Siadam za płetwą grzbietową. W oddali widać już linię brzegową ze złocistobrązową banderolą plaży. Za chwilę Devlin wysadzi mnie na piasku i tak się zakończy ta niecodzienna randka… Oby szybko nadeszła następna.
            Na tę chwilę życie jest piękne, czuję się no po prostu w harmonii z przyrodą i wszechświatem! To wprost niesamowite, że potrafię się dogadać ze stadem wielorybów, a ono bez wahania zaakceptowało mnie jak jedną ze swoich, ze wszystkimi tego konsekwencjami! A równocześnie mam najwspanialszego wyobrażalnego chłopaka – właściwie raczej nawet niewyobrażalnego. Tyle czasu jesteśmy ze sobą, a ja jeszcze nie odkryłam żadnej jego wady! Oczywiście poza tym, że nie ma go w internetach, a i pod telefonem trudno go złapać.
            Coraz bliższa plaża jarzy się od promieni zachodzącego słońca. I ja też się jarzę. Wypełniają mi głowę te same niesforne obrazy, co na początku rejsu. Mój oddech staje się płytki, przyspieszony. Jeżeli jestem w zasadzie członkinią stada, to znaczy, że jestem mile widziana jako partnerka Devlina. Nikt nie stanie nam na przeszkodzie!
W sercu wzbiera mi lepkie, obleśne uczucie, powoli podchodzi do gardła, a potem gwałtownie opada w dół, rozlewając się gorącą falą. Moje biodra same z siebie wpadają w instynktowny rytm natury, ocierając się o aksamitną skórę Deva. Zaczynam lubieżnie gładzić jego płetwę grzbietową. Czuję w głowie lekki niepokój ukochanego, jakby martwił się, czy ze mną wszystko w porządku.
– Oczywiście, słoneczko, nigdy nie czułam się lepiej! – rzucam przez zaciśnięte zęby.
            Tak bardzo go pragnę… Wysyłam mu przedsmak mojego pożądania, tak silnego, że sama zapowiedź na moment go oszałamia. Choć nakrywają mnie co większe fale, czuję się rozpalona jak elektroda w ręku spawacza podwodnego!
Czy ty na pewno chcesz tego właśnie teraz? – upewnia się Devlin.
– Tak, kochanie, to jest moja entuzjastycznie wyrażona zgoda i nie każ mi tu używać beznadziejnych drwalskich metafor!!! – krzyczę w ekscytacji.
            Nie byłoby problemu, gdybym miała na sobie liliowe bikini, w którym przyjechałam na randkę, ale założyłam jednoczęściowy kombinezon od Deva i on trochę utrudnia. Ale miłość znajdzie drogę! Drżącymi rękami rozpinam zamek aż do pasa, przesuwam się nieco w tył i padam na twarz, prosto na grzbiet ukochanego. Uczucie kontaktu skóry ze skórą zapiera mi dech w piersiach, a te ostatnie zaczynają aż boleć, gdy ocieram się o Devlina. No, tym razem przesadziłam! Dobrze jest znać granice! Na moment ściągam plecak z butlą i odpinam pas, żeby rozebrać się całkowicie… Nie, po co tracić czas, zostaję w jednej nogawce, zapinam pas z powrotem i wtykam za niego resztę kombinezonu. Teraz płetwy na nogi, butla na plecy, maska na twarz – i jestem cała twoja, Dev! Cała!      
            Zsuwam się delikatnie wzdłuż jego boku i już wiszę pod brzuchem. Ustnik mam w pogotowiu, ale z podniecenia wstrzymuję oddech na tak długo, że właściwie mi on niepotrzebny. Devlin! Jego skóra z tej strony jest biała, wydaje się tak delikatna i wrażliwa, że przeszywa mnie potężny dreszcz. Parę lśniących bąbelków wypada mi z ust i przed oczami wzlatuje ku powierzchni, zahaczając o jego ciało. Przytulam się mocniej do mojego chłopaka, choć wiem, że to, co zamierzam teraz zrobić, jest co najmniej kontrowersyjne.
            Kątem oka dostrzegam to coś – wielką różową mackę – jak wysuwa się ze swej kryjówki. Widok ten budzi we mnie zachwyt przemieszany z przerażeniem. Och, słoneczko, dlaczego nie jesteś chociaż delfinem? Ta myśl przemyka mi w panice przez głowę, ale zaciskam zęby. Sama tego chcę, sama go nakłoniłam. W końcu nie rozmiar się liczy, tylko technika, a jeżeli tej Devlinowi zabraknie, ja wezmę sprawy w swoje ręce. W końcu tak monumentalnego narządzenia ewolucja nie zaprojektowała po to, żeby mieściło się całe. Wielorybi mężczyzna nadpływa nad swą partnerkę z góry, a wejść musi od dołu, stąd ta nadzwyczajna długość…
Pociągam wdech z butli, bo już mi brakuje powietrza. Odrywam się od brzucha Deva i zaczynam niezdarnie płynąć pod nim żabką. Najwyższa pora, aby to w końcu wieloryb dźgnął człowieka swoim harpunem.
            Trafia mnie precyzyjnie, właśnie w chwili, gdy podciągam nogi. Poczucie wypełnienia jest tak totalne i wszechogarniające, że omal nie tracę oddechu. Dev jest we mnie, jest nade mną, jest wszędzie! Ale stara się być delikatny, jak tylko umie. To do mnie należy eskalacja działań. Oglądam się za siebie czy pod siebie, to już za bardzo nie ma znaczenia. Jego tłuk dorównuje grubością pniowi kilkuletniej brzózki – choć kolorystycznie to raczej berchemia – ale na szczęście zwęża się ku końcowi. Mnie wystarczy sam czubek, ale czy Devlinowi też? Przestaję płynąć i bezlitosne prawa fizyki nadziewają mnie na niego jeszcze głębiej. Wprawiam biodra w znajomy rytm namiętności, tyle że trochę cienko mi to idzie bez punktu podparcia.
Wyciągam prawą nogę – co prawda jestem w płetwach, ale obnażoną kostką przesuwam po najczulszej części mojego słoneczka. Reakcją jest jego drżenie, a ono przeradza się w momentalny spazm, który wstrząsa także i mną, aż wypuszczam powietrze z płuc i… zaczynam tonąć! Rozpacz miesza się z bolesną rozkoszą, Na szczęście Dev prawidłowo odczytuje moje emocje, podpływa wyżej i przewraca się na bok, a ja, niczym na mięsnym holu, wynurzam się za nim i nagle mam już głowę na powierzchni. Nagły przypływ powietrza oszałamia mnie, w tej pozycji nabijam się na Devlina jeszcze głębiej. Łaaaaa!… Kosmiczna choina rozkwita we mnie gwałtownie, rzuca mną w górę niespodziewana eksplozja, a może to tylko skutki chwilowego niedotlenienia dokładają swoje. Nigdy dotąd w moim życiu ekstaza nie nadchodziła tak szybko, nawet przy oglądaniu meczów NBA.
Ale to jeszcze nie dosyć! Podpływam do płetwy ukochanego i znów go obejmuję, przytulam, przesyłam mu całą głębinę swojego uczucia i przywiązania, swoje przekonanie, że jest dla mnie najodpowiedniejszym chłopakiem na świecie… A równocześnie podskakuję na jego różowej macce, rozchlapując wodę. Chcę na poważnie sprawdzić, ile się we mnie zmieści! On mnie rozpruwa, a ja chichoczę jak głupia do sera. To musi być miłość! Wiem, że później tego pożałuję, ale ja cię tak bardzo pragnę, słoneczko!!!
I nagle… O święty Brendanie! To jakieś sprzężenie zwrotne! Ja czuję to co on, a on – to co ja! Wydaję z siebie przeraźliwy pisk i kurczowo ściskam płetwę. Dzięki mentalnemu zespoleniu Devlin wie, co robić, żeby nie przesadzić, a ja czuję, jak bardzo mu na mnie zależy i jak pragnie mi sprawić przyjemność. Muszę się mu odwdzięczyć! Jedną ręką wisząc na jego płetwie, odpinam od nóg własne i gładzę stopami niższą część tego potężnego pnia. O, jak bardzo mu się to podoba, i mnie przy okazji! Zatracam się w przyjemności, wrzeszczę rytmicznie, fale zalewające mnie po czubek głowy są zupełnie nieważne.
W pewnym momencie stwierdzam, że Dev nie wypełnia już mnie tak bezlitośnie jak przedtem, a i moje ramiona nie tak ciasno go obejmują. Płyniemy zdecydowanie wolniej… Wnet spoglądam w jego granatowe oczy, ściskając go już nie za płetwę, a za ramię. W tej samej chwili moje plecy uderzają o piasek. Wróciliśmy na plażę. Ściągam niepotrzebną już butlę, a Devlin odrzuca ją z całym plecakiem na bok.
– Moja Laurie… – wzdycha z uczuciem i dotyka mojego policzka. Chwyta mnie za biodra i jeszcze raz wypełnia twardą, lecz delikatną miłością.
Leżę na piasku, głowę mam poza zasięgiem wody, ale nadchodzące chełsty nakrywają nas do poziomu piersi. Dev namiętnie się o mnie rozgniata, wbija mnie w plażę jak kafar, całując na oślep w czoło, policzki, nos… Czasem jest dla mnie parasolem zakrywającym przed opadającymi bałwanami, a czasem to one wdzierają się pomiędzy moje a jego ciało. Po tym wszystkim, co z nim robiłam, kiedy był w swej prawdziwej postaci, przypomina to spokojny spacer po zwariowanej gonitwie samochodowej, chwilę odpoczynku po przeżyciu bitwy. Nad sobą mam piękne błękitne niebo, ale głębokie granatowe głaza Deva są piękniejsze.
– Jesteś mój, Devlinie. Mój, rozumiesz? – mówię, choć ledwo mi starcza oddechu.
– Kocham cię, Laurie! – krzyczy.
Przyciągam do siebie jego głowę i całuję prosto w usta. Zaraz potem mruży oczy, robi nieco głupią minę i obdarza mnie jeszcze jednym, powolnym i głębokim pchnięciem, od którego dostaję wprost pomieszania zmysłów.
            Kiedy dochodzę do siebie, spoczywamy z Devem przytuleni na złotej plaży. Podnoszę głowę, włosy mam całkiem przemoczone i pełne piasku. Mój ukochany otwiera oczy.
– Przesadziłem, Laurie – mówi słabym głosem. – Za szybko przyjąłem ludzką formę i nie mam już ani trochę siły. Pomóż mi wyjść na ląd.



2 komentarze:

  1. Czy to koniec? :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze będzie ciąg dalszy. Mam nadzieję. Od 20 marca zamierzam się wziąć do roboty.

      Usuń