Na łowy! Dzieje
się tak wiele, że nie ogarniam, a nawet gdybym ogarniała, to i tak trudno by mi
było uwierzyć. Pęd do przodu, fale biją we mnie, zalewają, zakrywają po czubek
głowy, biała piana, szum, śpiewy wielorybów w uszach i dolatujące mnie strzępy
ich myśli w głowie, falujące ogony… I ja w tym wszystkim, przycupnięta na
czworakach na grzbiecie Devlina. Ale fajnie! Dawno temu marzyłam, żeby zatrudnić
się w ekipie kręcącej filmy przyrodnicze o waleniach. Dziś moje marzenie prawie
się spełniło, tyle tylko, że bez ekipy, ale to jeszcze lepiej. Żadnych kamerzystów,
kamer, aparatów – tylko ja, morze i humbaki. I mój Dev… Kurczowo uczepiona
jego płetwy grzbietowej, czuję, jak grają pode mną jego potężne mięśnie, jak wszystkie
siły i całą hydrodynamikę wkłada w to, żeby dogonić ławicę.
Mimo chaosu próbuję
rozpoznawać członków stada. Orki zwanej Pankracym nigdzie nie widzę, na lewo harcuje
kuzyn Turloch, z prawej może być ojciec Devlina, a może kuzynka Eithne – ruszają
się za szybko, żebym mogła ich rozróżnić. Nuala przesyła mi falę pozytywnych
emocji, która ma mi pewnie dodać ducha i pokazać, że jestem mile widziana, mentalny
odpowiednik przyjacielskiego poklepania po plecach.
Dobrze, że w całym
pośpiechu pamiętałam o założeniu maski na twarz i podpięciu do niej ustnika od
butli nurkowej! Dev nagle się zanurza, a ja idę pod wodę razem z nim. Uspokajam
nerwy, żeby wyrównać oddech. Chwilę mi zajmuje przyzwyczajenie wzroku do tego ciemnego
błękitu, do zupełnie innej gęstości. Teraz wszystko widać wyraźniej: z prawej
to faktycznie Eithne. W oddali po lewej widzę niby przez mgłę, jak jeden z humbaków,
flankowany przez Pankracego, wykonuje szerokie obejście. Zachwycam się swoją
sytuacją. Ktoś może być ode mnie bogatszy, piękniejszy, sprawniejszy fizycznie albo
szybciej rozwiązywać równania z dwiema niewiadomymi, ale ilu ludzi w całej Ameryce
doświadcza czegoś takiego?
Spoglądam wreszcie
przed siebie i dostrzegam coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak srebrne konfetti,
falujące w oceanie strzępy folii aluminiowej. To ławica drobnych ryb! Jeden z
młodych samców, rycząc tubalnie, wpada z impetem w sam środek, ale ryby rozstępują
się przed nim, tworzą obręcz. W głowie czuję zażenowanie, którym podzielił się
ze mną Devlin: kuzynowi Donalowi zabrakło cierpliwości. Potem ostrzeżenie:
schodzimy jeszcze niżej.
Pod wodą czuję
się całkiem nieważka, ale nie ma pewności, jak bym sobie poradziła, gdyby miłość
mojego życia mnie nie podtrzymywała. Zbliżamy się do ławicy, wuj Aidan wyprzedza
nas od lewej, ale zamiast rzucać się na oślep w sam środek gęstwiny ryb, jak
przed chwilą Donal, zaczyna krążyć dookoła. To samo robi Eithne, stopniowo
dołączają Turloch, Nuala i mama Devlina. Reszty plemienia nie widzę, widocznie popłynęła
złowić inną ławicę.
Dev dołącza do
kordonu. Ryby zbiły się w kształt zbliżony do kuli, który co jakiś czas wypuszcza
na próbę macki w różnych kierunkach. Tylko nieliczne z ryb wymykają się na
zewnątrz, większość trafia prosto do rozwartych paszcz humbaków. Jedna trafia
mnie w czoło i oszałamia na kilka sekund, inna ociera mi się o nogę. Zbita ławica
migocze jak kula dyskotekowa, a my krążymy wokół niej jak X-wingi po orbicie Gwiazdy
Śmierci. Czuję się jak na karuzeli, tyle że zamiast plastikowego konia dosiadam
prawdziwego walenia.
Nagle wypełnia
mi uszy dźwięk przenikliwy, choć na granicy słyszalności. Dołączają inne,
mieszają się w wielorybi chór. Ledwie to słyszę, a już mi się kręci w głowie – a
co dopiero rybom, muszą być kompletnie pomieszane. Od fal dźwiękowych na wewnętrznym
obwodzie kręgu humbaków tworzą się bąbelki powietrza, powstaje z nich lśniący więcierz,
którego ławica nie może przebić. Z dołu atakuje ojciec Deva, wbijając się w sam
środek masy ryb. Rozchodzą się od niego fale, przez które omal nie spadam z grzbietu
Devlina.
Najedzony Eamon
wycofuje się i dołącza do kręgu. Przychodzi pora na Aoife. Kiedy wbija się w nieco
już przerzedzoną ławicę, jestem gotowa, nie tracę równowagi. Powoli zaczynam
rozróżniać szczegóły, po których można rozpoznać każdego z członków stada. Nie
mogę się napatrzeć, jak bardzo Dev jest podobny do rodziców! Dla laika jeden
wieloryb do drugiego podobny, a ja je odróżniam już prawie tak sprawnie, jak
ludzi…
Niespodziewanie
Devlin nurkuje. Zaskoczona, prawie spadam, ale chwytam kurczowo jego płetwę.
Pamiętam, żeby kontrolować oddech. Butlę mam nie za dużą i raczej tylko pomocniczą,
na nagły wypadek, nie powinnam tak długo siedzieć pod wodą. A jednak się pogrążam,
głową w dół. On nagle robi zwrot, od poruszeń jego silnych, wspaniałych mięśni
kręci mi się w głowie, a może to już niedotlenienie… Z impetem wyskakuje do góry,
połykając swoją porcję obiadu. Srebrzyste rybki są wszędzie wokół mnie. Dev na moment
wynurza głowę ponad powierzchnię i wraca do szyku. Coś mi się telepie po plecach
– kilka ryb wpadło mi do niedomkniętego plecaka. Nie tylko wzięłam udział w
wielorybich łowach, ale i sama coś złowiłam!
Krążymy nadal kilka
minut, czekając, aż każdy humbak w grupie się posili. Po wszystkim krąg się
rozsypuje, Dev wznosi się ku powierzchni. Znów jestem na powietrzu! Pod wodą
jest cudownie, ale jednak fajnie wypuścić ustnik spomiędzy warg i odetchnąć atmosferą.
Niskie fale przelewają się mu przez grzbiet, obmywają moje kolana i łokcie.
Naokoło pół tuzina waleni wystawia głowy na ku słońcu.
– Najadłaś się, Laurie? – czuję
w głowie zatroskaną myśl Aoife, matki Devlina.
– Złapałam trochę ryb, proszę
pani, ale nie jestem przystosowana ewolucyjnie do jedzenia pod wodą –
wysyłam przekaz myślowy w jej kierunku. – Bardzo dobrze się czuję w waszym
towarzystwie.
– Zabierze połów na ląd,
poczęstuj rodzinę – dość niewyraźnie rozpoznaję myśl Eamona.
– Dziękuję – mówię na głos.
Święty cepie, gdybym
chciała napisać o tym wszystkim książkę, ludzie uznaliby to za identyczną brednię,
jak wypociny Roberto Novotnego o pałacu króla orek na dnie Rowu Filipińskiego!
O
wilku mowa: w oddali orka wyskakuje z wody. Złowieszczy czarno-biały kształt znika
pod powierzchnią i już po chwili wynurza makabrycznie uśmiechniętą paszczę.
– Laoise i reszta też się dobrze
najedli, panie – głos Pankracego rozlega mi się w głowie. – Przypałętał się
żarłacz, próbował podchodzić cielęta, ale go zobaczyłem i teraz to ja się
najadłem!
– Pankracy, słuchaj – rzucam ku
niemu. – A czym ty się żywisz, kiedy nikt nie zagraża stadu?
– Rybami, jak cała reszta, panienko
– odpowiada, patrząc prosto na mnie. – Jak się nie ma, co się lubi… Jestem istotą
na tyle inteligentną, żeby sobie różnicować dietę.
Ściągam maskę na
czoło i przyjmuję prosto na twarz promienie słońca, przyjemnie rozgrzewające
moją przemoczoną skórę. Słońce wisi stosunkowo nisko, nie wiem, jak daleko wypłynęliśmy
na pełny ocean. Jest wspaniale, ale zaczynam się martwić, że nie wrócę do domu
przed zmierzchem. Pozwalam, aby moja niepewność została odczytana przez członków
stada. To bardzo efektywna forma komunikacji – przekazywanie myśli bez problemu
błędnej interpretacji.
– Cóż… – odbieram ze
strony Eamona mieszankę zadumy i zrozumienia. – Obowiązkiem Devlina będzie cię
odprowadzić do domu. To miło, że dobrze się odnalazłaś w naszym stadzie.
– Dbaj o niego, Laurie. –
dodaje Aoife. – Jest naszym łącznikiem ze światem osób lądowych.
Zajmuję
wygodniejszą pozycję na grzbiecie Deva, a on robi w tył zwrot i zaczyna się
oddalać od stada. Płyniemy w stronę lądu. Czuję, jak mnie upewnia, że nie
będzie wykonywał gwałtownych ruchów, więc mogę się wyluzować. Siedzę za jego
płetwą grzbietową, okrakiem, jak na koniu, z tą różnicą, że humbak jest jednak
sporo szerszy, nogi mam zgięte w kolanach. Chylące się ku zachodowi słońce
grzeje mnie w plecy, rozpuszczam włosy, żeby szybciej wyschły, choć i tak
pewnie zaraz będą mokre, bo wprawdzie Devlin płynie przy samej tafli, to raz na
jakiś czas fale mnie zalewają aż do pasa. Myślałam, że gorzej zniosę tak długotrwałe
pływanie, ale widać się przyzwyczajam. Albo to kwestia odpowiedniego towarzystwa…
Przez
jakiś czas jego grzbiet raczej wystaje ponad powierzchnię, więc zdobywam się na
odwagę i wstaję. Z rękami wyciągniętymi na boki robię kilka kroków naprzód. Ściągam
płetwy i przypinam do pasa. Jaki on jest pod stopami miękki w dotyku!
Nie mogę wyjść z zachwytu, że trafił mi się chłopak będący właściwie syntezą
tego, co w życiu uwielbiam najbardziej. Prawie już mu wchodzę na głowę. Czuję
się tak podekscytowana, że ledwo zwracam uwagę na myśl, którą mi przesyła: Uważaj!
Nie podchodź bliżej!
I
mam za swoje. Jestem przy samym nozdrzu, gdy Devlin robi wydech. Wali we mnie
potężna fontanna słonej wody, zmiatając mnie z nóg. Tracę równowagę, wpadam do oceanu.
Nie mam czasu się przygotować, fale zalewają mi oczy. Nie mogę przybrać odpowiedniej
pozycji, gorączkowo szukam gdzieś wokół szyi ustnika od butli, ale czuję, jak
pogrążam się coraz głębiej…
Coś
potężnego wsuwa mi się pod pachy. Z całej siły przyciskam łokcie, żeby tego nie
stracić, to jest moja szansa! Spokojnie, spokojnie… Dev daje mi do
zrozumienia, że wszystko pod kontrolą. Po chwili znów mam twarz nad lustrem
wody. Ciężko łapię powietrze, a to coś, czego się trzymam, to jego lewa płetwa,
którą, położywszy się na bok, wystawia ponad powierzchnię.
– Nie myślisz chyba, że dałbym
ci utonąć? – zapewnia mnie mój wieloryb.
– Jesteś tym, kogo potrzebuję,
Dev… – rozpływam się, przemawiając na głos.
Płyniemy
tak przez chwilę: on majestatycznie sunie przez fale, ja obok nieudolnie pruję nogami
wodę, kurczowo uczepiona jego płetwy. Trochę tak, jakbyśmy spacerowali za rękę,
tyle że w innym środowisku!
W końcu
ogarnia mnie zmęczenie. Przesuwam się wzdłuż tej wspaniale umięśnionej płetwy i
wspinam się Devowi na plecy. Drugi raz nie popełnię tego błędu, żeby się
zbliżać do nozdrza! Siadam za płetwą grzbietową. W oddali widać już linię
brzegową ze złocistobrązową banderolą plaży. Za chwilę Devlin wysadzi mnie na
piasku i tak się zakończy ta niecodzienna randka… Oby szybko nadeszła następna.
Na
tę chwilę życie jest piękne, czuję się no po prostu w harmonii z przyrodą i wszechświatem!
To wprost niesamowite, że potrafię się dogadać ze stadem wielorybów, a ono bez
wahania zaakceptowało mnie jak jedną ze swoich, ze wszystkimi tego konsekwencjami!
A równocześnie mam najwspanialszego wyobrażalnego chłopaka – właściwie raczej nawet
niewyobrażalnego. Tyle czasu jesteśmy ze sobą, a ja jeszcze nie odkryłam żadnej
jego wady! Oczywiście poza tym, że nie ma go w internetach, a i pod telefonem
trudno go złapać.
Coraz
bliższa plaża jarzy się od promieni zachodzącego słońca. I ja też się jarzę. Wypełniają
mi głowę te same niesforne obrazy, co na początku rejsu. Mój oddech staje się
płytki, przyspieszony. Jeżeli jestem w zasadzie członkinią stada, to znaczy, że
jestem mile widziana jako partnerka Devlina. Nikt nie stanie nam na przeszkodzie!
W sercu
wzbiera mi lepkie, obleśne uczucie, powoli podchodzi do gardła, a potem gwałtownie
opada w dół, rozlewając się gorącą falą. Moje biodra same z siebie wpadają w
instynktowny rytm natury, ocierając się o aksamitną skórę Deva. Zaczynam lubieżnie
gładzić jego płetwę grzbietową. Czuję w głowie lekki niepokój ukochanego, jakby
martwił się, czy ze mną wszystko w porządku.
– Oczywiście, słoneczko, nigdy
nie czułam się lepiej! – rzucam przez zaciśnięte zęby.
Tak
bardzo go pragnę… Wysyłam mu przedsmak mojego pożądania, tak silnego, że sama
zapowiedź na moment go oszałamia. Choć nakrywają mnie co większe fale, czuję
się rozpalona jak elektroda w ręku spawacza podwodnego!
– Czy ty na pewno chcesz tego
właśnie teraz? – upewnia się Devlin.
– Tak, kochanie, to jest moja entuzjastycznie
wyrażona zgoda i nie każ mi tu używać beznadziejnych drwalskich metafor!!! –
krzyczę w ekscytacji.
Nie
byłoby problemu, gdybym miała na sobie liliowe bikini, w którym przyjechałam na
randkę, ale założyłam jednoczęściowy kombinezon od Deva i on trochę utrudnia.
Ale miłość znajdzie drogę! Drżącymi rękami rozpinam zamek aż do pasa, przesuwam
się nieco w tył i padam na twarz, prosto na grzbiet ukochanego. Uczucie
kontaktu skóry ze skórą zapiera mi dech w piersiach, a te ostatnie zaczynają aż
boleć, gdy ocieram się o Devlina. No, tym razem przesadziłam! Dobrze jest znać granice!
Na moment ściągam plecak z butlą i odpinam pas, żeby rozebrać się całkowicie…
Nie, po co tracić czas, zostaję w jednej nogawce, zapinam pas z powrotem i wtykam
za niego resztę kombinezonu. Teraz płetwy na nogi, butla na plecy, maska na
twarz – i jestem cała twoja, Dev! Cała!
Zsuwam
się delikatnie wzdłuż jego boku i już wiszę pod brzuchem. Ustnik mam w
pogotowiu, ale z podniecenia wstrzymuję oddech na tak długo, że właściwie mi on
niepotrzebny. Devlin! Jego skóra z tej strony jest biała, wydaje się tak delikatna
i wrażliwa, że przeszywa mnie potężny dreszcz. Parę lśniących bąbelków wypada
mi z ust i przed oczami wzlatuje ku powierzchni, zahaczając o jego ciało.
Przytulam się mocniej do mojego chłopaka, choć wiem, że to, co zamierzam teraz zrobić,
jest co najmniej kontrowersyjne.
Kątem
oka dostrzegam to coś – wielką różową mackę – jak wysuwa się ze swej kryjówki. Widok
ten budzi we mnie zachwyt przemieszany z przerażeniem. Och, słoneczko, dlaczego
nie jesteś chociaż delfinem? Ta myśl przemyka mi w panice przez głowę, ale zaciskam
zęby. Sama tego chcę, sama go nakłoniłam. W końcu nie rozmiar się liczy, tylko
technika, a jeżeli tej Devlinowi zabraknie, ja wezmę sprawy w swoje ręce. W końcu
tak monumentalnego narządzenia ewolucja nie zaprojektowała po to, żeby mieściło
się całe. Wielorybi mężczyzna nadpływa nad swą partnerkę z góry, a wejść musi
od dołu, stąd ta nadzwyczajna długość…
Pociągam wdech
z butli, bo już mi brakuje powietrza. Odrywam się od brzucha Deva i zaczynam niezdarnie
płynąć pod nim żabką. Najwyższa pora, aby to w końcu wieloryb dźgnął człowieka swoim
harpunem.
Trafia
mnie precyzyjnie, właśnie w chwili, gdy podciągam nogi. Poczucie wypełnienia jest
tak totalne i wszechogarniające, że omal nie tracę oddechu. Dev jest we mnie,
jest nade mną, jest wszędzie! Ale stara się być delikatny, jak tylko umie. To
do mnie należy eskalacja działań. Oglądam się za siebie czy pod siebie, to już za
bardzo nie ma znaczenia. Jego tłuk dorównuje grubością pniowi kilkuletniej brzózki
– choć kolorystycznie to raczej berchemia – ale na szczęście zwęża się ku
końcowi. Mnie wystarczy sam czubek, ale czy Devlinowi też? Przestaję płynąć i bezlitosne
prawa fizyki nadziewają mnie na niego jeszcze głębiej. Wprawiam biodra w znajomy
rytm namiętności, tyle że trochę cienko mi to idzie bez punktu podparcia.
Wyciągam prawą
nogę – co prawda jestem w płetwach, ale obnażoną kostką przesuwam po najczulszej
części mojego słoneczka. Reakcją jest jego drżenie, a ono przeradza się w
momentalny spazm, który wstrząsa także i mną, aż wypuszczam powietrze z płuc i…
zaczynam tonąć! Rozpacz miesza się z bolesną rozkoszą, Na szczęście Dev prawidłowo
odczytuje moje emocje, podpływa wyżej i przewraca się na bok, a ja, niczym na
mięsnym holu, wynurzam się za nim i nagle mam już głowę na powierzchni. Nagły
przypływ powietrza oszałamia mnie, w tej pozycji nabijam się na Devlina jeszcze
głębiej. Łaaaaa!… Kosmiczna choina rozkwita we mnie gwałtownie, rzuca mną w
górę niespodziewana eksplozja, a może to tylko skutki chwilowego niedotlenienia
dokładają swoje. Nigdy dotąd w moim życiu ekstaza nie nadchodziła tak szybko, nawet
przy oglądaniu meczów NBA.
Ale to jeszcze
nie dosyć! Podpływam do płetwy ukochanego i znów go obejmuję, przytulam, przesyłam
mu całą głębinę swojego uczucia i przywiązania, swoje przekonanie, że jest dla
mnie najodpowiedniejszym chłopakiem na świecie… A równocześnie podskakuję na
jego różowej macce, rozchlapując wodę. Chcę na poważnie sprawdzić, ile się we
mnie zmieści! On mnie rozpruwa, a ja chichoczę jak głupia do sera. To musi być
miłość! Wiem, że później tego pożałuję, ale ja cię tak bardzo pragnę, słoneczko!!!
I nagle… O święty
Brendanie! To jakieś sprzężenie zwrotne! Ja czuję to co on, a on – to co ja! Wydaję
z siebie przeraźliwy pisk i kurczowo ściskam płetwę. Dzięki mentalnemu zespoleniu
Devlin wie, co robić, żeby nie przesadzić, a ja czuję, jak bardzo mu na mnie
zależy i jak pragnie mi sprawić przyjemność. Muszę się mu odwdzięczyć! Jedną
ręką wisząc na jego płetwie, odpinam od nóg własne i gładzę stopami niższą
część tego potężnego pnia. O, jak bardzo mu się to podoba, i mnie przy okazji! Zatracam
się w przyjemności, wrzeszczę rytmicznie, fale zalewające mnie po czubek głowy
są zupełnie nieważne.
W pewnym
momencie stwierdzam, że Dev nie wypełnia już mnie tak bezlitośnie jak przedtem,
a i moje ramiona nie tak ciasno go obejmują. Płyniemy zdecydowanie wolniej… Wnet
spoglądam w jego granatowe oczy, ściskając go już nie za płetwę, a za ramię. W
tej samej chwili moje plecy uderzają o piasek. Wróciliśmy na plażę. Ściągam
niepotrzebną już butlę, a Devlin odrzuca ją z całym plecakiem na bok.
– Moja Laurie… – wzdycha z
uczuciem i dotyka mojego policzka. Chwyta mnie za biodra i jeszcze raz wypełnia
twardą, lecz delikatną miłością.
Leżę na piasku,
głowę mam poza zasięgiem wody, ale nadchodzące chełsty nakrywają nas do poziomu
piersi. Dev namiętnie się o mnie rozgniata, wbija mnie w plażę jak kafar, całując
na oślep w czoło, policzki, nos… Czasem jest dla mnie parasolem zakrywającym przed
opadającymi bałwanami, a czasem to one wdzierają się pomiędzy moje a jego
ciało. Po tym wszystkim, co z nim robiłam, kiedy był w swej prawdziwej postaci,
przypomina to spokojny spacer po zwariowanej gonitwie samochodowej, chwilę
odpoczynku po przeżyciu bitwy. Nad sobą mam piękne błękitne niebo, ale głębokie
granatowe głaza Deva są piękniejsze.
– Jesteś mój, Devlinie. Mój, rozumiesz? – mówię, choć ledwo
mi starcza oddechu.
– Kocham cię, Laurie! – krzyczy.
Przyciągam do
siebie jego głowę i całuję prosto w usta. Zaraz potem mruży oczy, robi nieco
głupią minę i obdarza mnie jeszcze jednym, powolnym i głębokim pchnięciem, od
którego dostaję wprost pomieszania zmysłów.
Kiedy
dochodzę do siebie, spoczywamy z Devem przytuleni na złotej plaży. Podnoszę
głowę, włosy mam całkiem przemoczone i pełne piasku. Mój ukochany otwiera oczy.
– Przesadziłem, Laurie – mówi słabym
głosem. – Za szybko przyjąłem ludzką formę i nie mam już ani trochę siły. Pomóż
mi wyjść na ląd.
Czy to koniec? :(
OdpowiedzUsuńJeszcze będzie ciąg dalszy. Mam nadzieję. Od 20 marca zamierzam się wziąć do roboty.
Usuń