piątek, 21 grudnia 2018

26. Plemię




Od operacji „Niniwa” mija tydzień. Z lokalnych mediów, a także od braci Andreas, dowiaduję się, że straż przybrzeżna zaprzestała poszukiwań desperata, który skoczył ze skały na Trinidad Head. Nikt z nas nie widział Garcii i Skinnera, w samej Eurece ani w okolicach. Za parę dni Maciek będzie mógł opuścić szałas na rzecznej wyspie i zacząć się rozglądać za robotą. Na razie krejzolka Ashley raz na jakiś czas go odwiedza.
Tymczasem nadchodzi dzień, kiedy Robin musi nas opuścić. Siedzimy w pizzerii na Woodley Island, tam, gdzie po raz pierwszy Kenny Andreas zobaczył miłość swojego życia. Trudno mu się dziwić, Robin jest nie tylko prześliczną osobą, ale w dodatku niezwykle ciepłą i sympatyczną, choć image ma heavymetalowy i lubi wrzucać do sieci selfie, na których pozuje z niebezpiecznymi narzędziami. Widzę to wyraźnie, kiedy sobie spokojnie rozmawiamy przy koktajlach mlecznych. Wokół spokojnym krokiem przemieszczają się klienci z tacami, z głośników jakiś Anglik śpiewa, że jest aligatorem.
– Kenny powiedział mi coś niesamowitego – mówi Robin. – Podobno twój Dev jest… waleniołakiem?
– Nie, to niezupełnie tak. Byłby waleniołakiem, gdyby był człowiekiem zmieniającym się w wieloryba. A on jest wielorybem zmieniającym się w człowieka. Podobno to coś w genach.
– Czy to się nie liczy jako bestialitas? – pyta nieśmiało, ale z życzliwością.
– Jest bardziej inteligentny od niejednego Amerykanina. Mam prostą zasadę: związek nie jest zboczony, jeżeli możesz się z partnerem porozumieć na równym poziomie.
– Wspaniali z was ludzie – wzdycha Robin. – Szkoda, że nie mogę tu dłużej zostać.
            Kenny wraca do stolika, siada na kanapie. Robin tuli się do niego, obejmując ramieniem. Aż dreszcz mnie przechodzi na widok ich szczęścia, ale przypominam sobie, że sama za parę godzin mam randkę. Właśnie dlatego ubrałam się odpowiednio: w ciemnoczerwoną bluzkę z rękawem, grafitową spódnicę do kolan i kabaretki, które zresztą założyłam dopiero po robocie.
– No, co słychać? – pyta Andreas.
– Laurie opowiadała mi o swoim chłopaku, kochanie. Potwierdziła, że mówisz prawdę.
– No ba – posępnie odpowiada Kenny, z czułością mierzwiąc włosy… jej czy jego? Nieważne.
W telewizorze pod sufitem pojawia się nagle obmierzłe ryło Jasona Barbera. To zwiastun jego nowego reality show „Brzydkie Wieśniątko”. Wygląda na to, że wraz z ociekającą złotem współprowadzącą, Khwincy Karapetian, zaprasza dziewczyny z prowincji do tak zwanego wielkiego świata, żeby „wyprowadzić je na ludzi”. Cięcie na twarz piętnastoletniej Rhondy z Loachapoka (gdzie, do diaska, właściwie leży Loachapoka?), zaszokowanej nieziemskim przepychem willi z basenem w Bel Air. Przynajmniej dobrze, że dźwięk wyciszony, ale i tak mam dość.
– Chodźmy może – proponuję, żeby nie mieć już do czynienia z tą abonamentacją.
            Nabrzeżem docieramy w miejsce, gdzie stoi jacht braci Andreas. Billy, rozebrany aż do pasa, siedzi na nadbudówce i coś majstruje przy linach. Kenny i Robin stają przy trapie, biorą się za ręce.
– To były najpiękniejsze wakacje mojego życia – stwierdza Robin ze łzami w oczach. – Jezu, Kenny, jak ja cię kocham, skurczybyku, po skończeniu liceum pójdę na Berkeley, żeby mieć cię bliżej.
– Nie gadaj, tylko przyjedź szybciej – odpowiada Kenny łamiącym się głosem.
            Stoją tak i trzymają się w ramionach, w końcu się rozdzielają, powoli i z najwyższą niechęcią. Robin spogląda na mnie.
– Laurie, pozdrów Ashley i jej cyborga! Wspaniała z was paczka, cudowni ludzie! Siema!
            Odwraca się i rusza krawędzią nadbrzeża. Gdzieś tam w oddali, za lasem masztów i takielunku, Robin ma swój jacht, zaraz odpłynie z rodzicami na południe, kursem na Los Angeles i dalej na Tijuanę… Kenny stoi nieruchomo, odprowadzając wzrokiem ukochaną osobę. W końcu, upewniwszy się, że już jej nie widzi, odzyskuje mobilność.
– Kurde balans, już tęsknię – mówi nieco melancholijnym tonem. – Potrzebujesz podwiezienia, Laurie?
– Dam sobie radę, Dev ma po mnie przyjechać.
– No to spoko – stwierdza Kenny z ulgą. – My tu z Billym jeszcze popracujemy, żeby za parę dni łódka już była zdatna do żeglugi pełnomorskiej.
            Żegnam się z Andreasami i wychodzę na parking. Jest pogodny dzień, słońce świeci, ale nie ma skwaru. Może za parę lat globalne ocieplenie wszystkich nas wykończy, ale na razie można jeszcze dość spokojnie żyć.
Na parking wjeżdża znajome auto. Nie muszę nawet patrzeć na rejestrację, już po samym kolorze i kształcie karoserii moje serce rozpoznaje, że to ON. Zajmuje jedno z wolnych miejsc, wyłącza silnik i wysiada. Mój Devlin!
– Hej, słoneczko! – wołam, machając do niego ręką.
            Dev spogląda na mnie i jego łagodny uśmiech gwałtownie przygasa.
– Stało się coś? – pytam zaniepokojona.
– Właściwie to nic.
– A naprawdę?
– Twoje nogi… – mówi Devlin ponurym tonem.
– Coś z nimi nie tak?
– Nie, tylko ta siatka… Źle mi się kojarzy. Moja kuzynka Aileen kiedyś zaplątała się w sieć rybacką i…
– Przepraszam, nie miałam pojęcia. – Pocieszająco przytulam się do jego ramienia. – Zaraz to zdejmę, dobrze?
            Dev wraca za kierownicę, a ja chowam się za autem i szybko ściągam kabaretki. Też miałam pomysł! Chciałam wyglądać dla niego pociągająco, a przywołałam tragiczne wspomnienia. Te różnice kulturowe mnie w końcu wykończą!
            Milczy, kiedy jedziemy na północ przez most, w stronę Samoa. Trochę mnie to martwi. Czyżbym znów skwasiła atmosferę? I znowu będziemy musieli zrobić sobie przerwę?
– Moi rodzice bardzo chętnie cię poznają – oświadcza dopiero po chwili, nie spuszczając oczu z drogi.
– Naprawdę? Nie mają nic przeciwko temu, że wiążesz się ze człowiekiem?
– To u nas nic dziwnego. Od setek lat humbaki brały sobie człowiecze córki za żony. Dlatego niektórzy z naszego rodu mogą się zmieniać w ludzi.
– Czyli masz w sobie ludzkie geny – odpowiadam z ulgą. – Jesteś częściowo człowiekiem, a więc w naszym związku nie ma tak naprawdę nic niewłaściwego.
– Oczywiście, że nie ma – zgadza się Dev. – Choć moi rodzice z początku byli nie do końca przekonani.
– Wyobrażam sobie. Romans ziemnowodny ma swoje specyficzne problemy.
­– Wydawało im się, że to tylko chwilowe zauroczenie, że lądowa panna po prostu zawróciła mi w głowie i samo przejdzie. Ale ja wiem, że jest inaczej.
– Nie przejdzie, słoneczko – potwierdzam. – Nie chcę, żeby przechodziło. I nieważne, co na to powie moja rodzina. Jestem twoja.
            Przez pewien czas mamy z prawej lśniące, szeroko rozlane wody Arcata Bay. Potem przejeżdżamy przez miejscowość Manila. Nie tę, z której przyjechała Cristina – znacznie mniejszą.
– A czy zdarzają się związki w drugą stronę? – pytam z ciekawości. – To znaczy ludzki mężczyzna i wielorybia kobieta?
– Oczywiście, i to nawet częściej – przyznaje Dev. – Ale bardzo rzadko doczekują się dzieci.
– Dlaczego?
– Przypuszczam, że, eee… ze względów praktycznych. Zapłodnienie w takiej konfiguracji to dość trudne zadanie. Zresztą samo zaspokojenie naszej kobiety przez waszego mężczyznę to nie bułka z masłem.
– Jestem w stanie to sobie wyobrazić – mówię drżącym głosem.
Do jasnej, po co on mi to powiedział? Naprawdę wyobrażam sobie taką scenę, a im bardziej staram się o niej nie myśleć, z tym większymi szczegółami się mi ona ukazuje. Czuję narastające podniecenie, tak gorące, a równocześnie tak pieruńsko niewłaściwe. Gdybym zrobiła to, co mam w tej chwili największą ochotę zrobić, mogłabym spowodować groźny wypadek samochodowy!
– Niektórzy z waszych są w tej dziedzinie naprawdę gotowi na wszystko – opowiada. – Dwa lata temu na Zachodnim Wybrzeżu miała miejsce tajemnicza fala kradzieży torped z muzeów morskich i baz marynarki wojennej.
– Rzeczywiście – przyznaję, rumieniąc się. – Coś czytałam w internetach, ale nie przyszło mi do głowy, że może chodzić… o to. Chcesz powiedzieć, że ktoś po prostu szukał odpowiedniego rekwizytu, żeby zrobić dobrze swojej ukochanej?
            Devlin kiwa głową.
– To nie był nikt związany z naszym stadem, znałem go tylko ze słyszenia. Ukradł chyba siedem torped, ale okazało się, że to nie wystarczy. W końcu policja złapała go w Nevadzie, kiedy próbował ukraść lokomotywę górniczą. Myśleli, że chciał ją po prostu sprzedać na złom.
– No to faktycznie, w odwrotnej konfiguracji łatwiej – stwierdzam, choć brakuje mi tchu od nachodzących mnie wizji. – Takiej jak ja i ty.
            Zdaję sobie sprawę, jak to musiało zabrzmieć, ale już się mocniej nie czerwienię, bo się nie da. Okna są opuszczone do samego dołu, ale to nie pomaga.
– Nie zrobimy niczego, dopóki nie będziesz pewna, że tego chcesz – oznajmia Devlin. Skubaniec, w ciągu tej rozmowy ani razu się na mnie nie obejrzał! No i dobrze, bo gdyby teraz jeszcze wbił we mnie te swoje granatowe głaza… Już wcześniej się zdarzało, że go pragnęłam, ale nigdy dotąd tak mocno, gotowa jestem szczytować od samego myślenia.
            Na szczęście Dev daje po hamulcu i skręca w lewo, w boczną drogę wiodącą na wydmy. Gdzieś tu jest zejście na plażę, na małym parkingu stoi pickup i jakaś poobijana czerwona osobówka.
– A co, jak kogoś spotkamy? – upewniam się.
– Wejdziemy w krzaki – odpowiada Devlin.
            Wysiadamy. Rozglądam się i próbuję ochłonąć, a mój morski chłopak otwiera bagażnik.
– Chodź no tu, Laurie, mam dla ciebie prezent.
            Podchodzę bliżej. W bagażniku leży obszerna reklamówka. Dev zachęca mnie, żebym zajrzała do środka. Jakiś granatowy ciuch. Bluzka? Jednoczęściowy kostium kąpielowy? Nie, jeszcze lepiej: krótki piankowy kombinezon, jaki noszą nurkowie albo surferzy. Podnoszę go i przymierzam. Chyba jest na mój rozmiar, ma rękawy do łokci i nogawki do kolan.
– Podoba ci się? – pyta Devlin.
– Szalenie! Mógłby być trochę bardziej kolorowy, ale to innym razem.
– Chciałbym, żebyś go założyła na spotkanie z moją rodziną. Całkiem nieźle trzyma ciepło.
            Uśmiecham się do ukochanego. Wprawdzie chciałam zrobić na nim wrażenie liliowym bikini, które mam pod spodem, ale skoro mamy dziś wypłynąć na pełne morze, to lepiej będzie podejść do sprawy praktycznie. Zresztą kiedy ja się zachwycałam kombinezonem, on się zdążył rozebrać aż do kąpielowych szortów i promienie słońca padają na jego idealne ciało. Przegrałam! To on na mnie robi wrażenie, zamiast odwrotnie!
– To jeszcze nie wszystko – oznajmia Dev.
            Faktycznie, na dnie torby leży jeszcze plecak z sześciolitrową żółtą butlą do nurkowania i płócienną kieszenią, gumowe płetwy, gogle i czarna saszetka na pasku.
– Wodoodporna – wyjaśnia. – W razie, gdybyś chciała zabrać do wody jakąś elektronikę. A butla jest tylko na wypadek sytuacji awaryjnej, będziemy się trzymać blisko powierzchni.
– Jesteś przekochany! – wybucham. Wyrzucam ku niemu ręce i na moment dotykam jego ramion. – Ale i tak nie wiem, czy na oceanie będę mieć zasięg.
            Devlin czeka oparty o samochód, a ja się przebieram, dając mu jednak szansę, żeby chociaż przez chwilę spojrzał na mój kostium. Bluzkę i spódnicę zostawiam w bagażniku, torebkę tak samo. Pianka do nurkowania okazuje się na mnie w sam raz. Przeglądając się w szybie, muszę stwierdzić, że wyglądam niesamowicie! Z jednej strony prawie seksownie, a z drugiej – tak profesjonalnie, jakbym całe życie nic nie robiła, tylko nurkowała. A ja nawet nie umiem porządnie pływać kraulem. O żabce czy, za przeproszeniem, delfinie już nie wspomnę, bo kojarzą mi się głównie z tym, jak na szkolnym basenie Olivia Fairchild kazała swoim kumpelom, żeby łapały mnie spod wody za nogi i podtapiały. Potem wmawiały wuefiście, że nic z tych rzeczy, to tylko ja jestem beznadziejną mameją, a na nie zwalam winę. Jeszcze zobaczymy, kto będzie sędzią!
– Nie wyglądam, wiesz, zbyt pozersko? – pytam z żartobliwym akcentem stereotypowej lasi z San Fernando Valley.
– Wyglądasz apetycznie – mówi Dev.
– Ale powiedz szczerze, czy ja cię pociągam, tak fizycznie? Bo że jesteśmy bratnimi duszami, to już wiem.
– Skoro mam być szczery, to powiem. Tak, Laurie, pożądam cię tak bardzo, że samotne noce w oceanie bywają dosłownie bolesne.
– Bo dobrze wiem – ciągnę, dopinając pasek z saszetką i wkładając doń telefon, dodatkowo zabezpieczony foliową torebką – że u humbaków okres godowy przypada w kwietniu, a teraz mamy sierpień.
– W kwietniu przypada okres godowy dla mojej rasy. Ludzie za to czują pożądanie przez cały rok, a moje plemię ma w sobie domieszkę ludzkiej krwi. Poza tym prawdziwa miłość przełamuje nawet tak silne uwarunkowania.
– A więc i ty wiesz, że jest prawdziwa – mówię, przytulając się na moment do niego. – Dobrze, będę to mieć na uwadze. Powiesz mi, kiedy będziesz mieć ochotę.
            Łatwo mi mówić takie rzeczy, kiedy wewnętrznie jestem napalona jak w centralnym. Mimo wszystko biorę się w garść. Zakładam gogle na czoło, zarzucam na plecy butlę i starannie poprawiam paski, żeby mi nie zjechała. Płetwy na razie przypinam do paska. Devlin zamyka auto i rusza na wydmy, a ja za nim.
            Trzymając się za ręce, wędrujemy przez łany wydmowej roślinności, potem przez goły piasek, ku granatowej wstędze oceanu. Staram się nie przypominać sobie obsesyjnie zdjęć parzących się waleni z różnych książek i stron internetowych. Przynajmniej dobrze, że jestem na nieznanym terenie i muszę się rozglądać, to trochę absorbuje moją uwagę. Gdyby takie myśli mnie naszły w miejscu dobrze znanym, przed domem albo na Szóstej Ulicy, przepadłabym z kretesem.
– Boisz się? – pyta Dev.
– Z tobą nie boję się niczego, słoneczko. Tylko pamiętaj, że jeszcze nie za dobrze pływam.
– Spokojnie, ja cię wszystkiego nauczę i będę cały czas przy tobie. Jeśli zaczniesz iść na dno, ja cię wyciągnę na powierzchnię. Na tym, między innymi, polega miłość.
– Kocham cię, Devlin.
            Docieramy na skraj oceanu. To wspaniałe uczucie, kiedy stoisz na mokrym piasku, a fale w regularnych odstępach uderzają cię w stopy i podmywają wokół nich grunt, aż się zapadasz po kostki w miękkim, plastycznym podłożu. Dev wchodzi do wody i zatrzymuje się dopiero wtedy, gdy woda sięga mu do połowy łydki.
– W porządku, Laurie. – Ogląda się przez ramię. – Załóż płetwy, a potem obejmij mnie z boku w talii.
            Znów się czerwienię, odnosząc niemiłe wrażenie, że czytał mi w myślach, bo inaczej dlaczego miałby powiedzieć: „obejmij mnie, zboku, w talii”? Ale skupiam się na czynnościach do wykonania. Gumowe płetwy doskonale pasują do mojego rozmiaru buta, choć wyglądają na dużo większe. Tylko chodzić w nich trudno, elastyczne końce wciąż zaczepiają o piasek. Przytulam się do lewego boku Devlina, krzyżując ręce na jego prawym biodrze. Jest tak gorący! Gdyby nie ten kombinezon, z miejsca bym oszalała.
            Tymczasem chłopak wprowadza mnie w głąb. Woda sięga mi do kolan, potem do pachwiny, wreszcie do pasa.
– Gotowa? – słyszę jego głos.
– Dla ciebie zawsze!
            Dev rzuca się do przodu, a ja lecę za nim, padając obok jego pleców. Zamykam oczy, chroniąc je przed słoną wodą. Mogłam naciągnąć gogle, ale za bardzo się zachwycałam Devlinem, a teraz już nie mam wolnych rąk. On zaczyna płynąć, jego ręce i nogi pracują. Ciągnie mnie za sobą, uwieszoną z lewej; jest taki silny! Co prawda raz na jakiś czas niechcący uderza mnie kolanem w brzuch, ale byłoby gorzej, gdyby holował mnie bezpośrednio za sobą. Potem nagle się okazuje, że już nie w brzuch, a w łydkę. Po chwili w ogóle przestaje mnie trącać. Co jeszcze dziwniejsze, dłonie, które splotłam na jego biodrze, już się ze sobą nie stykają! Zaraz, one się stopniowo oddalają! Robi się coraz szerszy, jakbym obejmowała szybko rosnące drzewo! Otwieram oczy. O Boże, on jest ciemnogranatowy! I coraz większy! Po chwili już nie obejmuję Devlina, tylko leżę krzyżem na jego grzbiecie. On… przybrał swoją prawdziwą postać!
            To niesłychane. Znowu jadę na grzbiecie humbaka! I to mojego osobistego! Po pewnym czasie zdobywam się na odwagę, żeby na czworakach przemieścić się naprzód. Wstaję i choć nogi mi drżą, rozglądam się. Z tyłu wybrzeże Kalifornii coraz bardziej się od nas oddala. Przed nami tylko horyzont, cienka linia między błękitem a granatem. Po bokach wspaniałe, umięśnione płetwy piersiowe, które jeszcze przed chwilą były jego dłońmi…
            Wydaję radosny, nieartykułowany wrzask. Wtem czuję przypływ bardzo pozytywnych emocji: czułości, przywiązania. Nie moich, tylko jego, jakby przelał mi je prosto w głowę.
Czujesz się bezpiecznie, Laurie? – taki jest sens tego, co on mi przekazuje. Ale nie słyszę w głowie głosu, jak to było z Fiodorem i jego bandą, tylko myśli, obrazy i odczucia.
Oczywiście, słoneczko – formułuję myśl i staram się pchnąć w tym samym kierunku, z którego nadeszła wypowiedź Deva.
Rozumiesz, co mówię! – napływa do mnie radosne zaskoczenie. – To doskonale.
No właśnie. Dlaczego nie mogliśmy się tak porozumiewać, kiedy wiozłeś mnie po awanturze z orkami?
­Nasza więź nie była jeszcze wystarczająco silna.
– A teraz już jest?
– Inaczej nie płynęlibyśmy na spotkanie z moim plemieniem.
            Podróż trwa, jest mi dobrze. Dev czasem pływa wynurzony, czasem zanurza się płytko, wioząc mnie tak, abym tylko głowę miała ponad powierzchnią wody. Raz na jakiś czas robi wydech, wystrzeliwując z nozdrzy spektakularną fontannę. Zalewa mnie, ale to mi nie przeszkadza, bo i tak jestem już cała mokra. Równocześnie pomaga mi szlifować umiejętności telepatyczne.
Wkrótce zaczynam ćwiczyć pływanie. Ześlizguję się z grzbietu Devlina do wody i płynę wzdłuż jego boku. On zaś mi doradza, pokazuje, co powinnam zmienić i w razie potrzeby przytrzymuje płetwą. Idzie mi całkiem nieźle, awaryjnej butli używam tylko dwa razy po kilkanaście sekund, raz zaczynam iść na dno, ale on podpływa pode mnie i niczym winda wypycha na powierzchnię. Jest wspaniale!
Odpoczywając po tak wyczerpującej lekcji, dostrzegam w pewnym momencie wodotrysk na horyzoncie. To już nasi? Czy ktoś inny, może orki?! Dev czuje mój niepokój, ale uspokaja mnie, że nie mam się czego bać.
I nagle, kiedy jesteśmy blisko, kilkanaście stóp na lewo od nas wyłania się z wody paszcza innego humbaka. Z prawej wynurza się drugi, za sobą widzę jeszcze dwa inne. Gdzieś w oddali młode, ale już rosłe cielę wyskakuje ponad powierzchnię i opada, wzbudzając falę, która przechodzi po grzbiecie Deva i odrzuca mnie aż do płetwy grzbietowej. Zaraz, to Nuala, którą uratowałam na plaży!
Wieloryb o dość dojrzałym wyglądzie spogląda na mnie uważnie.
A więc ty jesteś Laurie – odczuwam dość przyjazny przekaz. – Miło nam cię powitać w naszym plemieniu.
Jestem zaszczycona. Gdybym tylko wiedziała
Nazywam się Eamon Profundis – oznajmia najstarszy samiec. – A tam, po mojej prawej, to moja partnerka Aoife. Z tego, co już o tobie wiemy, można sądzić, że nasz syn Devlin odznacza się nie tylko dobrym gustem, ale i rozsądkiem.
– Dziękuję za komplement, proszę pana – odpowiadam nieco zmieszana
– Proszę, wejdź do wody – odzywa się Dev.
            Po raz kolejny zsuwam się do oceanu i udaje mi się utrzymać na powierzchni. Dla pewności chwytam lewą płetwę mojego chłopaka. Właściwie żadnej różnicy w stosunku do trzymania się za ręce, prawda?…
Ci, których teraz widzisz – mówi Devlin – to wuj Aidan, kuzyni Donal i Turloch, a dalej Laoise, Eithne i Muireen. Nualę znasz.
            Nie dam rady od razu zapamiętać tego wszystkiego. Posejdonie słodki, żebym tylko czegoś nie pokopała. Nie wolno mi się skompromitować przed rodziną ukochanego!
To nie wszyscy – odzywa się Eithne. – My jesteśmy tylko główną grupą.
Mam nadzieję, dziecko, że jesteś świadoma, na co się zdecydowałaś – zwraca się do mnie Aoife, przyjaźnie, ale stanowczo. – Devlin jest kochany, ale twoje życie z nim nie będzie łatwe.
Och, takie tam gadanie! – wcina się wuj Aidan. – Matki chłopców zawsze mówią partnerkom swoich synów, żeby nie wiązały się z tymi łobuzami, bo sobie zmarnują życie.
Mamo, ja ją na pewno kocham – reaguje Dev. – Przecież czujecie, że nawet porozumiewa się po naszemu. Pomyślcie, ile moglibyśmy we dwoje zrobić dla plemienia!
            Wieloryby patrzą na mnie, jedne z zaciekawieniem, inne w zamyśleniu. Nie czuję ich emocji – widać telepatyczna więź nie pozwala czytać w cudzym umyśle, a tylko odbierać te myśli i uczucia, które nadawca sam udostępnia.
            Nagle dostrzegam coś kątem oka. Fale przecina charakterystyczna wysoka, trójkątna płetwa, czarna jak smoła. Wpadam w panik1)ę.
– Tam jest orka!!! – zapominam się i krzyczę na głos.
Nie ma obawy, kochanie – odpowiada mama Devlina. – To tylko Pankracy.
            Nic nie rozumiem. Orki polują na humbaki, porywają ich cielęta. Jakim cudem którejś udaje się żyć z nimi w harmonii? Skąd wiedzą, że coś jej nagle nie odbije?
– Uszanowanie szanownej pannie – tym razem wyraźnie słyszę w głowie głos. – Bać się mnie nie trzeba.
Skąd się tu wziąłeś? – pytam telepatycznie, nie zawracając sobie głowy różnicami pomiędzy komunikacją z humbakiem a z orką.
– Jako młody byk byłem łobuzem. Rabowaliśmy i pożerali wszystko, co spotkaliśmy na swoim szlaku. Któregoś razu napadliśmy na plemię Profundisów, żeby porwać cielęta, ale ich było więcej, dostaliśmy wszyscy wciry. Ciężko ranny trafiłem do niewoli, ale pan Eamon się nade mną zlitował. Od tej pory służę plemieniu własnym życiem jako ochrona i tłumacz.
Miło cię poznać, Pankracy – staram się nie przekazywać mu strachu i odrazy, jakie od czasu incydentu z Fiodorem budzą we mnie orki.
– Jeśli moja obecność pannę stresuje, będę się trzymał na uboczu – obiecuje Pankracy i szybko odpływa.
            Cały czas podziwiam wieloryby. Nie mogę oderwać od nich wzroku, a gogle pozwalają mi patrzeć na nowych znajomych także pod wodą. Devlin oczywiście najpiękniejszy z nich, ale nie sposób gapić się tylko na niego, kiedy po prostu jestem ze wszystkich stron otoczona humbakami.
Co teraz ze mną będzie? – pytam niepewnie.
Dobrze rozumiem, że chcesz należeć do naszego stada? – pyta mnie ojciec Deva.
Oczywiście! Czeka mnie jakiś obrzęd przejścia?
– Nie ma żadnych obrzędów – odpowiada kuzyn Turloch. – Chcesz dołączyć, to po prostu zaczynasz z nami pływać. Jeśli dotrzymasz tempa.
            Przez fale niesie się seria rzewnych zaśpiewów. Nic z tego nie rozumiem, ale zaraz dopada mnie przekaz myślowy i aż czuję w ustach smak ryby.
– Jest ławica – oznajmia senior rodu. – Prosimy na obiad.
           


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz