Od operacji „Niniwa” mija
tydzień. Z lokalnych mediów, a także od braci Andreas, dowiaduję się, że straż
przybrzeżna zaprzestała poszukiwań desperata, który skoczył ze skały na Trinidad
Head. Nikt z nas nie widział Garcii i Skinnera, w samej Eurece ani w okolicach.
Za parę dni Maciek będzie mógł opuścić szałas na rzecznej wyspie i zacząć się
rozglądać za robotą. Na razie krejzolka Ashley raz na jakiś czas go odwiedza.
Tymczasem nadchodzi dzień,
kiedy Robin musi nas opuścić. Siedzimy w pizzerii na Woodley Island, tam, gdzie
po raz pierwszy Kenny Andreas zobaczył miłość swojego życia. Trudno mu się
dziwić, Robin jest nie tylko prześliczną osobą, ale w dodatku niezwykle ciepłą
i sympatyczną, choć image ma heavymetalowy i lubi wrzucać do sieci selfie,
na których pozuje z niebezpiecznymi narzędziami. Widzę to wyraźnie, kiedy sobie
spokojnie rozmawiamy przy koktajlach mlecznych. Wokół spokojnym krokiem
przemieszczają się klienci z tacami, z głośników jakiś Anglik śpiewa, że jest
aligatorem.
– Kenny powiedział mi coś niesamowitego – mówi Robin. –
Podobno twój Dev jest… waleniołakiem?
– Nie, to niezupełnie tak. Byłby
waleniołakiem, gdyby był człowiekiem zmieniającym się w wieloryba. A on jest
wielorybem zmieniającym się w człowieka. Podobno to coś w genach.
– Czy to się nie liczy jako bestialitas? – pyta nieśmiało, ale
z życzliwością.
– Jest bardziej inteligentny od
niejednego Amerykanina. Mam prostą zasadę: związek nie jest zboczony, jeżeli możesz
się z partnerem porozumieć na równym poziomie.
– Wspaniali z was ludzie –
wzdycha Robin. – Szkoda, że nie mogę tu dłużej zostać.
Kenny
wraca do stolika, siada na kanapie. Robin tuli się do niego, obejmując
ramieniem. Aż dreszcz mnie przechodzi na widok ich szczęścia, ale przypominam
sobie, że sama za parę godzin mam randkę. Właśnie dlatego ubrałam się
odpowiednio: w ciemnoczerwoną bluzkę z rękawem, grafitową spódnicę do kolan i kabaretki,
które zresztą założyłam dopiero po robocie.
– No, co słychać? – pyta Andreas.
– Laurie opowiadała mi o swoim chłopaku,
kochanie. Potwierdziła, że mówisz prawdę.
– No ba – posępnie odpowiada Kenny,
z czułością mierzwiąc włosy… jej czy jego? Nieważne.
W telewizorze pod
sufitem pojawia się nagle obmierzłe ryło Jasona Barbera. To zwiastun jego nowego
reality show „Brzydkie Wieśniątko”. Wygląda na to, że wraz z ociekającą złotem współprowadzącą,
Khwincy Karapetian, zaprasza dziewczyny z prowincji do tak zwanego wielkiego
świata, żeby „wyprowadzić je na ludzi”. Cięcie na twarz piętnastoletniej Rhondy
z Loachapoka (gdzie, do diaska, właściwie leży Loachapoka?), zaszokowanej nieziemskim
przepychem willi z basenem w Bel Air. Przynajmniej dobrze, że dźwięk wyciszony,
ale i tak mam dość.
– Chodźmy może – proponuję, żeby
nie mieć już do czynienia z tą abonamentacją.
Nabrzeżem
docieramy w miejsce, gdzie stoi jacht braci Andreas. Billy, rozebrany aż do
pasa, siedzi na nadbudówce i coś majstruje przy linach. Kenny i Robin stają przy
trapie, biorą się za ręce.
– To były najpiękniejsze wakacje
mojego życia – stwierdza Robin ze łzami w oczach. – Jezu, Kenny, jak ja cię
kocham, skurczybyku, po skończeniu liceum pójdę na Berkeley, żeby mieć cię
bliżej.
– Nie gadaj, tylko przyjedź
szybciej – odpowiada Kenny łamiącym się głosem.
Stoją
tak i trzymają się w ramionach, w końcu się rozdzielają, powoli i z najwyższą
niechęcią. Robin spogląda na mnie.
– Laurie, pozdrów Ashley i jej cyborga!
Wspaniała z was paczka, cudowni ludzie! Siema!
Odwraca
się i rusza krawędzią nadbrzeża. Gdzieś tam w oddali, za lasem masztów i
takielunku, Robin ma swój jacht, zaraz odpłynie z rodzicami na południe, kursem
na Los Angeles i dalej na Tijuanę… Kenny stoi nieruchomo, odprowadzając wzrokiem
ukochaną osobę. W końcu, upewniwszy się, że już jej nie widzi, odzyskuje mobilność.
– Kurde balans, już tęsknię – mówi
nieco melancholijnym tonem. – Potrzebujesz podwiezienia, Laurie?
– Dam sobie radę, Dev ma po mnie
przyjechać.
– No to spoko – stwierdza Kenny z
ulgą. – My tu z Billym jeszcze popracujemy, żeby za parę dni łódka już była zdatna
do żeglugi pełnomorskiej.
Żegnam
się z Andreasami i wychodzę na parking. Jest pogodny dzień, słońce świeci, ale nie
ma skwaru. Może za parę lat globalne ocieplenie wszystkich nas wykończy, ale na
razie można jeszcze dość spokojnie żyć.
Na parking wjeżdża
znajome auto. Nie muszę nawet patrzeć na rejestrację, już po samym kolorze i
kształcie karoserii moje serce rozpoznaje, że to ON. Zajmuje jedno z wolnych
miejsc, wyłącza silnik i wysiada. Mój Devlin!
– Hej, słoneczko! – wołam,
machając do niego ręką.
Dev
spogląda na mnie i jego łagodny uśmiech gwałtownie przygasa.
– Stało się coś? – pytam zaniepokojona.
– Właściwie to nic.
– A naprawdę?
– Twoje nogi… – mówi Devlin ponurym tonem.
– Coś z nimi nie tak?
– Nie, tylko ta siatka… Źle mi
się kojarzy. Moja kuzynka Aileen kiedyś zaplątała się w sieć rybacką i…
– Przepraszam, nie miałam pojęcia.
– Pocieszająco przytulam się do jego ramienia. – Zaraz to zdejmę, dobrze?
Dev
wraca za kierownicę, a ja chowam się za autem i szybko ściągam kabaretki. Też
miałam pomysł! Chciałam wyglądać dla niego pociągająco, a przywołałam tragiczne
wspomnienia. Te różnice kulturowe mnie w końcu wykończą!
Milczy,
kiedy jedziemy na północ przez most, w stronę Samoa. Trochę mnie to martwi.
Czyżbym znów skwasiła atmosferę? I znowu będziemy musieli zrobić sobie przerwę?
– Moi rodzice bardzo chętnie cię
poznają – oświadcza dopiero po chwili, nie spuszczając oczu z drogi.
– Naprawdę? Nie mają nic
przeciwko temu, że wiążesz się ze człowiekiem?
– To u nas nic dziwnego. Od setek
lat humbaki brały sobie człowiecze córki za żony. Dlatego niektórzy z naszego
rodu mogą się zmieniać w ludzi.
– Czyli masz w sobie ludzkie geny
– odpowiadam z ulgą. – Jesteś częściowo człowiekiem, a więc w naszym związku
nie ma tak naprawdę nic niewłaściwego.
– Oczywiście, że nie ma – zgadza
się Dev. – Choć moi rodzice z początku byli nie do końca przekonani.
– Wyobrażam sobie. Romans ziemnowodny
ma swoje specyficzne problemy.
– Wydawało im się, że to tylko
chwilowe zauroczenie, że lądowa panna po prostu zawróciła mi w głowie i samo
przejdzie. Ale ja wiem, że jest inaczej.
– Nie przejdzie, słoneczko –
potwierdzam. – Nie chcę, żeby przechodziło. I nieważne, co na to powie moja
rodzina. Jestem twoja.
Przez
pewien czas mamy z prawej lśniące, szeroko rozlane wody Arcata Bay. Potem przejeżdżamy
przez miejscowość Manila. Nie tę, z której przyjechała Cristina – znacznie
mniejszą.
– A czy zdarzają się związki w
drugą stronę? – pytam z ciekawości. – To znaczy ludzki mężczyzna i wielorybia kobieta?
– Oczywiście, i to nawet częściej
– przyznaje Dev. – Ale bardzo rzadko doczekują się dzieci.
– Dlaczego?
– Przypuszczam, że, eee… ze
względów praktycznych. Zapłodnienie w takiej konfiguracji to dość trudne
zadanie. Zresztą samo zaspokojenie naszej kobiety przez waszego mężczyznę to
nie bułka z masłem.
– Jestem w stanie to sobie wyobrazić
– mówię drżącym głosem.
Do jasnej, po co
on mi to powiedział? Naprawdę wyobrażam sobie taką scenę, a im bardziej staram
się o niej nie myśleć, z tym większymi szczegółami się mi ona ukazuje. Czuję
narastające podniecenie, tak gorące, a równocześnie tak pieruńsko niewłaściwe.
Gdybym zrobiła to, co mam w tej chwili największą ochotę zrobić, mogłabym
spowodować groźny wypadek samochodowy!
– Niektórzy z waszych są w tej
dziedzinie naprawdę gotowi na wszystko – opowiada. – Dwa lata temu na Zachodnim
Wybrzeżu miała miejsce tajemnicza fala kradzieży torped z muzeów morskich i baz
marynarki wojennej.
– Rzeczywiście – przyznaję,
rumieniąc się. – Coś czytałam w internetach, ale nie przyszło mi do głowy, że może
chodzić… o to. Chcesz powiedzieć, że ktoś po prostu szukał odpowiedniego
rekwizytu, żeby zrobić dobrze swojej ukochanej?
Devlin
kiwa głową.
– To nie był nikt związany z naszym
stadem, znałem go tylko ze słyszenia. Ukradł chyba siedem torped, ale okazało
się, że to nie wystarczy. W końcu policja złapała go w Nevadzie, kiedy próbował
ukraść lokomotywę górniczą. Myśleli, że chciał ją po prostu sprzedać na złom.
– No to faktycznie, w odwrotnej
konfiguracji łatwiej – stwierdzam, choć brakuje mi tchu od nachodzących mnie wizji.
– Takiej jak ja i ty.
Zdaję
sobie sprawę, jak to musiało zabrzmieć, ale już się mocniej nie czerwienię, bo się
nie da. Okna są opuszczone do samego dołu, ale to nie pomaga.
– Nie zrobimy niczego, dopóki nie
będziesz pewna, że tego chcesz – oznajmia Devlin. Skubaniec, w ciągu tej
rozmowy ani razu się na mnie nie obejrzał! No i dobrze, bo gdyby teraz jeszcze wbił
we mnie te swoje granatowe głaza… Już wcześniej się zdarzało, że go pragnęłam,
ale nigdy dotąd tak mocno, gotowa jestem szczytować od samego myślenia.
Na
szczęście Dev daje po hamulcu i skręca w lewo, w boczną drogę wiodącą na wydmy.
Gdzieś tu jest zejście na plażę, na małym parkingu stoi pickup i jakaś poobijana
czerwona osobówka.
– A co, jak kogoś spotkamy? –
upewniam się.
– Wejdziemy w krzaki – odpowiada Devlin.
Wysiadamy.
Rozglądam się i próbuję ochłonąć, a mój morski chłopak otwiera bagażnik.
– Chodź no tu, Laurie, mam dla
ciebie prezent.
Podchodzę
bliżej. W bagażniku leży obszerna reklamówka. Dev zachęca mnie, żebym zajrzała
do środka. Jakiś granatowy ciuch. Bluzka? Jednoczęściowy kostium kąpielowy? Nie,
jeszcze lepiej: krótki piankowy kombinezon, jaki noszą nurkowie albo surferzy.
Podnoszę go i przymierzam. Chyba jest na mój rozmiar, ma rękawy do łokci i
nogawki do kolan.
– Podoba ci się? – pyta Devlin.
– Szalenie! Mógłby być trochę bardziej
kolorowy, ale to innym razem.
– Chciałbym, żebyś go założyła na
spotkanie z moją rodziną. Całkiem nieźle trzyma ciepło.
Uśmiecham
się do ukochanego. Wprawdzie chciałam zrobić na nim wrażenie liliowym bikini,
które mam pod spodem, ale skoro mamy dziś wypłynąć na pełne morze, to lepiej będzie
podejść do sprawy praktycznie. Zresztą kiedy ja się zachwycałam kombinezonem,
on się zdążył rozebrać aż do kąpielowych szortów i promienie słońca padają na
jego idealne ciało. Przegrałam! To on na mnie robi wrażenie, zamiast odwrotnie!
– To jeszcze nie wszystko – oznajmia
Dev.
Faktycznie,
na dnie torby leży jeszcze plecak z sześciolitrową żółtą butlą do nurkowania i
płócienną kieszenią, gumowe płetwy, gogle i czarna saszetka na pasku.
– Wodoodporna – wyjaśnia. – W
razie, gdybyś chciała zabrać do wody jakąś elektronikę. A butla jest tylko na wypadek
sytuacji awaryjnej, będziemy się trzymać blisko powierzchni.
– Jesteś przekochany! – wybucham.
Wyrzucam ku niemu ręce i na moment dotykam jego ramion. – Ale i tak nie wiem,
czy na oceanie będę mieć zasięg.
Devlin
czeka oparty o samochód, a ja się przebieram, dając mu jednak szansę, żeby chociaż
przez chwilę spojrzał na mój kostium. Bluzkę i spódnicę zostawiam w bagażniku,
torebkę tak samo. Pianka do nurkowania okazuje się na mnie w sam raz.
Przeglądając się w szybie, muszę stwierdzić, że wyglądam niesamowicie! Z jednej
strony prawie seksownie, a z drugiej – tak profesjonalnie, jakbym całe życie
nic nie robiła, tylko nurkowała. A ja nawet nie umiem porządnie pływać kraulem.
O żabce czy, za przeproszeniem, delfinie już nie wspomnę, bo kojarzą mi się
głównie z tym, jak na szkolnym basenie Olivia Fairchild kazała swoim kumpelom,
żeby łapały mnie spod wody za nogi i podtapiały. Potem wmawiały wuefiście, że
nic z tych rzeczy, to tylko ja jestem beznadziejną mameją, a na nie zwalam winę.
Jeszcze zobaczymy, kto będzie sędzią!
– Nie wyglądam, wiesz, zbyt
pozersko? – pytam z żartobliwym akcentem stereotypowej lasi z San Fernando
Valley.
– Wyglądasz apetycznie – mówi Dev.
– Ale powiedz szczerze, czy ja cię
pociągam, tak fizycznie? Bo że jesteśmy bratnimi duszami, to już wiem.
– Skoro mam być szczery, to
powiem. Tak, Laurie, pożądam cię tak bardzo, że samotne noce w oceanie bywają dosłownie
bolesne.
– Bo dobrze wiem – ciągnę, dopinając
pasek z saszetką i wkładając doń telefon, dodatkowo zabezpieczony foliową
torebką – że u humbaków okres godowy przypada w kwietniu, a teraz mamy sierpień.
– W kwietniu przypada okres
godowy dla mojej rasy. Ludzie za to czują pożądanie przez cały rok, a moje plemię
ma w sobie domieszkę ludzkiej krwi. Poza tym prawdziwa miłość przełamuje nawet
tak silne uwarunkowania.
– A więc i ty wiesz, że jest prawdziwa
– mówię, przytulając się na moment do niego. – Dobrze, będę to mieć na uwadze.
Powiesz mi, kiedy będziesz mieć ochotę.
Łatwo
mi mówić takie rzeczy, kiedy wewnętrznie jestem napalona jak w centralnym. Mimo
wszystko biorę się w garść. Zakładam gogle na czoło, zarzucam na plecy butlę i
starannie poprawiam paski, żeby mi nie zjechała. Płetwy na razie przypinam do
paska. Devlin zamyka auto i rusza na wydmy, a ja za nim.
Trzymając
się za ręce, wędrujemy przez łany wydmowej roślinności, potem przez goły piasek,
ku granatowej wstędze oceanu. Staram się nie przypominać sobie obsesyjnie zdjęć
parzących się waleni z różnych książek i stron internetowych. Przynajmniej dobrze,
że jestem na nieznanym terenie i muszę się rozglądać, to trochę absorbuje moją
uwagę. Gdyby takie myśli mnie naszły w miejscu dobrze znanym, przed domem albo na
Szóstej Ulicy, przepadłabym z kretesem.
– Boisz się? – pyta Dev.
– Z tobą nie boję się niczego,
słoneczko. Tylko pamiętaj, że jeszcze nie za dobrze pływam.
– Spokojnie, ja cię wszystkiego nauczę
i będę cały czas przy tobie. Jeśli zaczniesz iść na dno, ja cię wyciągnę na
powierzchnię. Na tym, między innymi, polega miłość.
– Kocham cię, Devlin.
Docieramy
na skraj oceanu. To wspaniałe uczucie, kiedy stoisz na mokrym piasku, a fale w regularnych
odstępach uderzają cię w stopy i podmywają wokół nich grunt, aż się zapadasz po
kostki w miękkim, plastycznym podłożu. Dev wchodzi do wody i zatrzymuje się
dopiero wtedy, gdy woda sięga mu do połowy łydki.
– W porządku, Laurie. – Ogląda
się przez ramię. – Załóż płetwy, a potem obejmij mnie z boku w talii.
Znów
się czerwienię, odnosząc niemiłe wrażenie, że czytał mi w myślach, bo inaczej
dlaczego miałby powiedzieć: „obejmij mnie, zboku, w talii”? Ale skupiam się na czynnościach
do wykonania. Gumowe płetwy doskonale pasują do mojego rozmiaru buta, choć
wyglądają na dużo większe. Tylko chodzić w nich trudno, elastyczne końce wciąż zaczepiają
o piasek. Przytulam się do lewego boku Devlina, krzyżując ręce na jego prawym
biodrze. Jest tak gorący! Gdyby nie ten kombinezon, z miejsca bym oszalała.
Tymczasem
chłopak wprowadza mnie w głąb. Woda sięga mi do kolan, potem do pachwiny, wreszcie
do pasa.
– Gotowa? – słyszę jego głos.
– Dla ciebie zawsze!
Dev
rzuca się do przodu, a ja lecę za nim, padając obok jego pleców. Zamykam oczy,
chroniąc je przed słoną wodą. Mogłam naciągnąć gogle, ale za bardzo się zachwycałam
Devlinem, a teraz już nie mam wolnych rąk. On zaczyna płynąć, jego ręce i nogi
pracują. Ciągnie mnie za sobą, uwieszoną z lewej; jest taki silny! Co prawda
raz na jakiś czas niechcący uderza mnie kolanem w brzuch, ale byłoby gorzej,
gdyby holował mnie bezpośrednio za sobą. Potem nagle się okazuje, że już nie w
brzuch, a w łydkę. Po chwili w ogóle przestaje mnie trącać. Co jeszcze dziwniejsze,
dłonie, które splotłam na jego biodrze, już się ze sobą nie stykają! Zaraz, one
się stopniowo oddalają! Robi się coraz szerszy, jakbym obejmowała szybko
rosnące drzewo! Otwieram oczy. O Boże, on jest ciemnogranatowy! I coraz
większy! Po chwili już nie obejmuję Devlina, tylko leżę krzyżem na jego grzbiecie.
On… przybrał swoją prawdziwą postać!
To
niesłychane. Znowu jadę na grzbiecie humbaka! I to mojego osobistego! Po pewnym
czasie zdobywam się na odwagę, żeby na czworakach przemieścić się naprzód. Wstaję
i choć nogi mi drżą, rozglądam się. Z tyłu wybrzeże Kalifornii coraz bardziej
się od nas oddala. Przed nami tylko horyzont, cienka linia między błękitem a
granatem. Po bokach wspaniałe, umięśnione płetwy piersiowe, które jeszcze przed
chwilą były jego dłońmi…
Wydaję
radosny, nieartykułowany wrzask. Wtem czuję przypływ bardzo pozytywnych emocji:
czułości, przywiązania. Nie moich, tylko jego, jakby przelał mi je prosto w
głowę.
– Czujesz się bezpiecznie,
Laurie? – taki jest sens tego, co on mi przekazuje. Ale nie słyszę w głowie
głosu, jak to było z Fiodorem i jego bandą, tylko myśli, obrazy i odczucia.
– Oczywiście, słoneczko –
formułuję myśl i staram się pchnąć w tym samym kierunku, z którego nadeszła
wypowiedź Deva.
– Rozumiesz, co mówię! – napływa
do mnie radosne zaskoczenie. – To doskonale.
– No właśnie. Dlaczego nie
mogliśmy się tak porozumiewać, kiedy wiozłeś mnie po awanturze z orkami?
– Nasza więź nie była
jeszcze wystarczająco silna.
– A teraz już jest?
– Inaczej nie płynęlibyśmy na
spotkanie z moim plemieniem.
Podróż
trwa, jest mi dobrze. Dev czasem pływa wynurzony, czasem zanurza się płytko, wioząc
mnie tak, abym tylko głowę miała ponad powierzchnią wody. Raz na jakiś czas
robi wydech, wystrzeliwując z nozdrzy spektakularną fontannę. Zalewa mnie, ale to
mi nie przeszkadza, bo i tak jestem już cała mokra. Równocześnie pomaga mi szlifować
umiejętności telepatyczne.
Wkrótce zaczynam
ćwiczyć pływanie. Ześlizguję się z grzbietu Devlina do wody i płynę wzdłuż jego
boku. On zaś mi doradza, pokazuje, co powinnam zmienić i w razie potrzeby przytrzymuje
płetwą. Idzie mi całkiem nieźle, awaryjnej butli używam tylko dwa razy po kilkanaście
sekund, raz zaczynam iść na dno, ale on podpływa pode mnie i niczym winda wypycha
na powierzchnię. Jest wspaniale!
Odpoczywając
po tak wyczerpującej lekcji, dostrzegam w pewnym momencie wodotrysk na
horyzoncie. To już nasi? Czy ktoś inny, może orki?! Dev czuje mój niepokój, ale
uspokaja mnie, że nie mam się czego bać.
I nagle, kiedy
jesteśmy blisko, kilkanaście stóp na lewo od nas wyłania się z wody paszcza innego
humbaka. Z prawej wynurza się drugi, za sobą widzę jeszcze dwa inne. Gdzieś w
oddali młode, ale już rosłe cielę wyskakuje ponad powierzchnię i opada, wzbudzając
falę, która przechodzi po grzbiecie Deva i odrzuca mnie aż do płetwy grzbietowej.
Zaraz, to Nuala, którą uratowałam na plaży!
Wieloryb o
dość dojrzałym wyglądzie spogląda na mnie uważnie.
– A więc ty jesteś Laurie – odczuwam
dość przyjazny przekaz. – Miło nam cię powitać w naszym plemieniu.
– Jestem zaszczycona. Gdybym
tylko wiedziała…
– Nazywam się Eamon Profundis
– oznajmia najstarszy samiec. – A tam, po mojej prawej, to moja partnerka
Aoife. Z tego, co już o tobie wiemy, można sądzić, że nasz syn Devlin odznacza
się nie tylko dobrym gustem, ale i rozsądkiem.
– Dziękuję za komplement,
proszę pana – odpowiadam nieco zmieszana
– Proszę, wejdź do wody – odzywa
się Dev.
Po
raz kolejny zsuwam się do oceanu i udaje mi się utrzymać na powierzchni. Dla pewności
chwytam lewą płetwę mojego chłopaka. Właściwie żadnej różnicy w stosunku do
trzymania się za ręce, prawda?…
– Ci, których teraz widzisz
– mówi Devlin – to wuj Aidan, kuzyni Donal i Turloch, a dalej Laoise, Eithne
i Muireen. Nualę znasz.
Nie
dam rady od razu zapamiętać tego wszystkiego. Posejdonie słodki, żebym tylko
czegoś nie pokopała. Nie wolno mi się skompromitować przed rodziną ukochanego!
– To nie wszyscy – odzywa się
Eithne. – My jesteśmy tylko główną grupą.
– Mam nadzieję, dziecko, że jesteś świadoma, na co się zdecydowałaś – zwraca się do mnie Aoife, przyjaźnie, ale stanowczo.
– Devlin jest kochany, ale twoje
życie z nim nie będzie łatwe.
– Och, takie tam gadanie! –
wcina się wuj Aidan. – Matki chłopców zawsze mówią partnerkom
swoich synów, żeby nie wiązały się z tymi łobuzami, bo sobie zmarnują życie.
– Mamo, ja ją na pewno kocham –
reaguje Dev. – Przecież czujecie, że nawet porozumiewa się po naszemu.
Pomyślcie, ile moglibyśmy we dwoje zrobić dla plemienia!
Wieloryby
patrzą na mnie, jedne z zaciekawieniem, inne w zamyśleniu. Nie czuję ich emocji
– widać telepatyczna więź nie pozwala czytać w cudzym umyśle, a tylko odbierać
te myśli i uczucia, które nadawca sam udostępnia.
Nagle
dostrzegam coś kątem oka. Fale przecina charakterystyczna wysoka, trójkątna
płetwa, czarna jak smoła. Wpadam w panik1)ę.
– Tam jest orka!!! – zapominam
się i krzyczę na głos.
– Nie ma obawy, kochanie – odpowiada
mama Devlina. – To tylko Pankracy.
Nic
nie rozumiem. Orki polują na humbaki, porywają ich cielęta. Jakim cudem którejś
udaje się żyć z nimi w harmonii? Skąd wiedzą, że coś jej nagle nie odbije?
– Uszanowanie szanownej pannie –
tym razem wyraźnie słyszę w głowie głos. – Bać się mnie nie trzeba.
– Skąd się tu wziąłeś? – pytam
telepatycznie, nie zawracając sobie głowy różnicami pomiędzy komunikacją z humbakiem
a z orką.
– Jako młody byk byłem łobuzem.
Rabowaliśmy i pożerali wszystko, co spotkaliśmy na swoim szlaku. Któregoś razu napadliśmy
na plemię Profundisów, żeby porwać cielęta, ale ich było więcej, dostaliśmy
wszyscy wciry. Ciężko ranny trafiłem do niewoli, ale pan Eamon się nade mną zlitował.
Od tej pory służę plemieniu własnym życiem jako ochrona i tłumacz.
– Miło cię poznać, Pankracy
– staram się nie przekazywać mu strachu i odrazy, jakie od czasu incydentu z Fiodorem
budzą we mnie orki.
– Jeśli moja obecność pannę stresuje,
będę się trzymał na uboczu – obiecuje Pankracy i szybko odpływa.
Cały
czas podziwiam wieloryby. Nie mogę oderwać od nich wzroku, a gogle pozwalają mi
patrzeć na nowych znajomych także pod wodą. Devlin oczywiście najpiękniejszy z
nich, ale nie sposób gapić się tylko na niego, kiedy po prostu jestem ze wszystkich
stron otoczona humbakami.
– Co teraz ze mną będzie? –
pytam niepewnie.
– Dobrze rozumiem, że chcesz
należeć do naszego stada? – pyta mnie ojciec Deva.
– Oczywiście! Czeka mnie jakiś
obrzęd przejścia?
– Nie ma żadnych obrzędów –
odpowiada kuzyn Turloch. – Chcesz dołączyć, to po prostu zaczynasz z nami pływać.
Jeśli dotrzymasz tempa.
Przez
fale niesie się seria rzewnych zaśpiewów. Nic z tego nie rozumiem, ale zaraz
dopada mnie przekaz myślowy i aż czuję w ustach smak ryby.
– Jest ławica – oznajmia senior
rodu. – Prosimy na obiad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz