Wróciwszy
do domu po operacji „Niniwa”, jestem wykończona – z fizycznego
zmęczenia i z nerwów. Zasypiam szybko i głęboko, zaraz po szybkim
prysznicu. Cały czas w głowie kłębią mi się obrazy i dźwięki:
rozdzierający płacz Ashley, Skinner rzucający nią jak workiem
kartofli, Maciek przeskakujący przez barierkę… Wielorybia paszcza
otwierająca się wokół niego. I to, co było potem. Jak z
roztrzęsioną Ashley i braćmi Andreas ukryliśmy się w krzakach,
nasłuchując głośnej i pełnej przekleństw rozmowy między Garcią
a Skinnerem. W pewnym momencie Garcia wyciągnął komórkę i zaczął
z kimś rozmawiać bardzo łagodnym nagle głosem. Łatwo się było
domyślić, że relacjonował niepowodzenie profesorowi Wolfgangowi
von Schwarzgewittrowi. Z pomocą Billy'ego śledziłam tych dwóch z
daleka, żeby się upewnić, że wsiedli do auta i odjechali. Wkrótce
potem uczyniliśmy to i my. Kiedy odjeżdżaliśmy autem Kenny'ego z
parkingu u stóp Trinidad Head, nad morzem warczał już i trzepotał
helikopter straży przybrzeżnej.
Budzę
się cała obolała. Z trudem zwlekam się z łóżka, jakbym spała
o wiele za krótko. Na telefonie mam SMS z numeru Maćka: „Wszystko
OK”. Na razie tyle musi mi wystarczyć, bo zgodnie z tym, co
ustaliłam z tatą, przez najbliższe kilka dni muszę chodzić do
baru na przedpołudniową zmianę.
A
więc Devlin świetnie się spisał. Nie jest to typowe dla mężczyzn
w naszej kulturze, żeby tak chętnie i z tak dobrym skutkiem
wyciągać z tarapatów byłego swojej ukochanej – chociaż w
odwrotną stronę, kiedy to były ratuje obecnego, to może jeszcze
bardziej nieprawdopodobne. W każdym razie Dev pokazał, że jest mu
obca toksyczna zazdrość. W odróżnieniu od zazdrości
konstruktywnej – tej, która skłania człowieka, żeby bardziej
się angażował i w ogóle chciał być z dziewczyną, zamiast się
na nią obrazić. A jeszcze
robił jakieś aluzje, że przedstawi mnie stadu, będę jego
oficjalną… Jezu, ale jestem szczęśliwa!
Zmywszy
z włosów resztki farby i pozbywszy się ostatnich pozostałości
wczorajszego makijażu, na których zmycie byłam wczoraj zbyt
zmęczona, przed robotą tradycyjnie schodzę na śniadanie.
– Co
tam u Billy'ego i reszty? – pyta przyjaźnie mama. – Gdzie to
byliście wczoraj wieczorem?
– Pojechaliśmy
sobie na małą wycieczkę na Trinidad Head, popatrzeć na ocean.
Ostatnio tam byłam w maju. I wiecie, co, widziałam nawet wieloryba
przy samym brzegu!
– Następnym
razem możecie odwiedzić rezerwat Headwaters, podziwiać sekwoje.
– Trinidad
Head? – odzywa się ojciec. – Czytałem w internecie, że jakiś
dzieciak spadł tam wczoraj ze skały. Mam nadzieję, że nie miałaś
z tym nic wspólnego.
– Tato,
przestań – przewracam oczami. – Masz ostatnio jakąś strasznie
demoniczną wizję mnie. Nie jestem aż takim Jonaszem…
– A
propos, wczoraj dzwonił wujek Marvin – mówi mama. – Jak on
narzekał, że cię nie wychowaliśmy, że robi się z ciebie druga
Rachel, ani do pracy, ani do dziecka.
– Z
jednym i drugim Rachel radzi sobie całkiem nieźle, tak mi się
wydaje – odpowiadam spokojnie, – Za to Dustin nie jest rybakiem,
a mój Dev już tak.
Przed
wyjazdem do baru sprawdzam w sieci wiadomości. Faktycznie, pojawił
się news, że na punkcie widokowym na Trinidad Head doszło do
szarpaniny, w której wyniku młody człowiek spadł do oceanu. Straż
przybrzeżna nie zdołała go odnaleźć, żywego ni martwego, a
biuro szeryfa prosi o kontakt wszystkich świadków zdarzenia.
Z
bijącym sercem zastanawiam się, czy to oznacza dla mnie kłopoty.
Oprócz Garcii, Skinnera i naszej paczki na miejscu była tylko para
turystów po pięćdziesiątce – długowłosy siwy pan z brodą i
jego pulchna małżonka. Nawet oni widzieli tylko tamtych dwóch oraz
Maćka i Ashley. Ani ja, ani bracia Andreas nie angażowaliśmy się
fizycznie. Podbiegłam do balustrady dopiero po tym, jak Maciek
skoczył, poza tym byłam wystylizowana w taki sposób, żeby sama
siebie nie przypominać. To tyle, jeśli chodzi o ryzyko, że naoczni
świadkowie mnie zakapują. Chyba że w grę wchodzą jeszcze
nagrania z kamer bezpieczeństwa. Co innego Ashley, ona faktycznie
może być narażona. Trzeba coś na to wymyślić.
Tymczasem
nadchodzi kolejny dzień pracy. Nadchodzi i mija bardzo szybko.
Pojawia się Charlie Courtney, zawraca tacie głowę o jakieś
techniki narracyjne, ale nie mogę się skupić na słuchaniu ich
dyskusji. Pragnę tylko jednej rzeczy: dowiedzieć się, że sprawa z
Maćkiem jest już załatwiona. Ale mogę to sprawdzić dopiero po
piętnastej.
Kiedy
wychodzę z „Albatrossa”, Kenny ze swoim autem czeka już na mnie
przy chodniku. Zajmuję miejsce z tyłu, obok krejzolki Ashley, która
z nerwów ogryza pasek od torebki. Obok kierowcy siedzi Billy.
– A
gdzie Robin? – pytam, zatrzaskując drzwi.
– Dziś
wyrusza z rodzicami w rejs po Arcata Bay. Mam was wszystkich
pozdrowić.
Odjeżdżamy
sprzed baru i kierujemy się na Redwood Highway, która poprowadzi
nas na południe.
– Do
tej pory nie mogę uwierzyć w to, co widziałem – mówi Billy. –
Ten wieloryb, i jak on go chapnął… Poważnie ty go jakoś
wezwałaś w to miejsce, Laurie?
– Tak,
to ja go jakoś wezwałam – oświadczam, przeciągając się z
dumą.
– A
co, jak on nie wypluje Maćka? – pyta przejęta Ashley. – Albo
wyrzuci go gdzieś na środku oceanu?
– Mówiłam
ci już, że nie ma powodu do nerwów. Mam potwierdzenie, że już go
wypluł na jednej z wysp na Eel River, na zachód od Fortuny. Czekają
tam na nas, twój Maciek i mój Devlin.
– Obaj?
Łiii! Tylko czy są bezpieczni?
– Po
tym, co przeżyli, bardziej niebezpiecznie już być nie może.
– Ten
helikopter, któryśmy wczoraj widzieli, to był nasz starszy –
mówi Kenny zza kierownicy. – Mało brakowało, żeby nas zobaczył.
– Ale
jaja – odpowiadam. – Tylu ludzi zaangażowanych, straż
przybrzeżna, biuro szeryfa… Jeżeli nasz udział się wyda, to
będziemy musieli się oddać na dziesięć lat w niewolę, żeby
odrobić karę, którą nam przysolą.
– Nikt
im nie kazał tam przyjeżdżać! – protestuje krejzolka.
– Ty,
Ashley, uważaj! – ostrzegam ją. – Ciebie jako jedyną widzieli
przypadkowi świadkowie. No i mnie, ale byłam przebrana. Żebyś się
przypadkiem komuś nie wygadała! Bo jakby co, to wszystkiego się
wyprzemy!
– Boże,
Laurie, nie bądź taka ostra, przecież zależy mi na tym, żeby nie
stracić Maćka… – odpowiada Ashley smutnym głosem.
Jedziemy na południowy wschód, w kierunku na miasto Fortuna. W
Loleta skręcamy na zachód. Szlak prowadzi przez rozległe
pastwiska, z których naszemu samochodowi przyglądają się z
nieufnością flegmatyczne krowy. Wiejskimi drogami, czasem
wyboistymi, gruntowymi, a czasem pokrytymi lichym asfaltem, docieramy
w końcu w lasy nad Eel River. Zostawiamy auto na leśnej ścieżce,
pod rozłożystą koroną drzewa.
– Tylko
żeby jakieś ptaszyny go nie pomalowały – rzuca Billy.
– Nie
widzę żadnych – stwierdza Ashley, spoglądając w górę.
W cieniu gałęzi panuje przyjemny chłód. Bracia wyciągają z
bagażnika torbę sportową, do której wpakowali koc, prowiant i
kawałek liny. Po krótkim leśnym spacerze wychodzimy nad rzekę. Od
południowej strony Eel River jest szeroko rozlana, ale za to od
północy nurt rozgałęzia się na kilka drobnych odnóg,
poprzedzielanych piaszczystymi łachami lub zielonymi wyspami.
– To
na pewno ta? – powątpiewa krejzolka.
– No
pewnie, przecież widzisz kapotę na drzewie – rzuca Kenny.
Na przeciwległym brzegu, na tle ściany świerków, wyraźnie
odcina się fioletowa plama. To koszulka, którą wczoraj miał na
sobie Maciek. Wywiesił ją na wprost miejsca, w którym jest na tyle
płytko, żeby się dało przejść w bród.
Ściągam
sandały i szybkim krokiem przekraczam płytki nurt, sięgający mi
do kostek, prowadząc za sobą innych niczym Mojżeszyni przez Morze
Czerwone. Potem biegnę na przełaj przez łachę. Ślady stóp, po
każdym moim kroku od razu wypełniające się wodą, tworzą wyraźną
linię na jasnobrunatnej, lśniącej od wilgoci powierzchni.
Krejzolka Ashley biegnie kawałek za mną. Docieramy razem do
kolejnej rzecznej odnogi, już nieco szerszej i głębszej, więc to
jest dobry moment, żeby poczekać na chłopaków.
– Bardzo
tu głęboko? – pyta Kenny.
– Nie
wiem, ty z nas najlepiej pływasz.
– W
porządku, brat, dawaj linę.
Billy
stawia torbę na piasku i z bocznej kieszeni wyciąga zwiniętą
jasnozieloną linę z fioletowymi ukośnymi włóknami. Rozbieram się
do kostiumu, Ashley tak samo, a wszystkie ubrania wrzucamy do torby.
Kenny ściąga koszulę, podwija nogawki szortów i opasuje się liną
w pasie. Wchodzi do wody. W tym miejscu rzeka ma jakieś dziesięć
jardów szerokości,
ale nie wiadomo, jak głęboka. Dlatego Kenny sprawdza teraz
głębokość, a Billy go asekuruje, rozwijając linę z miejsca, w
którym stoimy.
Okazuje się, że woda sięga Kenny'emu nieco wyżej pasa, więc nie
jest źle. Wychodzi na tamten brzeg tuż obok koszulki zawieszonej na
gałęzi. Nieco niżej przywiązuje koniec liny. Korzystając z
powstałego w ten sposób zabezpieczenia, wchodzę do wody. W
najgłębszym miejscu sięga mi prawie do piersi, a jej chłód w
pierwszej chwili zapiera mi dech, ale myśl o Devlinie nie pozwala mi
się rozproszyć i szybko wychodzę na brzeg. Teraz kolej na Ashley.
Wchodzi, potyka się i na moment znika cała pod wodą, ale szybko
wstaje, bo trzymała się liny. Ostatni przeprawia się Billy, niosąc
wysoko nad głową torbę, w której leży cała nasza odzież.
Kiedy we czwórkę stoimy już na rzecznej wyspie, Kenny bierze się
do zwijania liny.
– Zostaw
ją na drzewie, brat – sugeruje Billy. – Przecież będziemy
jeszcze wracać.
– Dobra,
przykryję gałęzią, żeby jej ktoś nie rąbnął.
– Daj
spokój, kto by miał? Przecież tu nie ma nikogo – odpowiadam
beztrosko i wchodzę pomiędzy drzewa. Bolesne ukłucie w podeszwę
każe mi wprowadzić korektę. – Ale słuchajcie, lepiej założyć
buty, bo tu są szyszki!
Na mapie wyspa jest spora, ale wędrówka przez mieszany las nie
trwa długo. Ta okolica tchnie jakimś prymitywnym, dzikim urokiem,
choć świerki nie są tak majestatyczne jak sekwoje, którymi
szczyci się nasze hrabstwo. Wąski strumień pluszcze po nierównym
gruncie, lśniąc w plamach słońca wpadających przez korony drzew,
a nad strumieniem, na starym, przewróconym pniu siedzą dwaj
przystojni młodzi ludzie, ubrani wyłącznie w szorty, jeden
granatowe, drugi pomarańczowe… Zaraz, to przecież nie są ludzie!
– Ashley!
Laurie! – krzyczy z radością Maciek, a Devlin macha do nas i
przegryza kawałkiem surowej ryby.
Biegniemy do nich, bracia Andreas pozostają w tyle. Krejzolka
Ashley z rozbiegu przeskakuje potok i już jest w ramionach Maćka.
Ja zbliżam się do Deva z większą godnością i choć na widok
jego harmonijnie zbudowanego ciała krew zaczyna mi wrzeć w żyłach,
powstrzymuję się od zaciągnięcia go w najbliższe krzaki i tylko
skromnie patrzymy sobie w oczy, trzymając się za ręce.
– Wszystko
dobre, co się dobrze kończy, nie? – mówi Billy Andreas.
– Nic
się nigdy nie kończy, przyjacielu – odpowiada Devlin. – Nawet
śmierć to jest koniec tylko dla ciebie, a nie dla wszystkich
dookoła.
– To
ty jesteś Devlinem, filozofie?
– Nie
da się ukryć.
Przedstawiam braciom swojego chłopaka, Ashley już go zna. Billy
wyciąga z torby koc, dwie butelki coli i pojemniki z kanapkami.
Rozkłada to wszystko na ziemi.
– No
to sobie urządzimy piknik, skoro już tu jesteśmy!
– Tylko
zdjęć nie róbcie – zwracam uwagę. – Ciągle jeszcze musimy
zachować poufność.
– E,
jedno selfie chyba sobie z Maćkiem możemy – powątpiewa Ashley. –
Las jak las, nikt jednego drzewa od drugiego nie odróżni.
– Tylko
nie oznaczaj przypadkiem lokalizacji!
Siadam ze skrzyżowanymi nogami na kocu i przeciągam się w
poczuciu triumfu. Devlin zajmuje miejsce obok mnie, obejmuję go w
pasie. Jest taki ciepły, że aż się rozpływam! Obok wyciąga się
Ashley, a Maciek kuca za jej plecami. Kenny zajmuje opróżnione
przez chłopaków miejsce na pniu.
– Nie
było wam tu zimno całą noc? – martwi się krejzolka.
– Skąd,
jestem przyzwyczajony do takich temperatur, a Maciek też się nie
przejmuje – odpowiada Dev.
– Nie
mieliście kłopotów z dotarciem? – pytam.
– Straszna
tu płycizna – odpowiada mój chłopak. – Miejscami myślałem,
że nie dopłyniemy. Musiałem wypluć Maćka parę wysp temu,
przybrać ludzką formę i resztę drogi przepłynęliśmy kraulem.
– Wypluć? Przybrać ludzką formę?
– dziwi się Kenny. – Co ty pierniczysz?
Czuję, jak zaciska mi się gardło, a
nogi zaczynają drżeć, ale dochodzę do wniosku, że nie mam
wyjścia.
– No więc tak –
zaczynam, po czym muszę odchrząknąć. – Skoro już i tak
jesteśmy umoczeni w spisek, to jedna tajemnica więcej wam nie
zaszkodzi. Ten wieloryb, którego wczoraj widzieliśmy… to jest…
ten, który siedzi obok mnie.
– Albo tobie całkiem
odwaliło z tego całego stresu, albo mnie! – warczy Kenny. –
Zaraz! Ty mówisz poważnie!
Gapi się na Devlina
szeroko otwartymi oczami. Billy zresztą też. Wyoutowałam się
przed najbliższymi przyjaciółmi i czuję wielką ulgę.
– Tak było, mogę to
potwierdzić – odpowiada Maciek. – Bałem się, że w końcu nie
wytrzyma i mnie zje. Znaczy z paszczy polecę do żołądka.
Na chwilę zapada
milczenie, słychać tylko szum strumienia i oddalony śpiew ptaków.
– Cóż, to jest
oczywiście zupełnie niemożliwe, ale jako wytłumaczenie
wczorajszej akcji w sumie najbardziej logiczne – oznajmia Billy z
rezygnacją.
– A nie możesz się
zmienić z powrotem? – pyta z ciekawością Ashley. – Tak na
pokaz?
– Na lądzie? Nie
żartuj! Wtedy bym sobie z wami nie pogadał, bo musi minąć co
najmniej kilka godzin, zanim wrócę do formy. A ja chcę spędzić
trochę czasu z Laurie.
Billy wyciąga z dna
torby powerbank.
– Masz, poczęstuj się!
– mówi i podaje Maćkowi.
– Dzięki! –
odpowiada ten i wkłada palec do gniazda USB. – Jeszcze mam
baterie, ale to miłe z twojej strony.
Krejzolka Ashley
przetacza się naokoło Maćka i obejmuje go od tyłu za ramiona.
Wygląda tak idyllicznie, że poruszona, mocno przytulam Devlina.
Zapominając o czasie, miejscu i towarzystwie, zaczynamy się
całować, najpierw łagodnie, potem mocno i głęboko. Jego ręce na
moich plecach doprowadzają mnie do ekstazy. Gotowa jestem dla niego
na wszystko, choć dobrze wiem, że podniecenie, które czuję, jest
absolutnie nieakceptowalne społecznie! …Nagle przypominam sobie,
że jesteśmy tu sami.
– Szkoda, że Robin z
nami nie jest – mówi Ashley. – Jeszcze znaleźć jakąś
dziewczynę dla Billy'ego i będzie z nas hipiska komuna!
– Hipisowska –
poprawia Billy.
– Antyhipisowska –
uściśla Kenny poważnym tonem.
– Tylko jak byś sobie
poradziła bez prądu? – pytam, kładąc się z głową na kolanach
Devlina. – My to jeszcze jakoś, a Maciek?
– Mamy rzekę –
stwierdza Billy. – Możemy se założyć turbinę wodną. Albo
wiatrową. Albo chociaż panele słoneczne.
– A żywić się tylko
złowionymi rybami? – powątpiewam. – Dev i Maciek mogliby tu
mieszkać, a my, jako ich partnerki, chyba tylko ich odwiedzać.
– Ja mieszkam w oceanie
– zastrzega się Devlin. – Raz na jakiś czas mógłbym przywozić
Maćkowi zapasy.
– Właśnie –
rozpoczynam nowy temat leniwym tonem, nie chce mi się wstawać,
jestem zasadniczo szczęśliwa. – Musimy się zastanowić, jak ma
teraz żyć Maciek.
– Jak to jak?! –
oburza się Ashley. – Ze mną!
– To jasne, ale będzie
potrzebował nowego pomysłu na życie.
– Dla mnie pomysłem na
życie jest miłość – deklaruje nasz elektroniczny przyjaciel, a
pocałunek Ashley nie pozwala mu kontynuować.
– Myślałam o tym
sporo – ciągnę – i uważam, że powinieneś się jakiś czas
przyczaić. Choćby i tu na wyspie. Jeżeli w ciągu miesiąca nie
zobaczymy Garcii i Skinnera, to będziesz mógł wyjść z podziemia.
– A co ze mną? –
upiera się krejzolka. – Nie będziemy się spotykać?
– Możesz przecież do
niego dojeżdżać.
Billy patrzy w górę,
rozgląda się po gałęziach strzelistych drzew.
– Pasowałoby mu
zorganizować jakieś schronienie – mówi.
– Co za problem? –
Kenny już ma pomysł. – Zwalimy kilka drzew, zbudujemy jaką taką
budę…
– Kiedy i za co? –
sprzeciwiam się. – To już lepiej po prostu znaleźć gdzieś
namiot.
– Mam jeden w domu –
przypomina sobie krejzolka Ashley. – I tak nigdzie z rodzicami nie
jeżdżę, cały czas leży na dnie szafy, tylko się marnuje.
Wyswobadzam się
delikatnie z objęć Devlina i wstaję, żeby się trochę rozejrzeć.
– Jedzenia nie
potrzebujesz, ale potrzebujesz prądu – zwracam się do Maćka. –
Nie tylko dla siebie, ale i do ładowania komórki, żeby mieć z
nami łączność.
– Mogę mu dowozić
akumulator raz na parę dni – ofiaruje się Kenny.
– Ja też, kiedy akurat
będę na lądzie – oznajmia Devlin.
– Bardzo wam wszystkim
dziękuję – mówi Maciek. – Ale prąd mogę ciągnąć z
kontaktu albo jakiejkolwiek linii, więc wystarczy, że czasem wyjdę
na drogę…
– Przez najbliższe
półtora tygodnia lepiej tego nie rób – doradzam. – Dopóki się
nie upewnimy, że ludzie twojego ojca już się tu nie kręcą.
Wzdycham, robię krok w
prawo, by moja twarz znalazła się w plamie światła
przeświecającej przez gałęzie.
– I trzeba będzie
pomyśleć, co potem. Musisz znaleźć jakąś pracę.
– Przecież mam! W
fabryce w Klamath!
– Po takiej długiej
nieobecności już cię na pewno wywalą, a i nie powinieneś się
pokazywać w miejscach, gdzie dawniej bywałeś. Spróbuj w Fortunie.
– Po drodze są jakieś
farmy – mówi Kenny. – Niech się zatrudni jako parobek, będzie
miał i kasę, i prąd, i może nawet jakiś kąt do zamieszkania.
– Jeśli go stary
Macdonald nie pogoni z dubeltówką – rzuca Billy ironicznie.
– Ile mam zarabiać? –
upewnia się Maciek.
– Żeby starczyło na
wynajem mieszkania, bilety autobusowe, jakieś ubranie raz w miesiącu
i przede wszystkim lody albo kino z Ashley.
– Daj spokój, Laurie,
mam własne środki! – protestuje krejzolka.
– Jak już będziesz
zarabiał i trochę sobie odłożysz – kontynuuję swój program
dla Maćka – to znajdziesz jakieś porządne mieszkanie. Wtedy
zrobisz prawo jazdy na nazwisko, które jeszcze wymyślimy. Tak, żeby
z przestrzeni społecznej zniknął każdy ślad twojego
dotychczasowego życia.
Spoglądam na
przyjaciółkę.
– A tak w ogóle,
trzymaj się Ashley, dobrze na tym wyjdziesz.
Krejzolka z rozmachem
wskakuje Maćkowi na kolana i przepasuje się jego rękoma.
– Super! – wykrzykuje
uradowana, całuje go w policzek. – Wiesz co, przefarbuję ci włosy
na stałe! Jaki chcesz kolor, kasztanowy czy ciemny brąz?
Spędzamy na wyspie parę
miłych godzin, chociaż mam wrażenie, że dla braci Andreas jest to
rozrywka mniej interesująca niż dla mnie czy Ashley. W końcu co
innego patrzeć dłuższy czas na obściskującą się parę, a co
innego obściskiwać się z kimś samemu. W każdym razie po jakimś
czasie butelki są puste, a kanapki zjedzone. Kiedy Devlin chwali
wykonanego przeze mnie butersznyta z sałatą, bekonem i pomidorem,
prawie puchnę z dumy.
– Będziemy musieli się
zbierać – mówi Kenny w pewnym momencie.
– Ja już też wrócę
do oceanu – odpowiada Devlin.
– Moglibyśmy to
zobaczyć? – sugeruje Billy.
Devlin wybucha
przesympatycznym śmiechem.
– Dlaczego nie? To niby
tajemnica, ale jeśli Laurie wam ufa, to ja też.
Zapuszczamy się w głąb
lasu: ja z Devlinem oraz bracia Andreas. Ashley zostawiamy z Maćkiem,
żeby spokojnie zapieczętowali swój związek, a sami wędrujemy
dalej leśną ścieżką, badając miękki grunt pod nogami i
odchylając zagradzające drogę gałęzie.
– Te wszystkie
przeżycia zbliżają nas do siebie, Laurie – mówi Dev. – Czuję,
jakbym znał cię od wielu lat, ale mimo wszystko pragnę cię
poznawać coraz bliżej i bliżej…
– Zrobiłeś się
romantyczny, słoneczko. Bierzesz jakieś kursy obyczajów ludzkich?
– Można tak
powiedzieć. Maciek całą noc opowiadał mi fabuły filmów
romansowych, które ma zapisane w pamięci.
– Filmy to nie jest
najlepszy instruktaż… Zresztą nieważne. Jakoś to dopracujemy.
Miłość znajdzie drogę.
Tak jak i my znajdujemy,
orientując się według kompasu w komórce Kenny'ego. Wyłaniamy
się z krzaków nad południowym korytem Eel River. To już porządna
rzeka, z pewnością dużo głębsza niż do piersi. Stajemy nad
nurtem i wpatrujemy się w fale. Z tyłu co jakiś czas dobiegają
stłumione przez leśną gęstwinę krzyki Ashley, świadczące o
tym, że Maciek się dla niej nie oszczędza. Choć słyszę to
zaledwie niewyraźnie, to i tak palą mnie policzki z zażenowania,
więc zwracam się do Devlina.
– Jak stoimy ze
sprawami godowymi, słoneczko? W sensie twojego stada?
– Wszystko zmierza ku
dobremu. Na jakiś tydzień będę cię musiał opuścić, ale wtedy
też pogadam z rodzicami. Kiedy wrócę, mam zamiar cię im
przedstawić. A potem już będziemy na zawsze razem!
Całujemy się długo i
namiętnie.
– No dobra, czas na
mnie – rzuca Devlin w stronę Kenny'ego i Billy'ego, którzy stoją
opodal i bardzo starannie udają, że nas nie widzą.
– Siema! – odkrzykuje
Kenny.
Mój chłopak wybija się
i z rozpędu wskakuje do wody. Zrzuca w locie szorty, które spadają
do rzeki o stopę od brzegu i zatrzymują się na wystającym
korzeniu. Wśród fal widzę bijące wodę jego dyskretnie umięśnione
ramiona, podczas gdy nogi, jak w typowym kraulu, robią szum z tyłu.
Pokonuje tak sto jardów, dwieście, trzysta…
– Dobry jest jucha –
oznajmia Billy Andreas. – Nie żeby zaraz wieloryb, ale…
Kiedy Dev mija z lewej
wąskie koryto oddzielające jeszcze inną wysepkę, nagle w
regularności jego pływackich ruchów następuje jakieś zaburzenie.
Kieruje się ku środkowi koryta, gdzie woda jest najgłębsza, i
jakby rośnie. Gdy daremnie próbujemy zobaczyć, co tam się
właściwie dzieje, z wody wyskakuje potężne, ciemnogranatowe ciało
humbaka, o długich, zgrabnych płetwach, Opada z hukiem do rzeki i
pruje w kierunku ujścia, na mokrego przestwór stepu o imieniu
Pacyfik.
– Spoko – odzywa się
w końcu Kenny. – Nawet gdybyśmy komuś powiedzieli, i tak nie
uwierzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz