sobota, 17 listopada 2018

25. Na wyspie



Wróciwszy do domu po operacji „Niniwa”, jestem wykończona – z fizycznego zmęczenia i z nerwów. Zasypiam szybko i głęboko, zaraz po szybkim prysznicu. Cały czas w głowie kłębią mi się obrazy i dźwięki: rozdzierający płacz Ashley, Skinner rzucający nią jak workiem kartofli, Maciek przeskakujący przez barierkę… Wielorybia paszcza otwierająca się wokół niego. I to, co było potem. Jak z roztrzęsioną Ashley i braćmi Andreas ukryliśmy się w krzakach, nasłuchując głośnej i pełnej przekleństw rozmowy między Garcią a Skinnerem. W pewnym momencie Garcia wyciągnął komórkę i zaczął z kimś rozmawiać bardzo łagodnym nagle głosem. Łatwo się było domyślić, że relacjonował niepowodzenie profesorowi Wolfgangowi von Schwarzgewittrowi. Z pomocą Billy'ego śledziłam tych dwóch z daleka, żeby się upewnić, że wsiedli do auta i odjechali. Wkrótce potem uczyniliśmy to i my. Kiedy odjeżdżaliśmy autem Kenny'ego z parkingu u stóp Trinidad Head, nad morzem warczał już i trzepotał helikopter straży przybrzeżnej.
Budzę się cała obolała. Z trudem zwlekam się z łóżka, jakbym spała o wiele za krótko. Na telefonie mam SMS z numeru Maćka: „Wszystko OK”. Na razie tyle musi mi wystarczyć, bo zgodnie z tym, co ustaliłam z tatą, przez najbliższe kilka dni muszę chodzić do baru na przedpołudniową zmianę.
A więc Devlin świetnie się spisał. Nie jest to typowe dla mężczyzn w naszej kulturze, żeby tak chętnie i z tak dobrym skutkiem wyciągać z tarapatów byłego swojej ukochanej – chociaż w odwrotną stronę, kiedy to były ratuje obecnego, to może jeszcze bardziej nieprawdopodobne. W każdym razie Dev pokazał, że jest mu obca toksyczna zazdrość. W odróżnieniu od zazdrości konstruktywnej – tej, która skłania człowieka, żeby bardziej się angażował i w ogóle chciał być z dziewczyną, zamiast się na nią obrazić. A jeszcze robił jakieś aluzje, że przedstawi mnie stadu, będę jego oficjalną… Jezu, ale jestem szczęśliwa!
Zmywszy z włosów resztki farby i pozbywszy się ostatnich pozostałości wczorajszego makijażu, na których zmycie byłam wczoraj zbyt zmęczona, przed robotą tradycyjnie schodzę na śniadanie.
Co tam u Billy'ego i reszty? – pyta przyjaźnie mama. – Gdzie to byliście wczoraj wieczorem?
Pojechaliśmy sobie na małą wycieczkę na Trinidad Head, popatrzeć na ocean. Ostatnio tam byłam w maju. I wiecie, co, widziałam nawet wieloryba przy samym brzegu!
Następnym razem możecie odwiedzić rezerwat Headwaters, podziwiać sekwoje.
Trinidad Head? – odzywa się ojciec. – Czytałem w internecie, że jakiś dzieciak spadł tam wczoraj ze skały. Mam nadzieję, że nie miałaś z tym nic wspólnego.
Tato, przestań – przewracam oczami. – Masz ostatnio jakąś strasznie demoniczną wizję mnie. Nie jestem aż takim Jonaszem…
A propos, wczoraj dzwonił wujek Marvin – mówi mama. – Jak on narzekał, że cię nie wychowaliśmy, że robi się z ciebie druga Rachel, ani do pracy, ani do dziecka.
Z jednym i drugim Rachel radzi sobie całkiem nieźle, tak mi się wydaje – odpowiadam spokojnie, – Za to Dustin nie jest rybakiem, a mój Dev już tak.
Przed wyjazdem do baru sprawdzam w sieci wiadomości. Faktycznie, pojawił się news, że na punkcie widokowym na Trinidad Head doszło do szarpaniny, w której wyniku młody człowiek spadł do oceanu. Straż przybrzeżna nie zdołała go odnaleźć, żywego ni martwego, a biuro szeryfa prosi o kontakt wszystkich świadków zdarzenia.
Z bijącym sercem zastanawiam się, czy to oznacza dla mnie kłopoty. Oprócz Garcii, Skinnera i naszej paczki na miejscu była tylko para turystów po pięćdziesiątce – długowłosy siwy pan z brodą i jego pulchna małżonka. Nawet oni widzieli tylko tamtych dwóch oraz Maćka i Ashley. Ani ja, ani bracia Andreas nie angażowaliśmy się fizycznie. Podbiegłam do balustrady dopiero po tym, jak Maciek skoczył, poza tym byłam wystylizowana w taki sposób, żeby sama siebie nie przypominać. To tyle, jeśli chodzi o ryzyko, że naoczni świadkowie mnie zakapują. Chyba że w grę wchodzą jeszcze nagrania z kamer bezpieczeństwa. Co innego Ashley, ona faktycznie może być narażona. Trzeba coś na to wymyślić.
Tymczasem nadchodzi kolejny dzień pracy. Nadchodzi i mija bardzo szybko. Pojawia się Charlie Courtney, zawraca tacie głowę o jakieś techniki narracyjne, ale nie mogę się skupić na słuchaniu ich dyskusji. Pragnę tylko jednej rzeczy: dowiedzieć się, że sprawa z Maćkiem jest już załatwiona. Ale mogę to sprawdzić dopiero po piętnastej.
Kiedy wychodzę z „Albatrossa”, Kenny ze swoim autem czeka już na mnie przy chodniku. Zajmuję miejsce z tyłu, obok krejzolki Ashley, która z nerwów ogryza pasek od torebki. Obok kierowcy siedzi Billy.
A gdzie Robin? – pytam, zatrzaskując drzwi.
Dziś wyrusza z rodzicami w rejs po Arcata Bay. Mam was wszystkich pozdrowić.
Odjeżdżamy sprzed baru i kierujemy się na Redwood Highway, która poprowadzi nas na południe.
Do tej pory nie mogę uwierzyć w to, co widziałem – mówi Billy. – Ten wieloryb, i jak on go chapnął… Poważnie ty go jakoś wezwałaś w to miejsce, Laurie?
Tak, to ja go jakoś wezwałam – oświadczam, przeciągając się z dumą.
A co, jak on nie wypluje Maćka? – pyta przejęta Ashley. – Albo wyrzuci go gdzieś na środku oceanu?
Mówiłam ci już, że nie ma powodu do nerwów. Mam potwierdzenie, że już go wypluł na jednej z wysp na Eel River, na zachód od Fortuny. Czekają tam na nas, twój Maciek i mój Devlin.
Obaj? Łiii! Tylko czy są bezpieczni?
Po tym, co przeżyli, bardziej niebezpiecznie już być nie może.
Ten helikopter, któryśmy wczoraj widzieli, to był nasz starszy – mówi Kenny zza kierownicy. – Mało brakowało, żeby nas zobaczył.
Ale jaja – odpowiadam. – Tylu ludzi zaangażowanych, straż przybrzeżna, biuro szeryfa… Jeżeli nasz udział się wyda, to będziemy musieli się oddać na dziesięć lat w niewolę, żeby odrobić karę, którą nam przysolą.
Nikt im nie kazał tam przyjeżdżać! – protestuje krejzolka.
Ty, Ashley, uważaj! – ostrzegam ją. – Ciebie jako jedyną widzieli przypadkowi świadkowie. No i mnie, ale byłam przebrana. Żebyś się przypadkiem komuś nie wygadała! Bo jakby co, to wszystkiego się wyprzemy!
Boże, Laurie, nie bądź taka ostra, przecież zależy mi na tym, żeby nie stracić Maćka… – odpowiada Ashley smutnym głosem.
Jedziemy na południowy wschód, w kierunku na miasto Fortuna. W Loleta skręcamy na zachód. Szlak prowadzi przez rozległe pastwiska, z których naszemu samochodowi przyglądają się z nieufnością flegmatyczne krowy. Wiejskimi drogami, czasem wyboistymi, gruntowymi, a czasem pokrytymi lichym asfaltem, docieramy w końcu w lasy nad Eel River. Zostawiamy auto na leśnej ścieżce, pod rozłożystą koroną drzewa.
Tylko żeby jakieś ptaszyny go nie pomalowały – rzuca Billy.
Nie widzę żadnych – stwierdza Ashley, spoglądając w górę.
W cieniu gałęzi panuje przyjemny chłód. Bracia wyciągają z bagażnika torbę sportową, do której wpakowali koc, prowiant i kawałek liny. Po krótkim leśnym spacerze wychodzimy nad rzekę. Od południowej strony Eel River jest szeroko rozlana, ale za to od północy nurt rozgałęzia się na kilka drobnych odnóg, poprzedzielanych piaszczystymi łachami lub zielonymi wyspami.
To na pewno ta? – powątpiewa krejzolka.
No pewnie, przecież widzisz kapotę na drzewie – rzuca Kenny.
Na przeciwległym brzegu, na tle ściany świerków, wyraźnie odcina się fioletowa plama. To koszulka, którą wczoraj miał na sobie Maciek. Wywiesił ją na wprost miejsca, w którym jest na tyle płytko, żeby się dało przejść w bród.
Ściągam sandały i szybkim krokiem przekraczam płytki nurt, sięgający mi do kostek, prowadząc za sobą innych niczym Mojżeszyni przez Morze Czerwone. Potem biegnę na przełaj przez łachę. Ślady stóp, po każdym moim kroku od razu wypełniające się wodą, tworzą wyraźną linię na jasnobrunatnej, lśniącej od wilgoci powierzchni. Krejzolka Ashley biegnie kawałek za mną. Docieramy razem do kolejnej rzecznej odnogi, już nieco szerszej i głębszej, więc to jest dobry moment, żeby poczekać na chłopaków.
Bardzo tu głęboko? – pyta Kenny.
Nie wiem, ty z nas najlepiej pływasz.
W porządku, brat, dawaj linę.
Billy stawia torbę na piasku i z bocznej kieszeni wyciąga zwiniętą jasnozieloną linę z fioletowymi ukośnymi włóknami. Rozbieram się do kostiumu, Ashley tak samo, a wszystkie ubrania wrzucamy do torby. Kenny ściąga koszulę, podwija nogawki szortów i opasuje się liną w pasie. Wchodzi do wody. W tym miejscu rzeka ma jakieś dziesięć jardów szerokości, ale nie wiadomo, jak głęboka. Dlatego Kenny sprawdza teraz głębokość, a Billy go asekuruje, rozwijając linę z miejsca, w którym stoimy.
Okazuje się, że woda sięga Kenny'emu nieco wyżej pasa, więc nie jest źle. Wychodzi na tamten brzeg tuż obok koszulki zawieszonej na gałęzi. Nieco niżej przywiązuje koniec liny. Korzystając z powstałego w ten sposób zabezpieczenia, wchodzę do wody. W najgłębszym miejscu sięga mi prawie do piersi, a jej chłód w pierwszej chwili zapiera mi dech, ale myśl o Devlinie nie pozwala mi się rozproszyć i szybko wychodzę na brzeg. Teraz kolej na Ashley. Wchodzi, potyka się i na moment znika cała pod wodą, ale szybko wstaje, bo trzymała się liny. Ostatni przeprawia się Billy, niosąc wysoko nad głową torbę, w której leży cała nasza odzież.
Kiedy we czwórkę stoimy już na rzecznej wyspie, Kenny bierze się do zwijania liny.
Zostaw ją na drzewie, brat – sugeruje Billy. – Przecież będziemy jeszcze wracać.
Dobra, przykryję gałęzią, żeby jej ktoś nie rąbnął.
Daj spokój, kto by miał? Przecież tu nie ma nikogo – odpowiadam beztrosko i wchodzę pomiędzy drzewa. Bolesne ukłucie w podeszwę każe mi wprowadzić korektę. – Ale słuchajcie, lepiej założyć buty, bo tu są szyszki!
Na mapie wyspa jest spora, ale wędrówka przez mieszany las nie trwa długo. Ta okolica tchnie jakimś prymitywnym, dzikim urokiem, choć świerki nie są tak majestatyczne jak sekwoje, którymi szczyci się nasze hrabstwo. Wąski strumień pluszcze po nierównym gruncie, lśniąc w plamach słońca wpadających przez korony drzew, a nad strumieniem, na starym, przewróconym pniu siedzą dwaj przystojni młodzi ludzie, ubrani wyłącznie w szorty, jeden granatowe, drugi pomarańczowe… Zaraz, to przecież nie są ludzie!
Ashley! Laurie! – krzyczy z radością Maciek, a Devlin macha do nas i przegryza kawałkiem surowej ryby.
Biegniemy do nich, bracia Andreas pozostają w tyle. Krejzolka Ashley z rozbiegu przeskakuje potok i już jest w ramionach Maćka. Ja zbliżam się do Deva z większą godnością i choć na widok jego harmonijnie zbudowanego ciała krew zaczyna mi wrzeć w żyłach, powstrzymuję się od zaciągnięcia go w najbliższe krzaki i tylko skromnie patrzymy sobie w oczy, trzymając się za ręce.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy, nie? – mówi Billy Andreas.
Nic się nigdy nie kończy, przyjacielu – odpowiada Devlin. – Nawet śmierć to jest koniec tylko dla ciebie, a nie dla wszystkich dookoła.
To ty jesteś Devlinem, filozofie?
Nie da się ukryć.
Przedstawiam braciom swojego chłopaka, Ashley już go zna. Billy wyciąga z torby koc, dwie butelki coli i pojemniki z kanapkami. Rozkłada to wszystko na ziemi.
No to sobie urządzimy piknik, skoro już tu jesteśmy!
Tylko zdjęć nie róbcie – zwracam uwagę. – Ciągle jeszcze musimy zachować poufność.
E, jedno selfie chyba sobie z Maćkiem możemy – powątpiewa Ashley. – Las jak las, nikt jednego drzewa od drugiego nie odróżni.
Tylko nie oznaczaj przypadkiem lokalizacji!
Siadam ze skrzyżowanymi nogami na kocu i przeciągam się w poczuciu triumfu. Devlin zajmuje miejsce obok mnie, obejmuję go w pasie. Jest taki ciepły, że aż się rozpływam! Obok wyciąga się Ashley, a Maciek kuca za jej plecami. Kenny zajmuje opróżnione przez chłopaków miejsce na pniu.
Nie było wam tu zimno całą noc? – martwi się krejzolka.
Skąd, jestem przyzwyczajony do takich temperatur, a Maciek też się nie przejmuje – odpowiada Dev.
Nie mieliście kłopotów z dotarciem? – pytam.
Straszna tu płycizna – odpowiada mój chłopak. – Miejscami myślałem, że nie dopłyniemy. Musiałem wypluć Maćka parę wysp temu, przybrać ludzką formę i resztę drogi przepłynęliśmy kraulem.
– Wypluć? Przybrać ludzką formę? – dziwi się Kenny. – Co ty pierniczysz?
Czuję, jak zaciska mi się gardło, a nogi zaczynają drżeć, ale dochodzę do wniosku, że nie mam wyjścia.
– No więc tak – zaczynam, po czym muszę odchrząknąć. – Skoro już i tak jesteśmy umoczeni w spisek, to jedna tajemnica więcej wam nie zaszkodzi. Ten wieloryb, którego wczoraj widzieliśmy… to jest… ten, który siedzi obok mnie.
– Albo tobie całkiem odwaliło z tego całego stresu, albo mnie! – warczy Kenny. – Zaraz! Ty mówisz poważnie!
Gapi się na Devlina szeroko otwartymi oczami. Billy zresztą też. Wyoutowałam się przed najbliższymi przyjaciółmi i czuję wielką ulgę.
– Tak było, mogę to potwierdzić – odpowiada Maciek. – Bałem się, że w końcu nie wytrzyma i mnie zje. Znaczy z paszczy polecę do żołądka.
Na chwilę zapada milczenie, słychać tylko szum strumienia i oddalony śpiew ptaków.
– Cóż, to jest oczywiście zupełnie niemożliwe, ale jako wytłumaczenie wczorajszej akcji w sumie najbardziej logiczne – oznajmia Billy z rezygnacją.
– A nie możesz się zmienić z powrotem? – pyta z ciekawością Ashley. – Tak na pokaz?
– Na lądzie? Nie żartuj! Wtedy bym sobie z wami nie pogadał, bo musi minąć co najmniej kilka godzin, zanim wrócę do formy. A ja chcę spędzić trochę czasu z Laurie.
Billy wyciąga z dna torby powerbank.
– Masz, poczęstuj się! – mówi i podaje Maćkowi.
– Dzięki! – odpowiada ten i wkłada palec do gniazda USB. – Jeszcze mam baterie, ale to miłe z twojej strony.
Krejzolka Ashley przetacza się naokoło Maćka i obejmuje go od tyłu za ramiona. Wygląda tak idyllicznie, że poruszona, mocno przytulam Devlina. Zapominając o czasie, miejscu i towarzystwie, zaczynamy się całować, najpierw łagodnie, potem mocno i głęboko. Jego ręce na moich plecach doprowadzają mnie do ekstazy. Gotowa jestem dla niego na wszystko, choć dobrze wiem, że podniecenie, które czuję, jest absolutnie nieakceptowalne społecznie! …Nagle przypominam sobie, że jesteśmy tu sami.
– Szkoda, że Robin z nami nie jest – mówi Ashley. – Jeszcze znaleźć jakąś dziewczynę dla Billy'ego i będzie z nas hipiska komuna!
– Hipisowska – poprawia Billy.
– Antyhipisowska – uściśla Kenny poważnym tonem.
– Tylko jak byś sobie poradziła bez prądu? – pytam, kładąc się z głową na kolanach Devlina. – My to jeszcze jakoś, a Maciek?
– Mamy rzekę – stwierdza Billy. – Możemy se założyć turbinę wodną. Albo wiatrową. Albo chociaż panele słoneczne.
– A żywić się tylko złowionymi rybami? – powątpiewam. – Dev i Maciek mogliby tu mieszkać, a my, jako ich partnerki, chyba tylko ich odwiedzać.
– Ja mieszkam w oceanie – zastrzega się Devlin. – Raz na jakiś czas mógłbym przywozić Maćkowi zapasy.
– Właśnie – rozpoczynam nowy temat leniwym tonem, nie chce mi się wstawać, jestem zasadniczo szczęśliwa. – Musimy się zastanowić, jak ma teraz żyć Maciek.
– Jak to jak?! – oburza się Ashley. – Ze mną!
– To jasne, ale będzie potrzebował nowego pomysłu na życie.
– Dla mnie pomysłem na życie jest miłość – deklaruje nasz elektroniczny przyjaciel, a pocałunek Ashley nie pozwala mu kontynuować.
– Myślałam o tym sporo – ciągnę – i uważam, że powinieneś się jakiś czas przyczaić. Choćby i tu na wyspie. Jeżeli w ciągu miesiąca nie zobaczymy Garcii i Skinnera, to będziesz mógł wyjść z podziemia.
– A co ze mną? – upiera się krejzolka. – Nie będziemy się spotykać?
– Możesz przecież do niego dojeżdżać.
Billy patrzy w górę, rozgląda się po gałęziach strzelistych drzew.
– Pasowałoby mu zorganizować jakieś schronienie – mówi.
– Co za problem? – Kenny już ma pomysł. – Zwalimy kilka drzew, zbudujemy jaką taką budę…
– Kiedy i za co? – sprzeciwiam się. – To już lepiej po prostu znaleźć gdzieś namiot.
– Mam jeden w domu – przypomina sobie krejzolka Ashley. – I tak nigdzie z rodzicami nie jeżdżę, cały czas leży na dnie szafy, tylko się marnuje.
Wyswobadzam się delikatnie z objęć Devlina i wstaję, żeby się trochę rozejrzeć.
– Jedzenia nie potrzebujesz, ale potrzebujesz prądu – zwracam się do Maćka. – Nie tylko dla siebie, ale i do ładowania komórki, żeby mieć z nami łączność.
– Mogę mu dowozić akumulator raz na parę dni – ofiaruje się Kenny.
– Ja też, kiedy akurat będę na lądzie – oznajmia Devlin.
– Bardzo wam wszystkim dziękuję – mówi Maciek. – Ale prąd mogę ciągnąć z kontaktu albo jakiejkolwiek linii, więc wystarczy, że czasem wyjdę na drogę…
– Przez najbliższe półtora tygodnia lepiej tego nie rób – doradzam. – Dopóki się nie upewnimy, że ludzie twojego ojca już się tu nie kręcą.
Wzdycham, robię krok w prawo, by moja twarz znalazła się w plamie światła przeświecającej przez gałęzie.
– I trzeba będzie pomyśleć, co potem. Musisz znaleźć jakąś pracę.
– Przecież mam! W fabryce w Klamath!
– Po takiej długiej nieobecności już cię na pewno wywalą, a i nie powinieneś się pokazywać w miejscach, gdzie dawniej bywałeś. Spróbuj w Fortunie.
– Po drodze są jakieś farmy – mówi Kenny. – Niech się zatrudni jako parobek, będzie miał i kasę, i prąd, i może nawet jakiś kąt do zamieszkania.
– Jeśli go stary Macdonald nie pogoni z dubeltówką – rzuca Billy ironicznie.
– Ile mam zarabiać? – upewnia się Maciek.
– Żeby starczyło na wynajem mieszkania, bilety autobusowe, jakieś ubranie raz w miesiącu i przede wszystkim lody albo kino z Ashley.
– Daj spokój, Laurie, mam własne środki! – protestuje krejzolka.
– Jak już będziesz zarabiał i trochę sobie odłożysz – kontynuuję swój program dla Maćka – to znajdziesz jakieś porządne mieszkanie. Wtedy zrobisz prawo jazdy na nazwisko, które jeszcze wymyślimy. Tak, żeby z przestrzeni społecznej zniknął każdy ślad twojego dotychczasowego życia.
Spoglądam na przyjaciółkę.
– A tak w ogóle, trzymaj się Ashley, dobrze na tym wyjdziesz.
Krejzolka z rozmachem wskakuje Maćkowi na kolana i przepasuje się jego rękoma.
– Super! – wykrzykuje uradowana, całuje go w policzek. – Wiesz co, przefarbuję ci włosy na stałe! Jaki chcesz kolor, kasztanowy czy ciemny brąz?
Spędzamy na wyspie parę miłych godzin, chociaż mam wrażenie, że dla braci Andreas jest to rozrywka mniej interesująca niż dla mnie czy Ashley. W końcu co innego patrzeć dłuższy czas na obściskującą się parę, a co innego obściskiwać się z kimś samemu. W każdym razie po jakimś czasie butelki są puste, a kanapki zjedzone. Kiedy Devlin chwali wykonanego przeze mnie butersznyta z sałatą, bekonem i pomidorem, prawie puchnę z dumy.
– Będziemy musieli się zbierać – mówi Kenny w pewnym momencie.
– Ja już też wrócę do oceanu – odpowiada Devlin.
– Moglibyśmy to zobaczyć? – sugeruje Billy.
Devlin wybucha przesympatycznym śmiechem.
– Dlaczego nie? To niby tajemnica, ale jeśli Laurie wam ufa, to ja też.
Zapuszczamy się w głąb lasu: ja z Devlinem oraz bracia Andreas. Ashley zostawiamy z Maćkiem, żeby spokojnie zapieczętowali swój związek, a sami wędrujemy dalej leśną ścieżką, badając miękki grunt pod nogami i odchylając zagradzające drogę gałęzie.
– Te wszystkie przeżycia zbliżają nas do siebie, Laurie – mówi Dev. – Czuję, jakbym znał cię od wielu lat, ale mimo wszystko pragnę cię poznawać coraz bliżej i bliżej…
– Zrobiłeś się romantyczny, słoneczko. Bierzesz jakieś kursy obyczajów ludzkich?
– Można tak powiedzieć. Maciek całą noc opowiadał mi fabuły filmów romansowych, które ma zapisane w pamięci.
– Filmy to nie jest najlepszy instruktaż… Zresztą nieważne. Jakoś to dopracujemy. Miłość znajdzie drogę.
Tak jak i my znajdujemy, orientując się według kompasu w komórce Kenny'ego. Wyłaniamy się z krzaków nad południowym korytem Eel River. To już porządna rzeka, z pewnością dużo głębsza niż do piersi. Stajemy nad nurtem i wpatrujemy się w fale. Z tyłu co jakiś czas dobiegają stłumione przez leśną gęstwinę krzyki Ashley, świadczące o tym, że Maciek się dla niej nie oszczędza. Choć słyszę to zaledwie niewyraźnie, to i tak palą mnie policzki z zażenowania, więc zwracam się do Devlina.
– Jak stoimy ze sprawami godowymi, słoneczko? W sensie twojego stada?
– Wszystko zmierza ku dobremu. Na jakiś tydzień będę cię musiał opuścić, ale wtedy też pogadam z rodzicami. Kiedy wrócę, mam zamiar cię im przedstawić. A potem już będziemy na zawsze razem!
Całujemy się długo i namiętnie.
– No dobra, czas na mnie – rzuca Devlin w stronę Kenny'ego i Billy'ego, którzy stoją opodal i bardzo starannie udają, że nas nie widzą.
– Siema! – odkrzykuje Kenny.
Mój chłopak wybija się i z rozpędu wskakuje do wody. Zrzuca w locie szorty, które spadają do rzeki o stopę od brzegu i zatrzymują się na wystającym korzeniu. Wśród fal widzę bijące wodę jego dyskretnie umięśnione ramiona, podczas gdy nogi, jak w typowym kraulu, robią szum z tyłu. Pokonuje tak sto jardów, dwieście, trzysta…
– Dobry jest jucha – oznajmia Billy Andreas. – Nie żeby zaraz wieloryb, ale…
Kiedy Dev mija z lewej wąskie koryto oddzielające jeszcze inną wysepkę, nagle w regularności jego pływackich ruchów następuje jakieś zaburzenie. Kieruje się ku środkowi koryta, gdzie woda jest najgłębsza, i jakby rośnie. Gdy daremnie próbujemy zobaczyć, co tam się właściwie dzieje, z wody wyskakuje potężne, ciemnogranatowe ciało humbaka, o długich, zgrabnych płetwach, Opada z hukiem do rzeki i pruje w kierunku ujścia, na mokrego przestwór stepu o imieniu Pacyfik.
– Spoko – odzywa się w końcu Kenny. – Nawet gdybyśmy komuś powiedzieli, i tak nie uwierzy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz