Po zakończeniu
narady wojennej bracia Andreas zawracają jacht do przystani. Mniej więcej już
wiadomo, w jaki sposób sprawić, żeby profesor von Schwarzgewitter przestał prześladować
Maćka. Do spisku brakuje tylko jednej osoby. Devlin ma tu odegrać kluczową rolę!
Dzwonię do
niego zaraz po ustaleniu planu, ale nie odbiera. Kiedy zbliżamy się do
przystani jachtowej na Woodley Island, telefonuję raz jeszcze. Nie odpowiada.
Do stu latających rekinów, po co mi dawał swój numer, skoro nie można się z nim
skontaktować, kiedy go najbardziej potrzebuję?! Wbrew moim intencjom i zdrowemu
rozsądkowi, zaczyna mnie ogarniać niepokój…
Wszyscy są
zresztą nieco wstrząśnięci, od kiedy Maciek wyznał, że jest nafaszerowany
elektroniką. Wprawdzie braciom Andreas fantastyka naukowa i różne inne
cyberpunki nie są obce, ale co innego czytać o cyborgach, a co innego z nimi
siedzieć w jednym pokoju. Z drugiej strony – przecież sami mieli do
czynienia z Garcią i Skinnerem, widzieli, że z jakiegoś powodu ci dwaj bardzo
się dziwacznym kolegą interesują. Przez moment, skoro już się zrobił taki
klimat, nabieram ochoty podzielenia się własną tajemnicą, ale się powstrzymuję.
Wyznanie Maćka jest wystarczająco niezwykłe. Gdybym na dokładkę wyznała, że mój
chłopak jest wielorybem, parę mózgów by eksplodowało! Na razie ograniczam się
do stwierdzenia, że odegra ważną rolę w tej akcji. Nie mówię dokładnie, jaką,
bo chcę, żeby reakcje moich przyjaciół były autentyczne.
Na brzegu
nadchodzi pora się rozstać. Maciek jest wzruszony, że aż tyle osób chce go
ratować przed wysłannikami ojca – nigdy dotąd nikt nie chciał mu całkiem
bezinteresownie pomóc. Krejzolka Ashley zapowiada, że spróbuje zaprosić go na
wieczór do siebie, ciekawe, co na to jej rodzice.
– Tylko pamiętajcie:
zdjęcia mają być na publiku! – wołam na odchodne.
Billy także
wraca do domu, a Kenny i Robin zostają na łódce, żeby ją sklarować i spędzić
jeszcze parę miłych chwil razem.
Robin jest
chyba w lekkim oszołomieniu, ale z pełną ofiarnością zgadza się na udział w
ratowaniu Maćka. Jest z zewnątrz, Garcia i Skinner nie wiedzą, że ma z nami
powiązania, więc może zrealizować pierwszy etap bez wzbudzania podejrzeń.
– Pamiętaj, los operacji „Niniwa”
spoczywa na twoich barkach! – mówię, wychodząc na brzeg.
– Spokojnie! – odpowiada z
przeuroczym uśmiechem. – To najlepsze wakacje mojego życia, nie chcę ich zepsuć!
W domu
próbuję jeszcze raz zadzwonić do Deva, ale ciągle nie odbiera. Niepokój chwyta
me serduszko w kleszcze lodowatej mgły. A co, jeżeli się nie zgodzi? A co, jeśli
Maciek wpadnie w ręce tamtych gości, zanim zdążymy zrealizować akcję? Tylko
spokojnie. Dograć wszystko, poczekać, aż połkną haczyk, i do dzieła! A potem będziemy
mieć spokój.
Nie mogę sobie
znaleźć miejsca, więc idę od razu do łóżka, miotam się niespokojnie i zasypiam
dopiero po dziesiątej. Sen mam dość płytki, już kwadrans po jedenastej budzi
mnie dzwonek telefonu. Zrywam się zaalarmowana.
– Cześć, Laurie. Dzwoniłaś do
mnie? – słyszę w słuchawce Devlina.
– Słoneczko! – wybucham. –
Potrzebuję cię tak bardzo!
– Często o tobie myślę –
odpowiada. – Przepraszam, że wtedy nie odebrałem, ale byłem w oceanie.
– Słuchaj, Dev… Musisz mi pomóc.
– Czy coś się stało? – w jego
głosie słyszę niepokój.
– Dopiero się stanie. Dlatego
jesteś mi potrzebny.
– To znaczy?
– To nie jest rozmowa na telefon.
Będziesz miał jutro czas? Z samego rana albo zaraz po trzeciej?
– Już do ciebie jadę!
– Przecież jest późno… A, co mi tam, przyjeżdżaj, widzimy
się u mnie w ogródku!
Po
rozłączeniu rozmowy jeszcze bardziej nie mogę usiedzieć na miejscu. Nerwy
gotują się we mnie jak kaskada wzburzonego kapuśniaku. Po cichu schodzę do
kuchni, żeby się czegoś napić, przez jakiś czas krążę w kółko po
pomieszczeniu. W końcu wsuwam klapki i wybiegam na dwór. Łażę po ogródku i nie
mogę się doczekać Devlina. Jestem tylko w seledynowej koszuli nocnej z
dwoma skaczącymi delfinkami i napisem „I ♥ the Ocean”, trochę mi chłodnawo, ale
rozgrzewa mnie podwójny płomień: miłości i obowiązku.
W pewnym
momencie widzę, jak ulicą ostrożnie suną tylne światła samochodu, który
zatrzymuje się nieopodal. Słychać zamykane drzwi, potem kroki.
– Laurie? – pyta Dev półgłosem.
– Tu jestem! – odpowiadam. –
Przeskocz przez żywopłot!
Już
po chwili jestem w jego ramionach, wtulam się w jego pierś i odnoszę wrażenie,
że ciepło mojego ciała nie pozostaje bez wpływu na jego organizm. Dev dotyka moich
policzków, delikatnie unosi moją twarz i zaczynamy się całować. Kiedy nagle
czuję w ustach jego język, czuję dziwną mieszankę oburzenia i zachwytu. Chłopak
zaczyna robić postępy!
– Co za konspiracja – stwierdzam,
kiedy udaje mi się wreszcie złapać oddech. – Spotykamy się potajemnie w środku
nocy, dobrze, że cię nie wpuszczam przez balkon.
– Dlaczego przez balkon?
– Mniejsza o to… Chodźmy do szopy,
tam będziemy najmniej na widoku.
Prowadzę
Devlina na tył podwórza, w miejsce, gdzie stoi szopa i rośnie kilka drzewek. Jest
ciemno, ale znam przecież drogę na pamięć. Kiedy już prawie jesteśmy na
miejscu, niespodziewanie czuję siarczyste i głośne uderzenie we własny,
osobisty zad.
– Co ty wyprawiasz?! – wybucham, odwracając się gwałtownie
ku Devlinowi.
Spogląda
na mnie zdezorientowany, w jego granatowych oczach widzę kompletną dezorientację.
– Przepraszam! – woła
wstrząśnięty. – Zrobiłem coś źle?
– No raczej, walnięcie dziewczyny
niespodziewanie w tyłek trudno nazwać cywilizowanym zachowaniem!
– O mój … – Dev sprawia wrażenie autentycznie
przerażonego tym, co narobił. – Ja tylko chciałem… Bo wiesz, ty zawsze tak
pięknie i spontanicznie okazujesz uczucia, a… mnie to aż tak dobrze nie
wychodzi i chciałem… w końcu… żebyś też wiedziała, że ja cię też bardzo…
Wzdycham ciężko.
– Nie kojarzy mi się to za bardzo z okazywaniem uczuć.
– Naprawdę? A wydawało mi się, że to akceptowalne zachowanie
godowe.
– Rozpowszechnione, tak.
Akceptowalne – nieszczególnie. Zwłaszcza jeżeli tak mocno!
– Cóż, myślałem, że tak się po prostu robi. Tak wynikało z
moich obserwacji.
– Może powinieneś obserwować bardziej wnikliwie? Wykończą
mnie te różnice kulturowe!
Devlin spuszcza
wzrok.
– Po co ja się zakochałem w lądowej dziewczynie?
– Nie wiem. Tak samo, jak nie
wiem, dlaczego ja się zakochałam w tobie. Pewne jest tylko to, że siedzimy w
tym razem i musimy sobie jakoś radzić, słoneczko. Będę ci musiała pokazać parę
filmów, żebyś zobaczył, jakie są „akceptowalne zachowania godowe”.
Nie
wiem, co robić, stoję na rozdrożu. Mam ochotę go przytulić, wiem, że nie miał złych
intencji, ale z drugiej strony – czy nie powinien dostać nauczki, żeby
następnym razem bardziej uważał?
– Chciałaś mnie widzieć –
przypomina. – Rozmowa nie na telefon, mówiłaś.
– Tak, chodzi o Maćka.
– To ten twój były, robot?
– Mój nigdy niebędący – poprawiam
sucho, nie podoba mi się kierunek tej rozmowy. – Nie jesteś chyba zazdrosny?
Dev
zastanawia się przez moment.
– Mam wybór między szczerą
odpowiedzią a taką, z której będziesz zadowolona. Tylko nie wiem, która z nich
jest która.
– Za bardzo komplikujesz, a nie
ma po co – rzucam na granicy irytacji. – Owszem, kiedyś się we mnie zabujał,
ale teraz jest już chłopcem Ashley. Co nie zmienia faktu, że tamci dwaj faceci
nadal go chcą porwać. Musimy działać!
W
ciemności ogródka streszczam Devlinowi swój plan. Trochę się boję, czy po ostrej
reakcji na jego ryzykownie nieporadny sposób okazywania uczuć nie obrazi się na
mnie, ale jednak okazuje się chętny pomóc.
– W porządku – oznajmia. – Oderwę
się na parę dni od stada. Powiem im, że muszę na chwilę wybyć. Może nawet… w
sprawach godowych.
– Godowych? Łiii! – rzucam się mu
na szyję, nie mogąc opanować ekscytacji. – Znaczy, że jesteśmy razem także z
punktu widzenia twojego stada?
– Jeszcze nie – odpowiada
Granatowooki. – Ale wszystko przed nami.
Przez
moment cieszymy się swoją obecnością. Trudno mi się dalej gniewać na Deva, więc
tym razem to mój język trafia do jego ust, a on robi z nim coś takiego, że cały
świat zaczyna wirować. Odruchowo łapię go za dłoń i wkładam ją sobie przez
dekolt. Niech wspomnienie mojej miękkości zostanie z nim na dłużej.
– Teraz zupełnie… nie kumam –
mówi drżącym głosem, z trudem łapiąc powietrze.
– Masz dobrze zapamiętać, jak wykorzystywać
ręce. Nie o siłę tu chodzi.
– Dobrze, muszę wracać do morza –
urywa, prawie ode mnie odskakując.
Mam ochotę na
naprawdę sprośną odpowiedź, ale powstrzymuję się.
– No, leć – mówię. – Widzimy się
o szóstej po południu na Trinidad Head, tyle że ja na górze, ty na dole.
Odjeżdża,
a ja dyskretnie wracam do sypialni, niezauważona przez nikogo. Nawet pies się
nie awanturuje.
Następnego
dnia rano czekają mnie wyjątkowo długie poranne czynności. Nakładam jednodniową
farbę do włosów, żeby zmienić się tymczasowo w szatynkę. Robię loki, a wreszcie
upinam włosy z tyłu. Wzmacniam sobie rzęsy i wykonuję bardzo staranny
makijaż, łącznie ze szminką optycznie pomniejszającą wargi. Strój też dobieram
nietypowy: luźna sukienka w kolorze kawy z mlekiem, z szerokimi rękawami i
deseniem w geometryczne kształty, buty na grubych koturnach, dodające mi parę
centymetrów wzrostu, jedna z najrzadziej przeze mnie noszonych torebek i
okulary słoneczne.
– Co to za nagła zmiana imażu? –
dziwi się tata podczas śniadania.
– Postanowiłam przynajmniej na
moment spróbować czegoś nowego.
Przy
posiłku udaje mi się wynegocjować z ojcem, żebym przez następne kilka dni
przychodziła do baru tylko na pierwszą zmianę. Potem jedziemy do roboty: on
autem, ja na rowerze.
Dzień
w „Albatrosie” przebiega całkiem spokojnie. Ruch umiarkowany, jak to na
pierwszej zmianie. Za dwadzieścia dwunasta, korzystając z przerwy, wchodzę na
portal społecznościowy i stwierdzam, że krejzolka Ashley dodała sobie kilka
selfie z Maćkiem na tle latarni morskiej. Dobrze!
W południe
przychodzi Fred Vestergaard i rozpoczyna straszliwy rant na Charliego
Courtneya, określając go szeregiem obrazowych określeń, wśród których „kostropaty
heroinista” należy do łagodniejszych. Krótko po jego wyjściu zjawia się Joe
Tiburczy. Razem z ojcem obgadują jednego malarza, który podaje się za Indianina.
To znaczy nie ma i nigdy nie miał w sobie ani kropli krwi pierwotnych
mieszkańców Kalifornii, ale zapisał się do Kościoła Rdzennych Amerykanów, żeby
mieć legalny dostęp do pejotlu.
Przed
piętnastą moja dniówka ma się już kończyć, kiedy w barze zjawia się Robin. Ma
na sobie luźny czarny tiszert, nieco pognieciony, i wąskie dżinsy. Wygląda tak
urzekająco zwiewnie, że wcale się nie dziwię Kenny’emu, że się zabujał.
– Masz chwilę, Laurie?
– Jeszcze pracuję, ale za dziesięć
minut mam fajrant, poczekaj moment.
– No to poproszę colę zero z
lodówki, bez cytryny – mówi Robin, siadając przy stoliku.
Pije
i czeka cierpliwie. Po kilku minutach kończę robotę, oddaję fartuch Amandzie,
która właśnie przyszła, i wychodzę przed bar. Robin czeka na mnie na ulicy.
Jest tak uroczą w swojej zwiewności osobą, że muszę patrzeć w bok, żeby nie sprawiać wrażenia, że się niedyskretnie gapię.
– Opowiadaj – namawiam.
– To było tak… – zaczyna Robin. –
Koło pierwszej dzwonię na ten numer, co mi dałaś. Odbiera jakaś sekretara,
„słucham, Crushtronic Ltd.” No to mówię, że muszę rozmawiać z profesorem
Wolfgangiem von… Trochę mi nie wyszło to nazwisko, ale może i lepiej, brzmiało
bardziej autentycznie.
– No i co, udało ci się
porozmawiać z profesorem?
– Nie od razu, chciała mnie
spławić. Trzeba było dopiero powiedzieć, że wiem, gdzie można znaleźć kogoś,
kto im się ostatnio zgubił. Przełączyła mnie do tego całego profesorka. Jezu
słodki, facet miał głos, jakby ktoś zrzucał mi nagrobki na głowę! Istny
Christopher Lee! Ale w porządku, biorę się w garść i mówię, podobno zwiał panu
taki jeden. „Skąd wiesz?!” – on mi na to. No to ja mu mówię, że mam oczy i
uszy, a poza tym czytam prasę lokalną i wiem, co się zdarzyło w supermarkecie w
Eureka w północnej Kalifornii.
– Jestem z ciebie dumna –
odpowiadam, nadal nie patrząc w oczy, tylko gdzieś tam w głąb ulicy.
– Profesorek mnie pyta, co
konkretnie wiem. No to powiadam, że od kilku dni zdarza mi się widzieć tego
chłopaka, jak codziennie koło szóstej po południu spotyka się z dziewczyną pod
latarnią morską Trinidad Head. On na to podejrzliwie, skąd ma wiedzieć, czy
mówię prawdę. A ja mu na to: „Proszę uprzejmie sprawdzić maila!” No a
w mailu wysłane były zrzuty z profilu Ashley, na których się migdali z
Maćkiem pod latarnią. Musiał od razu przeczytać, bo strasznie się wściekł.
Wyśle swoich ludzi jeszcze dziś.
– Masz co do tego pewność?
– Tak mi się zdaje. Pytał, ile
chcę za tę informację, to odpowiadam, że dwieście tysięcy. Zaczął się targować
i ostatecznie zeszliśmy do stu dwudziestu. Bez różnicy, i tak tego nie
przyjmę, ale zależało mi, żeby wyglądało realistycznie. Kazał mi czekać o piątej
na parkingu.
– Niecałe dwie godziny, a nie
wiadomo, czy nie przyjdą wcześniej – odpowiadam ponuro. – Dobra, leć zaraz do
Kenny’ego i jedźcie całą trójką do Trinidad, jak było ustalone. Ja zbieram Ashley
i też tam się zabieramy.
Krejzolka
Ashley czeka na mnie pod Carson Manor, tą wiktoriańską rezydencją, z którą się
fotografują wszyscy turyści w naszym mieście. Idziemy na przystanek i jedziemy autobusem
do Trinidad. Ashley przez całą drogę jest bardzo roztrzęsiona i wciąż się
zamartwia.
– A co, jeżeli ten nasz plan się
nie uda? – pyta po kilkanaście razy.
– Wtedy zastosujemy plan B –
uspokajam ją, choć nie wiem, na czym on miałby polegać.
Trinidad
Head to wyniosły skalisty cypel wystający w ocean z linii wybrzeża.
Urządzono na nim park i ścieżki spacerowe, więc często pojawiają się tam
turyści albo miejscowi spacerowicze. Stoi tam też latarnia morska, a swoje instalacje
mają NASA i NOAA. Kiedy przybywamy na miejsce, na parkingu u stóp wzgórza stoi
kilkanaście aut. Robin siedzi na ławce, popijając kolejną colę z butelki. Obrzuca
nas pogodnym spojrzeniem, z którego wnioskuję, że na razie wszystko w
porządku. Z oddali dostrzegam Billy’ego Andreasa, ubranego w błękitny
tiszert i spodenki. Wydaje się całkiem wgapiony w ekran smartfonu, ale gdy
przechodzimy na wprost niego, pozdrawia mnie, przesyłając wiadomość. „Jeszcze
nie przyjechali, K. i M. są na górze”.
Nie
chce mi się tracić czasu, więc pnę się pod górę szybkim krokiem, Ashley ledwo
za mną nadąża. Wokół nas drzewa, krzewy, gdzieniegdzie śpiewają ptaki,
spacerowicze pojawiają się tylko z rzadka, siedzą na ławkach albo przechadzają
się alejkami. Co chwila z boku rozpościerają się malownicze pejzaże. Brak mi
jednak pogody ducha – i jej nie odzyskam, póki nie zrobię tego, co zrobić
trzeba.
Kenny Andreas,
w kremowej koszuli i dżinsach, siedzi rozwalony na ławce, z której rozpościera
się zapierający dech w piersiach widok na granatową stolnicę Pacyfiku. W oddali
widać jacht sunący na południe, ku San Francisco, jeszcze dalej, na linii
horyzontu, jakieś roporudomasowce.
– Gdzie Maciek? – pytam.
Kenny
pokazuje kciukiem najbliższą kępę krzaków, w których coś jakby szeleści.
Podchodzę i zaglądam do środka, rozchylając gałęzie. Maciek kuca w ukryciu,
trochę jakby siedzi na grubym konarze. Jego pozycja nie wygląda na
najwygodniejszą, ale może dla androida to nie problem.
– No, jak się miewasz? – pytam.
– Całkiem dobrze, Laurie – mówi
Maciek. – Tylko tęsknię za Ashley.
– Przecież ona tu jest –
uświadamiam i robię krok w tył, aby krejzolka mogła się z nim przywitać.
Ashley
podbiega, szczebiocze w euforii, a wreszcie sama włazi w krzaki, które
zaczynają się zbereźnie trząść. Mamy jeszcze dwadzieścia minut. Siadam obok
Kenny’ego.
– Mam nadzieję, że nie wziąłeś znowu klamki?
– E – zaprzecza. – Tylko świece dymne. W razie, gdyby się
coś skisiło.
– Błagam, nie próbuj kowboić. Tylko spokój może nas
uratować!
Siedzimy
i czekamy. Maciek i krejzolka Ashley są zajęci sobą, a ja w nerwach zawieszam
wzrok na horyzoncie. A co, jeśli nieprzyjaciel się nie zjawi? Trzeba będzie próbować
następnego dnia. A jeśli następnego dnia też nic? Nie da się tak na dłuższą
metę. Nie wiem, czy bardziej doskwiera mi nuda, czy nerwy.
Kiedy zaczynam
myśleć, że nic już z tego nie będzie, w torebce wibruje mi telefon. Billy!
Połączenie video! Odbieram i na ekranie smarkańca widzę jego twarz.
– Przyjechali – rzuca bez
zbędnych wstępów. – Robin im teraz sprzedaje bajerę.
Odwraca
swój sprzęt i w oddali, na parkingu, widzę Garcię i Skinnera. Pierwszy ma garnitur
w kolorze kawy z mlekiem, drugi – kamuflażową koszulkę. Robin coś do nich gada,
ale z tak daleka nie słychać. Potem ruszają między samochodami i wkraczają
na ścieżkę wiodącą w górę Trinidad Head.
– Dobra, ptaki ciernistych
krzewów, zbieramy się – mówię do krzaka, w którym siedzą Ashley z Maćkiem.
Przeciwnik
ciągle ma jeszcze drogę do pokonania, a i Robin niewątpliwie będzie ich
opóźniać, ale idziemy szybkim krokiem. Przepuszczam naszą parę przodem, żeby
razem z Kennym pilnować ich pleców.
Docieramy na południowo-zachodnią
stronę przylądka, gdzie stoi zabytkowa latarnia morska – pomalowany na
biało ceglany budynek z wieżą. Nie jest wysoka, ale za to stoi na
wysokim klifie. Za latarnią przez furtkę wychodzi się na punkt widokowy, z
którego znakomicie widać morze i wystającą w oddali skałę. Krejzolka ciągnie Maćka
w tamtą stronę i wkrótce zaczynają się obłapiać przy barierce. Kenny tymczasem
chowa się pod akacją, a ja podpieram ścianę latarni morskiej.
Czekamy,
czekamy. Ashley i jej elektroniczny partner raczej się nie nudzą, ja to co
innego, z napięcia zaraz zacznę ogryzać najbliższe gałęzie. Spoglądam na
Kenny’ego, a on siedzi pod drzewem i wygląda, jakby wszystko olewał.
Wreszcie Billy
przesyła kolejną transmisję. Widzę w słabej rozdzielczości, jak Robin
prowadzi Garcię i Skinnera ku budynkowi latarni. Młodszy z braci Andreas
trzyma się w bezpiecznej odległości i ma czekać na ścieżce nad
latarnią jako ruchomy odwód, gdyby coś nie wyszło.
– Kasę dostaniesz po wszystkim –
dobiega mnie głos Garcii. – Teraz tu poczekaj.
– W porządku – odpowiada ledwie
słyszalnie Robin, ale ja wiem, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,
to raz-dwa się ulotni.
Z
bijącym sercem nasłuchuję, powstrzymując się przed wyjrzeniem zza węgła. Wtem zza
rogu wyłaniają się Garcia i Skinner. Nie dostrzegają mnie, całą uwagę skupiając
na Maćku ściskającym dziewczynę przy barierce.
– A może jednak bzyknąć go od
razu? – upewnia się Skinner.
– Proszę bardzo, jeśli chcesz
potem płacić za uszkodzenie materiału – odpowiada Garcia z kwaśną niechęcią. –
Pamiętaj, tylko w ostateczności. Musimy go odzyskać w dobrej kondycji!
Spokojnym
krokiem zbliżają się do pary kochanków nad klifem. Ani Ashley, ani Maciek chyba
ich nie dostrzegają. Kenny pod drzewem co prawda patrzy na nich, ale nadal
sprawia wrażenie nadmiernie wyluzowanego.
– Uciekaj, dziewczyno! – woła Skinner. – Ty nie wiesz, kto
to jest!
– Wiem dokładnie! – warczy krejzolka Ashley. – I wam go nie
oddam!
Wychodzi
im naprzeciw, staje z zaciśniętymi pięściami, zasłaniając Maćka własnym ciałem.
Android przyciska się plecami do barierki. Chyba jest przerażony, ale nie bardzo
widzę, bo zasłania mi go Skinner, który robi krok w lewo, odcinając Maćkowi
drogę ucieczki. Rzucam okiem na Kenny’ego. No zróbże coś, człowieku! Masz
chociaż pod ręką tę świecę dymną, czy będziesz jej teraz długo szukać?!
– Mówię ci, dziecko, daj sobie
spokój – Garcia próbuje przemówić krejzolce do rozsądku. – I tak musimy go
zabrać, więc odejdź teraz i zachowaj dobre wspomnienia.
– Nigdy!!! – krzyczy Ashley.
Niespodziewanie
rzuca się na Garcię z kułakami. Wydaję okrzyk zaskoczenia, bo nie tak się
umawialiśmy! Bije go po korpusie i zaprawia w twarz, aż mu okulary zlatują. Ale
Skinner chwyta ją w pół, odciąga od towarzysza i z impetem odrzuca w tył.
Krejzolka pada na ziemię z krzykiem, zaczyna rozdzierająco płakać. Ludzie
profesora już się nią nie interesują, ich uwagę pochłania skamieniały z przerażenia
Maciek.
– Idziesz z nami po dobroci, czy mamy cię znowu porazić? –
pyta Skinner, sięgając do pasa.
– Ani jedno, ani drugie – odpowiada Maciek, choć w jego głosie
słychać lęk. – Nie idę.
– Nie jesteś zaprogramowany do sprzeciwu
wobec poleceń! – wybucha Garcia. – Twoje zachowanie świadczy o poważnej awarii!
Bądź posłuszny, to cię może nie zresetują!
Robi
krok w kierunku zbiega. Wpatrzona w tę dramatyczną scenę, prawie nie oddycham.
Powinnam być gotowa do działania, a czuję się jak w kamień zaklęta.
– Nie weźmiecie mnie żywcem! –
krzyczy Maciek.
Przerzuca
ciężar ciała przez barierkę, wybija się i leci w przepaść.
– Łap go! – woła Garcia, ale ma
dość wolny refleks, bo Maciek już spada. Skinner uderza żołądkiem w barierkę, która
niebezpiecznie się chybocze. Przybiega jakiś pan o siwych włosach do ramion i w
dżinsowej kurtce – przypadkowy świadek, za nim żona, tęga, z jasnymi
włosami. Ashley krzyczy.
Odrywam
się od budynku i podbiegam do klifu. Widzę kątem oka, że Kenny odskakuje ku
furtce i czai się za ogrodzeniem. Dopadam balustrady kilka stóp od sługusów
Schwarzgewittra i spoglądam w dół. Przez moment widzę tylko fale. Wtem Maciek z przemoczoną
grzywą wynurza się gwałtownie, chełsty go zalewają, bije ramionami, próbując
utrzymać się na powierzchni.
– Maciek!!! – wrzeszczy
rozpaczliwie krejzolka Ashley. Ze łzami w oczach ściska balustradę tuż obok ludzi
profesora.
– Nie słyszałaś? Zjeżdżaj stąd,
skarbie! – ryczy Skinner.
Łapie ją za
barki i odrzuca do tyłu. Ashley znów pada na trawę, a dryblas zwraca się do
kolegi:
– Co robimy?
– Poszukajmy jakiegoś zejścia na
dół! Musimy go wyłowić, zanim zrobi to straż przybrzeżna. Będzie trochę
potłuczony, ale cóż, zdarzenie siły wyższej.
Z
niespokojnym sercem wpatruję się w sylwetkę mego elektronicznego kumpla na
powierzchni morza. Dlaczego nic się nie dzieje? Ci przypadkowi turyści gotowi
naprawdę powiadomić straż przybrzeżną, a to też niedobrze!
Nagle fale pienią
się, rozstępują. Wyłania się spośród nich ogromna, wydłużona paszcza pełna fiszbinów.
Jest tak potężna! Widzę to jakby w zwolnionym tempie: szczęki wieloryba rozwierają
się niczym drzwi ładowni w samolocie, a wrzeszczący Maciek znika wewnątrz,
toczy się po wielkim, różowym języku. Ktoś krzyczy wniebogłosy, ale nie jestem
pewna, czy to znów Ashley, czy ja sama!
Wieloryb
zamyka paszczę, robi wdzięczny przewrót przez grzbiet i z wielkim hukiem jego
wielkie ciało wali się do wody. Długie, umięśnione płetwy poruszają się
miarowo, gdy odpływa ku otwartemu morzu. Garcia wyrzuca z siebie kaskadę
ordynarnych przekleństw w kilku językach: angielskim, hiszpańskim,
francuskim i jakimś innym, którego nie rozpoznaję, ale i tak każde w
nim słowo brzmi jak urąganie najbliższej rodzinie i sugestia perwersyjnych
czynności autoerotycznych.
Stoję jak
zamurowana, ściskając balustradę tak mocno, że bieleją mi kostki dłoni. Humbak jeszcze
raz wyskakuje z wody, robi beczkę w powietrzu i wpada do wody. Jeszcze tylko na
koniec, na tle zachodzącego słońca, z fal wystaje potężna płetwa ogonowa z tak
mi drogim rysunkiem ciemnych plam na białym tle… Państwo w średnim wieku, zaszokowani
ze smartfonami w rękach, pstrykają zdjęcia, aż się czuję zazdrosna. Jak oni
mogą fotografować mojego Devlina? Bez mojej zgody?
– To niemożliwe – dyszy Skinner.
– To jest po prostu niemo-k…-żliwe.
– Wiem, geniuszu! – denerwuje się
Garcia. – Nie dość, że obiekt jest praktycznie nie do odzyskania, to jeszcze
szef nam nie uwierzy! Takiego pieprznika dawno nie było! Możemy się pożegnać ze
złotą kartą paliwową!
– Przecież wieloryby nie jedzą
ludzi – odzywa się ni z gruchy, ni z pietruchy turysta z siwą czupryną.
– Chyba że są głodne –
odpowiadam.
Stres
zaczyna powoli odpuszczać i wszystko mnie boli. Nie czekam, aż Garcia i Skinner
mnie rozpoznają, odwracam się plecami do morza i zachodu. Podnoszę z
trawnika zapłakaną krejzolkę Ashley i wracamy na ścieżkę spacerową, gdzie
czekają na nas bracia Andreas, ale nie Robin – niech się goście zastanawiają,
gdzie się podział ich informator albo informatorka. Obejmuję krejzolkę
przyjaźnie. Obydwie przeżyłyśmy dramatyczne chwile, ale udało się. My na górze,
a obaj nasi chłopcy – w odmętach Pacyfiku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz