poniedziałek, 29 października 2018

24. Trinidad Head



Po zakończeniu narady wojennej bracia Andreas zawracają jacht do przystani. Mniej więcej już wiadomo, w jaki sposób sprawić, żeby profesor von Schwarzgewitter przestał prześladować Maćka. Do spisku brakuje tylko jednej osoby. Devlin ma tu odegrać kluczową rolę!
Dzwonię do niego zaraz po ustaleniu planu, ale nie odbiera. Kiedy zbliżamy się do przystani jachtowej na Woodley Island, telefonuję raz jeszcze. Nie odpowiada. Do stu latających rekinów, po co mi dawał swój numer, skoro nie można się z nim skontaktować, kiedy go najbardziej potrzebuję?! Wbrew moim intencjom i zdrowemu rozsądkowi, zaczyna mnie ogarniać niepokój…
Wszyscy są zresztą nieco wstrząśnięci, od kiedy Maciek wyznał, że jest nafaszerowany elektroniką. Wprawdzie braciom Andreas fantastyka naukowa i różne inne cyberpunki nie są obce, ale co innego czytać o cyborgach, a co innego z nimi siedzieć w jednym pokoju. Z drugiej strony – przecież sami mieli do czynienia z Garcią i Skinnerem, widzieli, że z jakiegoś powodu ci dwaj bardzo się dziwacznym kolegą interesują. Przez moment, skoro już się zrobił taki klimat, nabieram ochoty podzielenia się własną tajemnicą, ale się powstrzymuję. Wyznanie Maćka jest wystarczająco niezwykłe. Gdybym na dokładkę wyznała, że mój chłopak jest wielorybem, parę mózgów by eksplodowało! Na razie ograniczam się do stwierdzenia, że odegra ważną rolę w tej akcji. Nie mówię dokładnie, jaką, bo chcę, żeby reakcje moich przyjaciół były autentyczne.
Na brzegu nadchodzi pora się rozstać. Maciek jest wzruszony, że aż tyle osób chce go ratować przed wysłannikami ojca – nigdy dotąd nikt nie chciał mu całkiem bezinteresownie pomóc. Krejzolka Ashley zapowiada, że spróbuje zaprosić go na wieczór do siebie, ciekawe, co na to jej rodzice.
– Tylko pamiętajcie: zdjęcia mają być na publiku! – wołam na odchodne.
Billy także wraca do domu, a Kenny i Robin zostają na łódce, żeby ją sklarować i spędzić jeszcze parę miłych chwil razem.
Robin jest chyba w lekkim oszołomieniu, ale z pełną ofiarnością zgadza się na udział w ratowaniu Maćka. Jest z zewnątrz, Garcia i Skinner nie wiedzą, że ma z nami powiązania, więc może zrealizować pierwszy etap bez wzbudzania podejrzeń.
– Pamiętaj, los operacji „Niniwa” spoczywa na twoich barkach! – mówię, wychodząc na brzeg.
– Spokojnie! – odpowiada z przeuroczym uśmiechem. – To najlepsze wakacje mojego życia, nie chcę ich zepsuć!
W domu próbuję jeszcze raz zadzwonić do Deva, ale ciągle nie odbiera. Niepokój chwyta me serduszko w kleszcze lodowatej mgły. A co, jeżeli się nie zgodzi? A co, jeśli Maciek wpadnie w ręce tamtych gości, zanim zdążymy zrealizować akcję? Tylko spokojnie. Dograć wszystko, poczekać, aż połkną haczyk, i do dzieła! A potem będziemy mieć spokój.
Nie mogę sobie znaleźć miejsca, więc idę od razu do łóżka, miotam się niespokojnie i zasypiam dopiero po dziesiątej. Sen mam dość płytki, już kwadrans po jedenastej budzi mnie dzwonek telefonu. Zrywam się zaalarmowana.
– Cześć, Laurie. Dzwoniłaś do mnie? – słyszę w słuchawce Devlina.
– Słoneczko! – wybucham. – Potrzebuję cię tak bardzo!
– Często o tobie myślę – odpowiada. – Przepraszam, że wtedy nie odebrałem, ale byłem w oceanie.
– Słuchaj, Dev… Musisz mi pomóc.
– Czy coś się stało? – w jego głosie słyszę niepokój.
– Dopiero się stanie. Dlatego jesteś mi potrzebny.
– To znaczy?
– To nie jest rozmowa na telefon. Będziesz miał jutro czas? Z samego rana albo zaraz po trzeciej?
– Już do ciebie jadę!
– Przecież jest późno… A, co mi tam, przyjeżdżaj, widzimy się u mnie w ogródku!
Po rozłączeniu rozmowy jeszcze bardziej nie mogę usiedzieć na miejscu. Nerwy gotują się we mnie jak kaskada wzburzonego kapuśniaku. Po cichu schodzę do kuchni, żeby się czegoś napić, przez jakiś czas krążę w kółko po pomieszczeniu. W końcu wsuwam klapki i wybiegam na dwór. Łażę po ogródku i nie mogę się doczekać Devlina. Jestem tylko w seledynowej koszuli nocnej z dwoma skaczącymi delfinkami i napisem „I ♥ the Ocean”, trochę mi chłodnawo, ale rozgrzewa mnie podwójny płomień: miłości i obowiązku.
W pewnym momencie widzę, jak ulicą ostrożnie suną tylne światła samochodu, który zatrzymuje się nieopodal. Słychać zamykane drzwi, potem kroki.
– Laurie? – pyta Dev półgłosem.
– Tu jestem! – odpowiadam. – Przeskocz przez żywopłot!
Już po chwili jestem w jego ramionach, wtulam się w jego pierś i odnoszę wrażenie, że ciepło mojego ciała nie pozostaje bez wpływu na jego organizm. Dev dotyka moich policzków, delikatnie unosi moją twarz i zaczynamy się całować. Kiedy nagle czuję w ustach jego język, czuję dziwną mieszankę oburzenia i zachwytu. Chłopak zaczyna robić postępy!
– Co za konspiracja – stwierdzam, kiedy udaje mi się wreszcie złapać oddech. – Spotykamy się potajemnie w środku nocy, dobrze, że cię nie wpuszczam przez balkon.
– Dlaczego przez balkon?
– Mniejsza o to… Chodźmy do szopy, tam będziemy najmniej na widoku.
Prowadzę Devlina na tył podwórza, w miejsce, gdzie stoi szopa i rośnie kilka drzewek. Jest ciemno, ale znam przecież drogę na pamięć. Kiedy już prawie jesteśmy na miejscu, niespodziewanie czuję siarczyste i głośne uderzenie we własny, osobisty zad.
– Co ty wyprawiasz?! – wybucham, odwracając się gwałtownie ku Devlinowi.
Spogląda na mnie zdezorientowany, w jego granatowych oczach widzę kompletną dezorientację.
– Przepraszam! – woła wstrząśnięty. – Zrobiłem coś źle?
– No raczej, walnięcie dziewczyny niespodziewanie w tyłek trudno nazwać cywilizowanym zachowaniem!
– O mój … – Dev sprawia wrażenie autentycznie przerażonego tym, co narobił. – Ja tylko chciałem… Bo wiesz, ty zawsze tak pięknie i spontanicznie okazujesz uczucia, a… mnie to aż tak dobrze nie wychodzi i chciałem… w końcu… żebyś też wiedziała, że ja cię też bardzo…
Wzdycham ciężko.
– Nie kojarzy mi się to za bardzo z okazywaniem uczuć.
– Naprawdę? A wydawało mi się, że to akceptowalne zachowanie godowe.
– Rozpowszechnione, tak. Akceptowalne – nieszczególnie. Zwłaszcza jeżeli tak mocno!
– Cóż, myślałem, że tak się po prostu robi. Tak wynikało z moich obserwacji.
– Może powinieneś obserwować bardziej wnikliwie? Wykończą mnie te różnice kulturowe!
Devlin spuszcza wzrok.
– Po co ja się zakochałem w lądowej dziewczynie?
– Nie wiem. Tak samo, jak nie wiem, dlaczego ja się zakochałam w tobie. Pewne jest tylko to, że siedzimy w tym razem i musimy sobie jakoś radzić, słoneczko. Będę ci musiała pokazać parę filmów, żebyś zobaczył, jakie są „akceptowalne zachowania godowe”.
Nie wiem, co robić, stoję na rozdrożu. Mam ochotę go przytulić, wiem, że nie miał złych intencji, ale z drugiej strony – czy nie powinien dostać nauczki, żeby następnym razem bardziej uważał?
– Chciałaś mnie widzieć – przypomina. – Rozmowa nie na telefon, mówiłaś.
– Tak, chodzi o Maćka.
– To ten twój były, robot?
– Mój nigdy niebędący – poprawiam sucho, nie podoba mi się kierunek tej rozmowy. – Nie jesteś chyba zazdrosny?
Dev zastanawia się przez moment.
– Mam wybór między szczerą odpowiedzią a taką, z której będziesz zadowolona. Tylko nie wiem, która z nich jest która.
– Za bardzo komplikujesz, a nie ma po co – rzucam na granicy irytacji. – Owszem, kiedyś się we mnie zabujał, ale teraz jest już chłopcem Ashley. Co nie zmienia faktu, że tamci dwaj faceci nadal go chcą porwać. Musimy działać!
W ciemności ogródka streszczam Devlinowi swój plan. Trochę się boję, czy po ostrej reakcji na jego ryzykownie nieporadny sposób okazywania uczuć nie obrazi się na mnie, ale jednak okazuje się chętny pomóc.
– W porządku – oznajmia. – Oderwę się na parę dni od stada. Powiem im, że muszę na chwilę wybyć. Może nawet… w sprawach godowych.
– Godowych? Łiii! – rzucam się mu na szyję, nie mogąc opanować ekscytacji. – Znaczy, że jesteśmy razem także z punktu widzenia twojego stada?
– Jeszcze nie – odpowiada Granatowooki. – Ale wszystko przed nami.
Przez moment cieszymy się swoją obecnością. Trudno mi się dalej gniewać na Deva, więc tym razem to mój język trafia do jego ust, a on robi z nim coś takiego, że cały świat zaczyna wirować. Odruchowo łapię go za dłoń i wkładam ją sobie przez dekolt. Niech wspomnienie mojej miękkości zostanie z nim na dłużej.
– Teraz zupełnie… nie kumam – mówi drżącym głosem, z trudem łapiąc powietrze.
– Masz dobrze zapamiętać, jak wykorzystywać ręce. Nie o siłę tu chodzi.
– Dobrze, muszę wracać do morza – urywa, prawie ode mnie odskakując.
Mam ochotę na naprawdę sprośną odpowiedź, ale powstrzymuję się.
– No, leć – mówię. – Widzimy się o szóstej po południu na Trinidad Head, tyle że ja na górze, ty na dole.
Odjeżdża, a ja dyskretnie wracam do sypialni, niezauważona przez nikogo. Nawet pies się nie awanturuje.

Następnego dnia rano czekają mnie wyjątkowo długie poranne czynności. Nakładam jednodniową farbę do włosów, żeby zmienić się tymczasowo w szatynkę. Robię loki, a wreszcie upinam włosy z tyłu. Wzmacniam sobie rzęsy i wykonuję bardzo staranny makijaż, łącznie ze szminką optycznie pomniejszającą wargi. Strój też dobieram nietypowy: luźna sukienka w kolorze kawy z mlekiem, z szerokimi rękawami i deseniem w geometryczne kształty, buty na grubych koturnach, dodające mi parę centymetrów wzrostu, jedna z najrzadziej przeze mnie noszonych torebek i okulary słoneczne.
– Co to za nagła zmiana imażu? – dziwi się tata podczas śniadania.
– Postanowiłam przynajmniej na moment spróbować czegoś nowego.
Przy posiłku udaje mi się wynegocjować z ojcem, żebym przez następne kilka dni przychodziła do baru tylko na pierwszą zmianę. Potem jedziemy do roboty: on autem, ja na rowerze.
Dzień w „Albatrosie” przebiega całkiem spokojnie. Ruch umiarkowany, jak to na pierwszej zmianie. Za dwadzieścia dwunasta, korzystając z przerwy, wchodzę na portal społecznościowy i stwierdzam, że krejzolka Ashley dodała sobie kilka selfie z Maćkiem na tle latarni morskiej. Dobrze!
W południe przychodzi Fred Vestergaard i rozpoczyna straszliwy rant na Charliego Courtneya, określając go szeregiem obrazowych określeń, wśród których „kostropaty heroinista” należy do łagodniejszych. Krótko po jego wyjściu zjawia się Joe Tiburczy. Razem z ojcem obgadują jednego malarza, który podaje się za Indianina. To znaczy nie ma i nigdy nie miał w sobie ani kropli krwi pierwotnych mieszkańców Kalifornii, ale zapisał się do Kościoła Rdzennych Amerykanów, żeby mieć legalny dostęp do pejotlu.
Przed piętnastą moja dniówka ma się już kończyć, kiedy w barze zjawia się Robin. Ma na sobie luźny czarny tiszert, nieco pognieciony, i wąskie dżinsy. Wygląda tak urzekająco zwiewnie, że wcale się nie dziwię Kenny’emu, że się zabujał.
– Masz chwilę, Laurie?
– Jeszcze pracuję, ale za dziesięć minut mam fajrant, poczekaj moment.
– No to poproszę colę zero z lodówki, bez cytryny – mówi Robin, siadając przy stoliku.
Pije i czeka cierpliwie. Po kilku minutach kończę robotę, oddaję fartuch Amandzie, która właśnie przyszła, i wychodzę przed bar. Robin czeka na mnie na ulicy. Jest tak uroczą w swojej zwiewności osobą, że muszę patrzeć w bok, żeby nie sprawiać wrażenia, że się niedyskretnie gapię.
– Opowiadaj – namawiam.
– To było tak… – zaczyna Robin. – Koło pierwszej dzwonię na ten numer, co mi dałaś. Odbiera jakaś sekretara, „słucham, Crushtronic Ltd.” No to mówię, że muszę rozmawiać z profesorem Wolfgangiem von… Trochę mi nie wyszło to nazwisko, ale może i lepiej, brzmiało bardziej autentycznie.
– No i co, udało ci się porozmawiać z profesorem?
– Nie od razu, chciała mnie spławić. Trzeba było dopiero powiedzieć, że wiem, gdzie można znaleźć kogoś, kto im się ostatnio zgubił. Przełączyła mnie do tego całego profesorka. Jezu słodki, facet miał głos, jakby ktoś zrzucał mi nagrobki na głowę! Istny Christopher Lee! Ale w porządku, biorę się w garść i mówię, podobno zwiał panu taki jeden. „Skąd wiesz?!” – on mi na to. No to ja mu mówię, że mam oczy i uszy, a poza tym czytam prasę lokalną i wiem, co się zdarzyło w supermarkecie w Eureka w północnej Kalifornii.
– Jestem z ciebie dumna – odpowiadam, nadal nie patrząc w oczy, tylko gdzieś tam w głąb ulicy.
– Profesorek mnie pyta, co konkretnie wiem. No to powiadam, że od kilku dni zdarza mi się widzieć tego chłopaka, jak codziennie koło szóstej po południu spotyka się z dziewczyną pod latarnią morską Trinidad Head. On na to podejrzliwie, skąd ma wiedzieć, czy mówię prawdę. A ja mu na to: „Proszę uprzejmie sprawdzić maila!” No a w mailu wysłane były zrzuty z profilu Ashley, na których się migdali z Maćkiem pod latarnią. Musiał od razu przeczytać, bo strasznie się wściekł. Wyśle swoich ludzi jeszcze dziś.
– Masz co do tego pewność?
– Tak mi się zdaje. Pytał, ile chcę za tę informację, to odpowiadam, że dwieście tysięcy. Zaczął się targować i ostatecznie zeszliśmy do stu dwudziestu. Bez różnicy, i tak tego nie przyjmę, ale zależało mi, żeby wyglądało realistycznie. Kazał mi czekać o piątej na parkingu.
– Niecałe dwie godziny, a nie wiadomo, czy nie przyjdą wcześniej – odpowiadam ponuro. – Dobra, leć zaraz do Kenny’ego i jedźcie całą trójką do Trinidad, jak było ustalone. Ja zbieram Ashley i też tam się zabieramy.
Krejzolka Ashley czeka na mnie pod Carson Manor, tą wiktoriańską rezydencją, z którą się fotografują wszyscy turyści w naszym mieście. Idziemy na przystanek i jedziemy autobusem do Trinidad. Ashley przez całą drogę jest bardzo roztrzęsiona i wciąż się zamartwia.
– A co, jeżeli ten nasz plan się nie uda? – pyta po kilkanaście razy.
– Wtedy zastosujemy plan B – uspokajam ją, choć nie wiem, na czym on miałby polegać.
Trinidad Head to wyniosły skalisty cypel wystający w ocean z linii wybrzeża. Urządzono na nim park i ścieżki spacerowe, więc często pojawiają się tam turyści albo miejscowi spacerowicze. Stoi tam też latarnia morska, a swoje instalacje mają NASA i NOAA. Kiedy przybywamy na miejsce, na parkingu u stóp wzgórza stoi kilkanaście aut. Robin siedzi na ławce, popijając kolejną colę z butelki. Obrzuca nas pogodnym spojrzeniem, z którego wnioskuję, że na razie wszystko w porządku. Z oddali dostrzegam Billy’ego Andreasa, ubranego w błękitny tiszert i spodenki. Wydaje się całkiem wgapiony w ekran smartfonu, ale gdy przechodzimy na wprost niego, pozdrawia mnie, przesyłając wiadomość. „Jeszcze nie przyjechali, K. i M. są na górze”.
Nie chce mi się tracić czasu, więc pnę się pod górę szybkim krokiem, Ashley ledwo za mną nadąża. Wokół nas drzewa, krzewy, gdzieniegdzie śpiewają ptaki, spacerowicze pojawiają się tylko z rzadka, siedzą na ławkach albo przechadzają się alejkami. Co chwila z boku rozpościerają się malownicze pejzaże. Brak mi jednak pogody ducha – i jej nie odzyskam, póki nie zrobię tego, co zrobić trzeba.
Kenny Andreas, w kremowej koszuli i dżinsach, siedzi rozwalony na ławce, z której rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na granatową stolnicę Pacyfiku. W oddali widać jacht sunący na południe, ku San Francisco, jeszcze dalej, na linii horyzontu, jakieś roporudomasowce.
– Gdzie Maciek? – pytam.
Kenny pokazuje kciukiem najbliższą kępę krzaków, w których coś jakby szeleści. Podchodzę i zaglądam do środka, rozchylając gałęzie. Maciek kuca w ukryciu, trochę jakby siedzi na grubym konarze. Jego pozycja nie wygląda na najwygodniejszą, ale może dla androida to nie problem.
– No, jak się miewasz? – pytam.
– Całkiem dobrze, Laurie – mówi Maciek. – Tylko tęsknię za Ashley.
– Przecież ona tu jest – uświadamiam i robię krok w tył, aby krejzolka mogła się z nim przywitać.
Ashley podbiega, szczebiocze w euforii, a wreszcie sama włazi w krzaki, które zaczynają się zbereźnie trząść. Mamy jeszcze dwadzieścia minut. Siadam obok Kenny’ego.
– Mam nadzieję, że nie wziąłeś znowu klamki?
– E – zaprzecza. – Tylko świece dymne. W razie, gdyby się coś skisiło.
– Błagam, nie próbuj kowboić. Tylko spokój może nas uratować!
Siedzimy i czekamy. Maciek i krejzolka Ashley są zajęci sobą, a ja w nerwach zawieszam wzrok na horyzoncie. A co, jeśli nieprzyjaciel się nie zjawi? Trzeba będzie próbować następnego dnia. A jeśli następnego dnia też nic? Nie da się tak na dłuższą metę. Nie wiem, czy bardziej doskwiera mi nuda, czy nerwy.
Kiedy zaczynam myśleć, że nic już z tego nie będzie, w torebce wibruje mi telefon. Billy! Połączenie video! Odbieram i na ekranie smarkańca widzę jego twarz.
– Przyjechali – rzuca bez zbędnych wstępów. – Robin im teraz sprzedaje bajerę.
Odwraca swój sprzęt i w oddali, na parkingu, widzę Garcię i Skinnera. Pierwszy ma garnitur w kolorze kawy z mlekiem, drugi – kamuflażową koszulkę. Robin coś do nich gada, ale z tak daleka nie słychać. Potem ruszają między samochodami i wkraczają na ścieżkę wiodącą w górę Trinidad Head.
– Dobra, ptaki ciernistych krzewów, zbieramy się – mówię do krzaka, w którym siedzą Ashley z Maćkiem.
Przeciwnik ciągle ma jeszcze drogę do pokonania, a i Robin niewątpliwie będzie ich opóźniać, ale idziemy szybkim krokiem. Przepuszczam naszą parę przodem, żeby razem z Kennym pilnować ich pleców.
Docieramy na południowo-zachodnią stronę przylądka, gdzie stoi zabytkowa latarnia morska – pomalowany na biało ceglany budynek z wieżą. Nie jest wysoka, ale za to stoi na wysokim klifie. Za latarnią przez furtkę wychodzi się na punkt widokowy, z którego znakomicie widać morze i wystającą w oddali skałę. Krejzolka ciągnie Maćka w tamtą stronę i wkrótce zaczynają się obłapiać przy barierce. Kenny tymczasem chowa się pod akacją, a ja podpieram ścianę latarni morskiej.
Czekamy, czekamy. Ashley i jej elektroniczny partner raczej się nie nudzą, ja to co innego, z napięcia zaraz zacznę ogryzać najbliższe gałęzie. Spoglądam na Kenny’ego, a on siedzi pod drzewem i wygląda, jakby wszystko olewał.
Wreszcie Billy przesyła kolejną transmisję. Widzę w słabej rozdzielczości, jak Robin prowadzi Garcię i Skinnera ku budynkowi latarni. Młodszy z braci Andreas trzyma się w bezpiecznej odległości i ma czekać na ścieżce nad latarnią jako ruchomy odwód, gdyby coś nie wyszło.
– Kasę dostaniesz po wszystkim – dobiega mnie głos Garcii. – Teraz tu poczekaj.
– W porządku – odpowiada ledwie słyszalnie Robin, ale ja wiem, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to raz-dwa się ulotni.
Z bijącym sercem nasłuchuję, powstrzymując się przed wyjrzeniem zza węgła. Wtem zza rogu wyłaniają się Garcia i Skinner. Nie dostrzegają mnie, całą uwagę skupiając na Maćku ściskającym dziewczynę przy barierce.
– A może jednak bzyknąć go od razu? – upewnia się Skinner.
– Proszę bardzo, jeśli chcesz potem płacić za uszkodzenie materiału – odpowiada Garcia z kwaśną niechęcią. – Pamiętaj, tylko w ostateczności. Musimy go odzyskać w dobrej kondycji!
Spokojnym krokiem zbliżają się do pary kochanków nad klifem. Ani Ashley, ani Maciek chyba ich nie dostrzegają. Kenny pod drzewem co prawda patrzy na nich, ale nadal sprawia wrażenie nadmiernie wyluzowanego.
– Uciekaj, dziewczyno! – woła Skinner. – Ty nie wiesz, kto to jest!
– Wiem dokładnie! – warczy krejzolka Ashley. – I wam go nie oddam!
Wychodzi im naprzeciw, staje z zaciśniętymi pięściami, zasłaniając Maćka własnym ciałem. Android przyciska się plecami do barierki. Chyba jest przerażony, ale nie bardzo widzę, bo zasłania mi go Skinner, który robi krok w lewo, odcinając Maćkowi drogę ucieczki. Rzucam okiem na Kenny’ego. No zróbże coś, człowieku! Masz chociaż pod ręką tę świecę dymną, czy będziesz jej teraz długo szukać?!
– Mówię ci, dziecko, daj sobie spokój – Garcia próbuje przemówić krejzolce do rozsądku. – I tak musimy go zabrać, więc odejdź teraz i zachowaj dobre wspomnienia.
– Nigdy!!! – krzyczy Ashley.
Niespodziewanie rzuca się na Garcię z kułakami. Wydaję okrzyk zaskoczenia, bo nie tak się umawialiśmy! Bije go po korpusie i zaprawia w twarz, aż mu okulary zlatują. Ale Skinner chwyta ją w pół, odciąga od towarzysza i z impetem odrzuca w tył. Krejzolka pada na ziemię z krzykiem, zaczyna rozdzierająco płakać. Ludzie profesora już się nią nie interesują, ich uwagę pochłania skamieniały z przerażenia Maciek.
– Idziesz z nami po dobroci, czy mamy cię znowu porazić? – pyta Skinner, sięgając do pasa.
– Ani jedno, ani drugie – odpowiada Maciek, choć w jego głosie słychać lęk. – Nie idę.
– Nie jesteś zaprogramowany do sprzeciwu wobec poleceń! – wybucha Garcia. – Twoje zachowanie świadczy o poważnej awarii! Bądź posłuszny, to cię może nie zresetują!
Robi krok w kierunku zbiega. Wpatrzona w tę dramatyczną scenę, prawie nie oddycham. Powinnam być gotowa do działania, a czuję się jak w kamień zaklęta.
– Nie weźmiecie mnie żywcem! – krzyczy Maciek.
Przerzuca ciężar ciała przez barierkę, wybija się i leci w przepaść.
– Łap go! – woła Garcia, ale ma dość wolny refleks, bo Maciek już spada. Skinner uderza żołądkiem w barierkę, która niebezpiecznie się chybocze. Przybiega jakiś pan o siwych włosach do ramion i w dżinsowej kurtce – przypadkowy świadek, za nim żona, tęga, z jasnymi włosami. Ashley krzyczy.
Odrywam się od budynku i podbiegam do klifu. Widzę kątem oka, że Kenny odskakuje ku furtce i czai się za ogrodzeniem. Dopadam balustrady kilka stóp od sługusów Schwarzgewittra i spoglądam w dół. Przez moment widzę tylko fale. Wtem Maciek z przemoczoną grzywą wynurza się gwałtownie, chełsty go zalewają, bije ramionami, próbując utrzymać się na powierzchni.
– Maciek!!! – wrzeszczy rozpaczliwie krejzolka Ashley. Ze łzami w oczach ściska balustradę tuż obok ludzi profesora.
– Nie słyszałaś? Zjeżdżaj stąd, skarbie! – ryczy Skinner.
Łapie ją za barki i odrzuca do tyłu. Ashley znów pada na trawę, a dryblas zwraca się do kolegi:
– Co robimy?
– Poszukajmy jakiegoś zejścia na dół! Musimy go wyłowić, zanim zrobi to straż przybrzeżna. Będzie trochę potłuczony, ale cóż, zdarzenie siły wyższej.
Z niespokojnym sercem wpatruję się w sylwetkę mego elektronicznego kumpla na powierzchni morza. Dlaczego nic się nie dzieje? Ci przypadkowi turyści gotowi naprawdę powiadomić straż przybrzeżną, a to też niedobrze!
Nagle fale pienią się, rozstępują. Wyłania się spośród nich ogromna, wydłużona paszcza pełna fiszbinów. Jest tak potężna! Widzę to jakby w zwolnionym tempie: szczęki wieloryba rozwierają się niczym drzwi ładowni w samolocie, a wrzeszczący Maciek znika wewnątrz, toczy się po wielkim, różowym języku. Ktoś krzyczy wniebogłosy, ale nie jestem pewna, czy to znów Ashley, czy ja sama!  
Wieloryb zamyka paszczę, robi wdzięczny przewrót przez grzbiet i z wielkim hukiem jego wielkie ciało wali się do wody. Długie, umięśnione płetwy poruszają się miarowo, gdy odpływa ku otwartemu morzu. Garcia wyrzuca z siebie kaskadę ordynarnych przekleństw w kilku językach: angielskim, hiszpańskim, francuskim i jakimś innym, którego nie rozpoznaję, ale i tak każde w nim słowo brzmi jak urąganie najbliższej rodzinie i sugestia perwersyjnych czynności autoerotycznych.
Stoję jak zamurowana, ściskając balustradę tak mocno, że bieleją mi kostki dłoni. Humbak jeszcze raz wyskakuje z wody, robi beczkę w powietrzu i wpada do wody. Jeszcze tylko na koniec, na tle zachodzącego słońca, z fal wystaje potężna płetwa ogonowa z tak mi drogim rysunkiem ciemnych plam na białym tle… Państwo w średnim wieku, zaszokowani ze smartfonami w rękach, pstrykają zdjęcia, aż się czuję zazdrosna. Jak oni mogą fotografować mojego Devlina? Bez mojej zgody?
– To niemożliwe – dyszy Skinner. – To jest po prostu niemo-k…-żliwe.
– Wiem, geniuszu! – denerwuje się Garcia. – Nie dość, że obiekt jest praktycznie nie do odzyskania, to jeszcze szef nam nie uwierzy! Takiego pieprznika dawno nie było! Możemy się pożegnać ze złotą kartą paliwową!
– Przecież wieloryby nie jedzą ludzi – odzywa się ni z gruchy, ni z pietruchy turysta z siwą czupryną.
– Chyba że są głodne – odpowiadam.
Stres zaczyna powoli odpuszczać i wszystko mnie boli. Nie czekam, aż Garcia i Skinner mnie rozpoznają, odwracam się plecami do morza i zachodu. Podnoszę z trawnika zapłakaną krejzolkę Ashley i wracamy na ścieżkę spacerową, gdzie czekają na nas bracia Andreas, ale nie Robin – niech się goście zastanawiają, gdzie się podział ich informator albo informatorka. Obejmuję krejzolkę przyjaźnie. Obydwie przeżyłyśmy dramatyczne chwile, ale udało się. My na górze, a obaj nasi chłopcy – w odmętach Pacyfiku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz