Kiedy
Devlin podwozi mnie pod dom, jest już po jedenastej. Od ulicy dom wygląda na
zupełnie ciemny. Otwieram drzwi i staram się jak najciszej wejść do środka, ale
Zapper, jak zwykle w takiej sytuacji, oczywiście biegnie do mnie, drąc mordę,
jakby to sam listonosz przyszedł. Muszę go pogłaskać, żeby się uspokoił.
Na
piętrze światło pali się tylko w jednym pokoju. Ojciec siedzi przy biurku
i medytuje nad rachunkami.
– Cześć, tato – rzucam do niego.
– Dobry wieczór, Laurie –
odpowiada, odchylając się na siedzeniu. – Mam nadzieję, że tym razem nie wybił
ci ktoś zębów, ani ty komuś?
– Ale tato…
– No co? Zgodzisz się chyba, że
jeszcze nie było takich wakacji. Wychodzisz z domu i nie wiadomo, z czym
wrócisz! Czasami się zastanawiam, czy to jest rzeczywistość, czy może czytam
rękopis jakiejś kopniętej powieści Charliego Courtneya. Drżę na myśl, że zaraz zostaniesz
artystką!
Raczej
ironizuje niż się gniewa, a za sprawą jego porównania wybucham śmiechem.
– Jak z powieści Charliego? –
powtarzam. – A to dobre, tato! Na szczęście to był tylko Devlin.
– No, to przynajmniej ktoś na
poziomie. I chyba poważnie cię traktuje.
– Chyba – zgadzam się w całej
rozciągłości.
Nie
dane jest mi spokojnie się wyspać, bo już po szóstej rano dzwoni telefon. To
krejzolka Ashley.
– Nie widzisz, która godzina? – mało
przyjaznym tonem wrzucam w telefon niewyspane wyrazy. – Co cię ugryzło, że dzwonisz
akurat teraz?
– Sumienie, Laurie – słyszę z
tamtej strony. – Sumienie mnie ugryzło. Byłam dla ciebie niepotrzebnie
chamowata, przepraszam.
Taki
rozwój wypadków jest tyleż miły, co zaskakujący. Co mogło sprawić, żeby Ashley
nagle zmieniła zdanie? Najłatwiej założyć, że foch się skończył, bo przestał
istnieć do niego powód.
– Nie rozmawiałaś może z Maćkiem?
– pytam dla pewności. – Co ci nagadał na mój temat?
– Skąd wiesz, że coś nagadał?
– Bo już ja go znam. A przede
wszystkim znam ciebie.
– Nic takiego, że… zabujał się w
tobie, ale zrozumiał… Nie, nie będę ci mówić! Po prostu powiedział, że jestem
ukrytym diamentem tego miasta! I że najwyższa pora, żeby jakiś chłopak mnie w
końcu docenił i to będzie właśnie on!
– Dobra, życzę ci z nim dużo
szczęścia – odpowiadam sennie, rozłączam się i odkładam telefon, aby wrócić do
kraju Morfeusza.
Śniadanie
jemy w trójkę, bo tym razem tata idzie do roboty dopiero na popołudnie, a ja
mam wolne – pierwszą zmianę obsługiwać będą Amanda i Sergio. Planuję posiedzieć
w domu i na przykład coś poczytać, żeby pogryziona noga trochę mi odpoczęła.
Nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z Devem, ale dziś to niemożliwe, miał
znowu wyjść w morze. Muszę czekać następnego dnia.
Wtem
rozlega się dzwonek. Pies zaczyna natarczywie szczekać.
– Kogo to nosi o takiej porze? –
zastanawia się ojciec. – Na listonosza za wcześnie.
Wychodzi
do przedpokoju, po chwili słyszę skrzypienie drzwi.
– Dzień dobry! – odzywa się głos
skądś mi niepokojąco znany. – Czy
zastanawiał się pan kiedyś, w jaki sposób znaleźć prawdziwy pokój i
bezpieczeństwo?
– Owszem, regularnie – odpowiada
tata – ale jeśli chcecie o tym dłużej porozmawiać, mogę wam polecić
pierwszorzędny adres.
– W porządku. Chętnie przyjdziemy
do pana innym razem o dogodniejszej porze. Ale zanim pójdę… – mężczyzna na
chwilę urywa, jakby zapomniał kwestii.
– Wstąpilibyśmy tylko na kilka
minut, żeby porozmawiać o aktualnym zwłaszcza w dzisiejszych niespokojnych
czasach proroctwie Daniela – odzywa się drugi głos.
– No to powiedzcie panowie, co
sądzicie o tym fragmencie: Bisznat chara le-Belszacar melech Bawel …
Przechodzi
mnie dreszcz niepokoju. Kuchennymi drzwiami wybiegam na ogród, boso, nie
trudząc się zakładaniem butów, by jak najciszej podkraść się ku frontowi.
Pełznę wzdłuż ściany domu i wyglądam zza rogu.
Moje
obawy okazały się słuszne. Na progu stoją Garcia i Skinner! Ubrani są jednakowo
w białe koszule z krawatami i spodnie na szelkach, a tata smaży ich ze
znajomości Księgi Daniela. Czy on nie ma pojęcia, że ci dwaj są uzbrojeni i niebezpieczni?
Drżę z nerwów, zimny pot spływa mi po skroni. Skąd ich tu przywiało?
– To my w takim razie… – mówi w
pewnej chwili Skinner – zajrzymy do kilkorga pańskich sąsiadów, na pewno nie
znają Biblii tak dobrze jak pan.
Słyszę
zamykające się drzwi. Sługusy profesora von Schwarzgewittra wracają na chodnik
i powolnym krokiem zmierzają w lewo. Za chwilę znajdę się w ich polu widzenia! Kucam
dyskretnie pod świerkiem.
Garcia
trzyma w garści Biblię w plastikowej okładce zapinanej na zamek błyskawiczny. Staje
na chodniku i zaczyna przewracać strony, aż dostrzegam błysk słońca na ekranie
tabletu.
– Jasna dupa, Skinner! – rzuca z
irytacją. – Od kiedy sygnał się urwał, nie mamy innego wyjścia niż obskoczyć
jeszcze raz te wszystkie miejsca, w których obiekt był dłużej niż godzinę! A
tak się akurat składa, że w tej lokalizacji spędził kilka nocy i właśnie tu się
urwał. To musi coś znaczyć!
– Jasne, tylko czy to na tej posesji, czy na sąsiedniej?
Sygnał jest trochę rozmyty.
– Musimy sprawdzić obie. Choćby pobieżnie.
– Teraz?
– A dlaczego nie? Powiemy, że pomyliliśmy drogę.
Zastanawiam
się, co robić. Ostrzec ojca? Ale to by oznaczało bardzo długie wyjaśnienia.
Wypuścić psa, żeby ich oszczekał? A może mu coś zrobią…
Nagle
nadjeżdża kawaleria. Z piskiem hamulców przed domem parkuje zdezelowany datsun,
a zza kierownicy wyskakuje jak z procy brodata postać ze strzelbą.
– Kocia wiara!!! – ryczy wuj Marvin. –
Wynocha stąd!
Garcia
i Skinner szybko się oddalają, siwy nerwowo ogląda się przez ramię. Nie
wychodząc z ukrycia, odprowadzam ich wzrokiem, aż znikną w perspektywie ulicy.
Wuj
Marvin przyszedł tymczasem do salonu, stoi w progu i dyskutuje z tatą, machając
dubeltówką.
– Za to cię szanuję, Al, żeś tych
niegodziwców nie wpuścił! Wiesz, że oni mają swoją własną wersję Biblii, którą
im podyktowały złe duchy?
– Coś słyszałem – stwierdza
ojciec pojednawczo. – A ty albo odłóż tę spluwę, albo przestań tyle
gestykulować. Zawsze wozisz ze sobą strzelbę?
– Czemu nie? Wczoraj pojechałem na połów.
– Słyszałem o łowieniu ryb oszczepem, ale z dubeltówki to
już jakaś wyższa szkoła jazdy.
– To nie na ryby, Al! Po prostu wożę, bo mam prawo! Dane
przez Boga i konstytucję!
– No ale w tym twoim gracie, do którego każdy się może
włamać…
– Niech spróbuje, mam broń!
– Jeszcze jedną?!
– Ty mnie w ogóle nie rozumiesz,
Al – stwierdza wujek i siada w fotelu, nie wypuszczając strzelby z ręki.
– No, przykładowo trudno mi
zrozumieć, w jakiej właściwie sprawie przyjechałeś. Chyba nie po to, żeby robić
za wigilanta przed moim domem i odganiać świadków Jehowy?
– Wstąpiłem przy okazji, żeby ci
powiedzieć, żebyście się w żadnym wypadku nie szczepili na grypę! Bo czytałem w
internecie, że jedna kobieta w Minnesocie się zaszczepiła i już po tygodniu
dostała grypy!
– A jedna dziewczyna w Kansas się
nie zaszczepiła i następnego dnia porwało ją tornado razem z całym domem. Też o
tym czytałem.
– Że niby co, wymyśliła se, że
zachorowała?
– Całkiem możliwe.
– Wiesz co, Al, ty jesteś
człowiek uczony, ale czasem nie odróżniasz lewej ręki od prawej! Umiałbyś się
czasem przyznać do błędu, tak jak prorok Jonasz, kiedy powiedział: „Weźcie mnie
i rzućcie w morze, ponieważ wiem, że z mojego powodu tak wielka burza powstała
przeciw wam!”
– Mam się rzucać w morze, bo
jakaś wariatka z Minnesoty nie ma co robić i wypisuje w internetach ballady i
romanse?
– Z romansami też uważaj, bo jeszcze
córki nie dopilnujesz.
– Ona jest już na tyle duża, że
nie trzeba jej pilnować, Marv. Sama da sobie radę.
– Właśnie w tym wieku dziewczyn
trzeba pilnować najbardziej, Al! Wiem dokładnie, bo sam upadłem, tracąc
czujność, i nie dopilnowałem Rachel, a jaki jest tego skutek, to sam wiesz.
– No, jaki? Założyła firmę,
dobrze sobie radzi. Znam lepsze biznesy niż doradztwo osobiste, ale znam też i
sporo gorszych.
– Jasne, doradztwo! Tak tylko
mówi, że doradztwo, a naprawdę się rucha po kątach!
– Słownictwo, Marv – tata jest
wyraźnie zgorszony sposobem, w jaki jego szwagier mówi o swojej starszej córce.
– Oddaje się wszeteczeństwu –
poprawia się wujek urażonym tonem. – Znalazłaby sobie w końcu chłopa, ale
porządnego, nie jakiegoś liberała.
– Niech sobie znajdzie takiego,
który jej najbardziej pasuje – wtrąca mama i wychodzi do kuchni.
–
Tobie, Kathy, żal
krzewu, którego nie uprawiałaś i nie wyhodowałaś, a przynajmniej byś się trochę
zainteresowała, z kim się prowadza twoja córka! Bo Jenny już ją widziała na
mieście z jakimś chłopakiem!
– To przecie Devlin, lepszego mi nie trzeba – odpowiadam.
– Devlin? – powtarza wujek
podejrzliwie. – To chyba irolskie imię. Czy on nie jest czasem katolikiem?
– Jest dla mnie tak dobry, że
mógłby być nawet gejem – wyznaję i wychodzę, pozostawiając wuja Marvina z jego
zelockim oburzeniem.
Następną
godzinę spędzam na górze przy kompie, starając się ignorować dochodzące z dołu
pokrzykiwania unkla i repliki ojca. Tyle dobrego, że w końcu odczepiają się od
mojego życia uczuciowego i rozmawiają o czymś lżejszym, na przykład o islamizmie.
W końcu wujek zbiera się i odjeżdża.
W
pewnym momencie wychodzę na przedpokój, wyglądam przez okno i widzę na ulicy
Maćka, który jak gdyby nigdy nic zmierza w moją stronę. Zbiegam z hałasem
po schodach, tym razem wciągam japonki i wypadam na ulicę, prosto mu na spotkanie.
Maciek
jest mocno zbity z tropu moim nienaturalnie energicznym zachowaniem.
– Cześć, Laurie? – wita się
niepewnym głosem.
– Nie powinno cię tu być.
– Wybacz mi! Wiem, że zachowałem
się niedojrzale i bez przerwy ci się narzucałem, ale dzisiejszej nocy
przemyślałem swoje zachowanie i… przepraszam!
– Nie o to mi chodzi, Maćku –
odpowiadam, powstrzymując się, by go odruchowo nie przytulić. – Garcia i
Skinner tu węszyli! Jeszcze półtorej godziny temu wpakowałbyś się prosto na
nich!
Na
jego syntetycznej twarzy pojawia się przerażenie. W oczach pojawiają się łzy.
– Jak możesz płakać? – dziwię
się. – Już kiedyś miałam cię o to spytać.
– Mam taki układ hydrauliczny. Między
innymi dlatego muszę czasem pić wodę. A… oni? Czego chcieli?
– Próbowali się tu dostać i
sprawdzić, czy cię nie ma. Podsłuchałam ich, objeżdżają wszystkie miejsca,
które odwiedziłeś w czasie, gdy miałeś włączoną lokalizację.
– Są zdeterminowani – mówi Maciek
ze smutkiem. – Nie spoczną, póki mnie nie znajdą, mój ojciec… profesor za dużo
we mnie zainwestował.
– Coś wymyślimy – pocieszam
go. – Jedź do pracy i miej włączony
telefon. Jak coś wykombinuję, dam ci znać.
– Nie pozwolisz im mnie zabrać?
Ashley jest kochana, ale brakuje jej trochę twojej inteligencji.
– Komplementysta z ciebie! –
uśmiecham się. – Nie zapominaj, że jesteśmy przyjaciółmi. Zrobię, co w mojej
mocy.
Odprowadzam
Maćka na autobus, a potem wyciągam smartfon i otwieram portal socjalnościowy.
Laurie Mazzotta: Alarm! Porywacze znowu
węszą za M. Wszyscy na naradę wojenną ok. 17.
Kenny Andreas: 17:15 na łódce. Niech
spróbują przyjść! Tym razem klamka będzie nabita…
Billy Andreas: Potwierdzam, 17:15 na
łódce.
Ashley O’Hara: Dlaczego;( Nie mój
maciek ;(((((((
Na
kilka minut przed wyznaczoną godziną przyjeżdżam do mariny, ubrana tak, by nie
rzucać się za bardzo w oczy: w szarą luźną bluzę i czarne getry. Jacht braci
Andreas wygląda już nieco lepiej, niż kiedy poprzednio ukrywał się na nim
Maciek. Wskakuję na pokład. Drzwi do kajuty są zamknięte.
– Jeszcze! – dobiega ze środka stłumiony krzyk. – Jesteś za
delikatny, mój książę!
– Nie jestem żadnym księciem! – słyszę
irytację Kenny’ego. – Tylko prostym drwalem z Redwood Empire!
– Jak mogę nazywać cię drwalem,
skoro nie nosisz damskiej bielizny i nie robisz zakupów w środy? – Robin
wybucha śmiechem.
– Zakupy robię codziennie, w środy
też.
– A to drugie?
– Przestań! – tym razem śmiech
tłumi Kenny. – Rozpraszasz mnie!
Czuję
lekkie zażenowanie: tak się kończy przychodzenie za wcześnie. Pukam do drzwi i
słyszę, jak w środku ktoś się szamoce.
– Zara! – woła Andreas.
Czekam chwilę,
w końcu otwiera, stając na progu w grafitowych sportowych szortach. Wyrzucam brutalnie
z głowy rodzącą mi się na jego widok myśl, że Robin musi teraz być bardzo
szczęśliwą osobą. Kenny wychodzi na pokład i wpuszcza mnie do środka.
– Rozsiądź się, ja zorganizuję jakąś
szamkę i przy okazji się rozejrzę, czy już tu skurczybyki nie bobrują –
zapowiada.
W
środku Robin siedzi na kanapie, ma na sobie luźny czarny tiszert z emblematem
zespołu Venom i wąskie dżinsy.
– Siema, Laurie – odzywa się
nieśmiało, unosząc dłoń. Nerwowo wygładza koszulkę.
– Kenny mówił ci, dlaczego tu się
spotykamy?
– Wszystko, co on wie, mogę
wiedzieć i ja. – Robin kładzie rękę na sercu. – Będę milczeć jak zaklęty grób!
Przez
moment rzeczywiście siedzimy w milczeniu. Wpatruje się we mnie spod swoich
niesamowicie długich rzęs.
– Fajnie się patrzy na was jako
parę – wyzewnętrzniam się, żeby jakoś przerwać milczenie. – Widać tę chemię
między wami.
– Chemię? Raczej materiały
niebezpieczne! – Robin śmieje się życzliwie. – Powiem ci, wielka szkoda, że za
tydzień muszę już odpłynąć.
– A dokąd płyniesz?
– Aż do Tijuany! A potem już do
domu, do Indianapolis.
– To kawał drogi! – zauważam z
podziwem. – Co cię przyniosło do hrabstwa Humboldt?
– Pomyślne wiatry! – uśmiecha
się. – Za rok będę mieć osiemnastkę, więc dam radę przyjechać już bez rodziców.
– Zaproś kiedy tymczasem
Kenny’ego do siebie – proponuję.
– O, jak miło z twojej strony.
– Po prostu już wiem, jak bardzo
rozłąka może dać w kość, a za was trzymam kciuki, żeby wam wyszło jak
najlepiej.
– Ja tobie też życzę szczęścia,
Laurie – rozpromienia się Robin posępnie. – Z kimkolwiek zechcesz.
Wkrótce
wraca Kenny z paroma cheeseburgerami, Robin całuje go w policzek i odpakowuje
kanapkę. Zanim zdołam zjeść swoją, do kajuty wskakuje Billy Andreas.
– No, co tam, brat? – zagaja. –
Wszystko gotowe do zebrania tajnej loży iluminatów?
– Brakuje Ashley i Maćka –
odpowiadam.
Zaczynam się
poważnie niepokoić. A co, jeżeli tamci dwaj dopadli ich gdzieś na mieście? Ale
już po chwili oboje zjawiają się na pokładzie, trzymając się za ręce. Krejzolka
Ashley założyła bufiasto-koronkową bluzkę w turkusowym kolorze i wianek ze
sztucznych kwiatów, a na rękawie ma znajomą bransoletkę ze skwelczowanego
polietylenu. Maciek za to ubrany jest w nieco przyciasną różową koszulkę na
naramkach z wielkim granatowym napisem „SWEETHEART <3”, w jego włosach lśnią
zrobione na odwal burgundowe pasemka.
– Coś ty z niego zrobiła?! –
dziwi się Billy.
– Chciałam, żeby nikt go po
drodze nie rozpoznał.
– Dobra, wszyscy są, to wypływamy
– zapowiada Kenny. – Billy, pomóż no na pokładzie.
Jacht
na silniku odbija od pomostu. W niespiesznym tempie opuszczamy przystań i wyruszamy
na północny wschód, ku rozległemu przestworowi Arcata Bay. Jest pogodnie, wieje
lekka bryza, mewy skrzeczą w przestworzach, ale mnie daleko do beztroski. W
końcu bracia Andreas zatrzymują łódkę kilkaset jardów od brzegu i rzucają
kotwicę. Robin, Maciek i Ashley wychodzą na pokład.
– No dobra – mówi Kenny. – To
jaka jest sytuacja?
– Dziś rano ci dwaj goście, którzy
strzelali do ciebie i Maćka w centrum handlowym, próbowali się dostać do mojego
domu – opowiadam. – Udawali świadków Jehowy i mój tata ich spławił, ale łatwo
zgadnąć, kogo szukali.
– Skąd im przyszło do głowy, że
będzie akurat tam? – powątpiewa Billy.
– Podsłuchałam ich rozmowę.
Sprawdzają wszystkie miejsca, w których Maciek przebywał, zanim wyłączyłam mu
lokalizację…
Nagle
spostrzegam, że patrzą na mnie jak na wariatkę. Przecież nie kojarzą, kim nasz
dziwny kolega naprawdę jest.
– Lokalizację? – powtarza Kenny.
– Jego telefon to podobno stary rzęch.
– Bo widzicie… – przemawia w
końcu Maciek. – Mój ojciec jest naukowcem i on… nawkładał mi do środka
rozmaitych implantów elektronicznych.
Wyciąga
dłoń i odchyla paznokieć, by pokazać wszystkim wyraźnie gniazdko USB.
– Cie choroba, ty cyborg jesteś!
– z rozbawieniem zauważa Robin.
– No i co z tego! – oburza się krejzolka
Ashley. – Nawet jak cyborg, to znaczy że gorszy? Nawet rozrusznik zastawki to
jest jakiś implant!
– Przepraszam, nie chcę nikogo
urazić – odpowiada Robin i unosi pojednawczo ręce. – Wybacz, Maceo. Respektuję
wszystko, co odbiega od normy, więc dostrzegam w tobie po prostu jednego ze
swoich!
Kenny
otacza ramieniem swoją dziewczynę albo chłopaka, mniejsza o to, krejzolka przytula
się do swego nowego partnera. Czy gadka o naszpikowaniu elektroniką naprawdę
brzmi bardziej wiarygodnie, niż gdyby przyznał, że jest stuprocentowym robotem?
Pierón wi…
– Tak, myślę, że kryptonim
„Maceo” będzie dobry dla tego naszego knucia – mówi nieco oszołomiony Kenny,
wpatrując się w horyzont.
– Czekaj, łączę fakty – zwraca
się Billy do Maćka. – Dałeś nogę z domu, bo twój stary to szalony naukowiec,
który zrobił sobie z ciebie królika doświadczalnego?
– Mniej więcej – zauważa
zawstydzony android. – Ja jestem co prawda ściśle tajnym projektem, ale o nim
samym możesz sobie poczytać w internecie.
– A nic nie mówiłeś! – Ashley
jest urażona. – Znaczy o tych implantach, bo o swoim starym to dużo!
– Musimy się zastanowić nad
dalszym kursem działań – przywracam dyskusję na właściwy tor, próbując jednocześnie
panować nad własnymi emocjami. – Wiadomo, że Garcia i Skinner są bardzo
zdecydowani, żeby uprowadzić Maćka. Nie możemy powiadomić policji, bo ona z
pewnością odeśle go do ojca. Trzeba poszukać innego rozwiązania.
– Rozumiem, że propozycje typu
„zabijmy ich” nie będą respektowane? – upewnia się Kenny.
– A może by zniknął na jakiś czas
z miasta? – sugeruje Billy. – Ze dwa, trzy miesiące? Goście powęszą trochę,
upewnią się, że tu go nie ma, wyjadą szukać gdzie indziej, a wtedy będzie mógł
wrócić.
– Może udałoby ci się przekonać
rodziców, żeby pozwolili ci go zabrać do Tijuany? – pytam Robin.
– Ja nie zostawię Maćka! –
krzyczy rozpaczliwie Ashley. – To jest miłość mojego życia! Umrę z tęsknoty!!!
– Właśnie, Ashley też by musiała
jechać – zauważa Robin. – A skoro już tylu mamy dodatkowych pasażerów, to i
Kenny’ego pasowałoby zabrać. Tyle miejsca na jachcie nie mamy.
– To niech Ashley go zbawi siłą
swojej miłości – Kenny wysuwa swoją propozycję. – Niech jedzie gdzieś na
wakacje i zabierze go ze sobą.
– Rodzice mnie nie puszczą samej
z chłopakiem – stwierdza smętno krejzolka.
– To namów Cristinę albo kogoś
innego – odpowiada Billy – a on pojedzie niby osobno, ale tym samym autobusem,
czy coś takiego, będziecie w stałym kontakcie.
– Tak czy owak, mamy tu słaby
punkt – zdaję sobie sprawę. – Skąd będziemy wiedzieć, że Garcia i Skinner już
dali sobie spokój?
Zapada
milczenie, przez moment czuję tylko wiatr, co rozwiewa mi włosy.
– A może by tak – odzywa się Robin
– przekonać ludzi profesora, że jego „własność” nie nadaje się do użytku?
– To znaczy? – pyta Maciek z
niepokojem.
– Powinniśmy zapozorować, że
zostałeś zniszczony.
– Nieee!
– Świetna myśl! – zgadzam się. –
Amputujmy mu nogę w kolanie i przekażmy tym dwóm obwiesiom razem z protokołem
zniszczenia!
– Wolałbym jednak mieć nogę – komentuje
Maciek. – Inaczej jak bym miał chodzić z Ashley?
– Możemy nagrać filmik –
proponuje Kenny. – Że niby z kamery przemysłowej. Przebierzemy się za zbirów z zasłoniętymi
twarzami i będziemy udawać, że go lejemy łomem, a potem się dorobi
realistycznie wyglądające obrażenia i dorzuci trochę zbliżeń jakiegoś złomu ze
starego kompa.
– To nic nie da – odpowiada
niewesoło Maciek. – Jeśli mój ojciec się dowie, że zginąłem, i tak będzie
chciał odzyskać ciało.
– W takim razie wysadźmy go w
powietrze – sugeruje Robin. – To znaczy zainscenizujmy wysadzenie.
– Co pomysł, to bardziej
naciągany – nie powstrzymuję się przed warknięciem. – I w jakiej formie niby
przekażemy im ten filmik!
Maciek
siada na pokładzie i zrozpaczony ukrywa twarz w dłoniach.
– Przepraszam, przepraszam,
przepraszam! – łka. – Chciałem tylko być szczęśliwy, a przeze mnie teraz się
kłócicie! Jestem dla was tylko przyczyną kłopotów!
Jego
samokrytyka przypomina mi nagle biblijny cytat, który przytoczył wujek Marvin: „…z
mojego powodu tak wielka burza powstała przeciw wam”. I wtedy doznaję
olśnienia.
– Mam inny pomysł. Słuchajcie…
Ach, taki cliffhanger!
OdpowiedzUsuń