wtorek, 14 lutego 2023

31. Pod ostrzałem


Po telefonie od anonimowego złośliwca jestem tak wkurzona, że mija mi ochota na sen. Chodzę w kółko po pokoju niczym tygrys w klatce. Nie obchodzi mnie nic wokół, tylko międlę w głowie wszystko, co mi się przydarzyło. Tak, popełniłam głupotę, ale to była moja głupota i tylko moja! Co do tego ludziom, którzy mnie w ogóle nie znają?!

A Dev milczy, jest tak boleśnie nieobecny, właśnie w chwili, kiedy potrzebuję go najbardziej! Niech mnie obejmie ramieniem, wtulę się w jego pewną, gładką i silną sylwetkę i poczuję bezpiecznie! Tyle że gdyby stanął na naszym progu, rodzice zadzwoniliby po bagiety.

Piszę krótką wiadomość do krejzolki Ashley, a potem długo stoję przy oknie, bezmyślnie kontemplując światła samochodów przejeżdżających w dali. Wreszcie tak się męczę całą frustracją, że po prostu kładę się i zasypiam.


Po przebudzeniu tradycyjnie zaglądam do smartfona. 19 nowych wiadomości! Mam złe przeczucia… I słusznie.

Przez noc wylała się na mnie kanalizacja z całej Eureki i z dalszych okolic. Zupełnie obcy ludzie obrzucają mnie obelgami, każą mi spłonąć w piekle albo chcą wysłać do obozu konwersyjnego. Wyzwiska, złorzeczenia, mnóstwo bardzo chorej wyobraźni, przy której to, co naprawdę zrobiłam, sprawia wrażenie całkiem niewinne.

Dziewczyna, którą kojarzę ze szkolnej stołówki, proponuje, żebym zatrudniła się jako pogotowie seksualne w oceanarium. Inna laska, całkiem obca, twierdzi, że jej siostra widziała mnie w lesie, kiedy zaspokajałam się konarem prastarej sekwoi. Jakiś koleś pisze: „Niestety nie mam wieloryba, ale mogę Ci pożyczyć swojego psa. Tylko uważaj, nie rozgnieć go tyłkiem! XD” Kto inny: „Jedyna rada dla ciebie: mniej żreć! Ciałopozytywność to tylko głupia teoria!” Starszy o rok gostek ze szkoły: „Ale ładna fotka. Jak myślisz, Twoim rodzicom się spodoba?” Pod tym – moje zdjęcie z Devlinem… ale nieocenzurowane. Widać moją twarz i co inne.

Po jednym złośliwym telefonie mogłam się tylko wściekać, wyobrażać sobie, że pewnego dnia potnę wszystkich na drobne kawałeczki. Ale teraz jest tego po prostu za dużo. Przytłacza mnie to, jestem kompletnym przebodźcowaniem Jacka, mój mózg nie radzi sobie z przetwarzaniem tylu mdlących danych. Bluescreen! To, co już zacytowałam, należy do łagodniejszych przykładów. Niektórzy piszą, co powinnam ze sobą zrobić… Serce podchodzi mi do gardła. Wielkimi siłami udaje mi się tym razem nie rozpłakać, ale za to mało brakuje, żebym wykonała womit na podłogę.

Któraś lasia przysłała wiadomość: „Haha! Co za dzień wspaniały! Nareszcie nadszedł Dzień Odpłaty! Jason Forever!” Pod spodem link do forum fanek Jasona Barbera. Założyły o mnie, juchy, cały wątek i już trzecią stronę mnie obgadują! Zamykam bez czytania. Rzut oka na profilowe – i wszystko jasne. To Tibby, jedna z fanek Jasona, które zaatakowały mnie w galerii handlowej. Rozwaliłam jej wtedy nos – szkoda, że tylko tyle…

Dla pewności zaglądam na grupę społecznościową naszej klasy, ale wystarczy mi zobaczyć, jak Lena, której kiedyś dałam odpisać pracę domową z biologii, bresze jak sura buka, że proponowałam jej trójkąt. Wśród głosów oburzenia i odrazy Cristina Guinto, nasza śliczna i inteligentna Cristina, broni się asekurancko, że nic o tym nie wiedziała, nie znała mnie od tej strony, bo inaczej się by ze mną nie kumplowała.

Ach, gdyby tak można było odpłacić temu całemu towarzystwu! Wszystkim, Cristinie też, bo miałam ją za przyjaciółkę, a w chwili próby się na mnie wypięła! Wynająć całą ekipę killerów, dać każdemu brzytwę i posłać do wszystkich równocześnie, z synchronizacją co do minuty! Albo jeszcze lepiej: zaproszę ich na rejs jachtem, niby się spóźnię, a potem, a na środku oceanu, kiedy oni będą się cieszyć, że nie ma wśród nich tej grubej frajerki – odpalę zdalnie ładunek wybuchowy! W czasie, kiedy w pobliżu będzie przepływał gang Fiodora! A jeszcze lepiej – rekiny…

W tym całym szambie jest tylko jedno światełko: lakoniczna wiadomość od Billy’ego. „Świnie. Trzym się, Laurie!”

 

Zakładam byle co i schodzę na śniadanie. Jedzenie nie sprawia mi przyjemności, chociaż wbijam wzrok w talerz, byleby zająć zmysły czym innym niż rozpamiętywanie nocnej korespondencji. Rodzice coś mówią, ale odpowiadam monosylabami.

– Martwisz się, Laurie? – dociera do mnie pytanie mamy. – Będzie dobrze, zobaczysz.

– Kiedyś na pewno będzie – odpowiadam posępnie. – Tylko muszę jakoś dożyć do tego momentu.

– Wujkowi, mówiąc między nami, na stare lata się pogarsza – zabiera głos ojciec. – Nie zawsze taki był. Ale jeżeli po wczorajszej awanturze nie przestanie, to nie będę miał oporów, żeby wezwać po niego gliny.

– Gdyby to tylko o wujka chodziło…

– To znaczy?

Z kieszeni bluzy wyciągam złożoną na pół kartkę z wydrukiem i kładę na stole przed mamą.

– Co to jest? – pyta.

– Lista nominowanych do kopa.

– Jakiego kopa?

– Podobno miałaś załatwiać sprawy w biurze szeryfa. No to powiedz im, żeby aresztowali tych tutaj, a nie bogu ducha winnego Devlina. Mogą nawet profilaktycznie dać im pałą.

Oboje spoglądają na mnie zszokowani.

– O co tu chodzi? Co oni zrobili?

Opowiadam pokrótce o wiadomościach, które dostałam. Mama zaciska dłoń na widelcu.

– Patrzcie no – mówi tata z gorzką ironią. – Kto by pomyślał, że „Eureka Sunrise” ma aż tylu czytelników!

Wzdycham, wbijam wzrok w blat.

– To nie tylko „Sunrise”. Jeden przysłał mi to zdjęcie bez cenzury, więc musiał je mieć z innego źródła.

            – Jakiego?

            – Skąd ja wiem? – wzruszam ramionami.

            – Pewnie Devlin… – mówi mama.

            – Powtarzam po raz kolejny, że Devlin nie zrobił tego zdjęcia! – unoszę się. – Kowal zawinił, a wy Irlandczyka chcecie wieszać!

            Ściska mnie w gardle, tracę siłę i osuwam się na krzesło, kryję twarz w dłoniach. Wypuszczona łyżka grzechocze o panele podłogi.

            – Laurie, nie przejmuj się! – Mama kładzie mi rękę na ramieniu. – Niektórzy ludzie dowartościowują się cudzym kosztem, bo taka jest ich natura. Gdyby nie zdjęcie, to znaleźliby inny powód, żeby ci dokuczać.  

– Nie rozumiesz – stwierdzam z naciskiem. – Ktoś zadbał, żeby zdjęcie trafiło do ludzi. Ktoś rozmyślnie chciał mi zaszkodzić!

– Ale kto?

– Nie wiem. Ostatnio tyle się dzieje, że wszystko mi się już miesza!

Ojciec z zastanowieniem ogląda listę nominowanych.

– Parę nazwisk to ewidentne fejki – przyznaje. – Ale z resztą bym sobie pogadał za pomocą młotka.

– Proszę, nie – mówi mama. – Załatw to przez biuro szeryfa, już i tak nasza rodzina jest za bardzo w centrum uwagi.

            Wstaję od stolika i odnoszę naczynia do zlewu.

– Chciałabym być artystką, jak Charlie i reszta – zdobywam się na refleksję przy zmywaniu. – Oni ciągle się upijają, sypiają ze wszystkim, co nie ucieknie, biją się na ulicy o byle głupstwo, rzygają po chodnikach, a ludzie nie zwracają uwagi, bo wiadomo, artyści. Tylko jest jeden problem: nie mam talentu.

– No masz! – woła tata z rozpaczą. – Dożyłem czasów, kiedy ambicją mojej córki jest rzygać po chodnikach!

– Wiesz dobrze, co mam na myśli. Nie rzyganie jako takie.

– Mówisz tak, bo nie znasz tego środowiska. Przy takich typach jak Ted Sproston… to już wieloryb byłby lepszy.

– Al, miejże litość! – strofuje go mama, a do moich policzków napływa gorąc.

            Tata zmęczonym gestem ociera czoło.

            – Masz rację, przesadziłem. Wariackie czasy, sprzyjają przesadzaniu. Laurie powinna dzisiaj wypocząć, potrzebuje spokoju po tym wszystkim.

            Odstawiam talerz na suszarkę i zakręcam wodę.

            – Nie wiem, czy to dobry pomysł, żebym cały dzień leżała bykiem, tylko w towarzystwie czarnych myśli. Zmieściłabym się na popołudniowej zmianie?

           

Ciągle nie mogę jeździć na rowerze (co czyni mnie nawet bardziej nieszczęśliwą niż same hejty), więc do baru jadę razem z ojcem. Próbuję oderwać się od niewesołych rozmyślań, oglądając miasto za oknem, ale na dobre absorbuje mnie dopiero zbiegowisko przy jednym ze skrzyżowań.

Na szczytowej ścianie narożnej kamienicy powstał nowy mural, którego dotąd nie widziałam. W palecie różów, fioletów i czerni unoszą się facet w garniturze i z mikrofonem, facet w cylindrze i facetka w stroju tubylczym. Podpisani: „Mike Patton”, „Captain Beefheart” i „Lucy Thompson”. Wokół nich roją się orki, niedźwiedzie, kruki i kondory, wszystkie utrzymane w stylu tutejszej sztuki rdzennej. Poniżej mieszkańcy miasta fotografują, przyjmują przekąski i napoje od wydekoltowanych hostess, orbitują wokół straganów z hot dogami i orientalnym jedzeniem. Przy mównicy paru ważniaków w garniturach wymienia uściski dłoni z poważnie uśmiechniętym Chińczykiem i promieniejącą szatynką w ekstrawaganckim stroju. Opodal szczupła czarna kobieta z burzą pięknych kruczych loków, ubrana w prostą niebieską suknię do ziemi, gra na flecie poprzecznym, dmuchając nosem, a za nią stary Charlie ekspresyjnie okłada dłoniami zestaw bębenków.

– Courtney znalazł fuchę – mówi tata pod nosem, a ja żałuję, że nie mogę być tak beztroska jak tamci ludzie, robiący selfie z muralem i wsuwający hot dogi.

 

Po jakimś czasie parkujemy na zapleczu. Kierując się ku tylnemu wejściu do baru, czuję wahanie. Przyjdą klienci, a wśród nich może być ktoś z autorów tych obmierzłych nocnych wiadomości. Wątpliwe, żeby zaczęli otwarcie chamić w obecności taty, ale będą siedzieć, będą patrzeć, będą sobie o mnie myśleć, a ja będę sobie wyobrażać, co myślą.

– Siema, młoda – mówi Amanda, wychodząc mi na spotkanie. – Jakaś dzisiaj nie w sosie?

– Problemy życiowe – rzucam ogólnikowo.

Zdecydowanym ruchem ściąga fartuch i przekazuje w moje ręce.

– Słyszałam, że chorowałaś. Lepiej ci?

– Ze zdrowiem lepiej – odpowiadam z pewną ulgą.

            – No to ze wszystkim innym też będzie.

            Zapinając guziki fartucha, nagle czuję potrzebę się wygadać. Amanda jest porządna, nigdy nie odmówiła mi wsparcia.

– Sprawa jest trochę niefajna – ujmuję rzecz ogólnikowo. – Ledwo doszłam do siebie, to wyciekły moje… bardzo prywatne notatki i ludzie mają ubaw. Każdy musi koniecznie mi powiedzieć, jaka jestem beznadziejna.

– Brak słów, młoda – odpowiada Amanda. – Don Corleone by wiedział, jak z takimi porozmawiać.

Sięga do torebki po papierosy.

– Dobrze ci radzę – mówi, wyciągając jednego. – Jak mawia moja kuzynka, bezpiecznie jest przechodzić pasami i nie przejmować się… rozumiesz kim. Olej palantów, trzymaj się blisko tych, którzy ci dobrze życzą.

– A niby kogo? – pytam, gula rośnie mi w gardle. – Jedna z najbliższych koleżanek zerwała znajomość, nie przyznaje się do mnie, wujek chce mnie ukamienować, od chłopaka nie mam żadnych wiadomości. Za dużo tego wszystkiego. Najgorsze wakacje w życiu!

– A niby mnie! – Obejmuje mnie ramieniem, trzymając w ustach niezapalonego papierosa.  – Zawsze możesz podbić do mnie, jeśli chcesz pogadać.

– Tak bardzo dzięki! – Ściskam ją, jestem bliska rozklejenia się.   – Dobra, dla mnie już pora do roboty.

– A ja mam za godzinę randkę – zdradza Amanda, kierując się ku drzwiom. – Ciebie na pewno też jeszcze spotka dzisiaj coś miłego.

– Dla odmiany! – rzucam w ślad za nią. – Dobrze by było.

 

            W barze dzisiaj spory ruch. Robota tak mi się pali w rękach, że nie mam czasu myśleć o problemach. Przyjmuję zamówienia, biegam z tacą, nabijam na kasę, wycieram stoliki, zamiatam podłogę. Klienci wchodzą i wychodzą, ale nie poświęcają mi większej uwagi niż zwykle.

            Co jakiś czas zaglądają znajomi taty, wypijają drinka i zamieniają parę słów. Jeden zostawia na blacie dzisiejszą „Humboldt Bay Tribune”. W wolnej chwili podchodzę i z zaniepokojeniem przeglądam gazetę. 

            O godzinie 14:30 na rogu Redwood i K rozpocznie się uroczystość odsłonięcia muralu „Stars of Redwood” według projektu Marlene Nobottle, artystki z Klamath. Mecenat nad instalacją objął sanfranciskański oddział Tajnego Stowarzyszenia Dobroczynnego „Chan Yueh Hak”. W trakcie imprezy przewidziany jest poczęstunek oraz muzyka na żywo: DeLeen Buford na flecie nosowym i Charles Udupa Courtney na bongosach. 

            Na mój temat nic nie napisali. Jest jeszcze w mieście jakościowe dziennikarstwo!

            Mijają godziny. Po jakimś czasie wychodzę odpocząć kilka minut na zapleczu. Zachodzę do kuchni po obiadowe zamówienie, wracam z talerzem do sali… i zamieram na progu. Pod oknem, jak gdyby nigdy nic, siedzą Garcia i Skinner, zbiry profesora Schwarzgewittra. Garcia jedną ręką wsuwa niespiesznie sałatkę, drugą rozwiązuje krzyżówkę. Skinner stuka palcami w szklankę z koktajlem.

            Stoję jak sparaliżowana. Wreszcie spuszczam głowę, żeby włosy zasłaniały mi twarz, i idę podać zamówienie klientom. Muszę w tym celu przejść, nienaturalnie przygarbiona, obok zbirów. Całą siłę woli kieruję na to, żeby się nie obejrzeć w ich kierunku.

– Garcia, słuchaj, to jest beznadziejne – dobiega mnie głos mięśniaka. – Profesor całkiem upadł na dupę. Co on sobie wyobraża, że mu złowimy wieloryba? I to przy wyłączonej lokalizacji?

Nogi mam jak z waty. Stolik za tymi dwoma został niedawno opróżniony, więc podchodzę pozbierać naczynia. Ostrożnie spoglądam przez włosy. Siwy pociąga łyk kawy, zastanawia się nad krzyżówką, wpisuje jakieś hasło.

 – Jak dla mnie tyle z tym zachodu – kontynuuje Skinner – że lepiej by było od nowa zbudować następny prototyp.

– No nie? Ale profesor się uparł. Koniecznie potrzebuje starego obiektu, bo chce zobaczyć, co zrobił źle, żeby ten drugi mu tak samo nie spierniczył.

Waham się pomiędzy chęcią ucieczki a obowiązkiem wobec Maćka, żeby podsłuchać ich i dowiedzieć się, co mu grozi. Zbieram naczynia i na drżących nogach wynoszę na zmywak.

W korytarzu biorę najpierw parę głębokich oddechów, a w drugiej kolejności biorę gąbkę, ścierkę i płyn dezynfekcyjny. Wracam do opróżnionego stolika.

– Całkiem możliwe – mówi Garcia, gdy odwrócona do niego plecami przecieram blat  – że on nie jest w brzuchu wieloryba, tylko gdzieś się tu kręci.

– Skąd wiesz? – oponuje Skinner. – Przecież sami widzieliśmy…

– Poczytałem trochę o waleniach. To fiszbinowiec, on by nie połknął człowieka. Na pewno zaraz gdzieś go wypluł.

– Myślisz?

– Cała ta akcja to było jakieś kino. Tamte panienki musiały być z nim w zmowie. Może to one mu jakoś wyłączyły lokalizację. Trzeba by z nimi pogadać.

Mimo woli podnoszę wzrok i staram się zerknąć bokiem przez włosy. Garcia nadal ślęczy nad krzyżówką, nie patrząc na rozmówcę.

            – Może jak nam doślą ten nowy pelengator, damy radę to ogarnąć. Siedem kilometry zasięgu, powinien objąć całe miasto i jeszcze trochę naokoło.

            – A do tego czasu co? Siedzieć na tyłku?

            – No, ja zamierzam siedzieć. W bibliotece. Poczytam prasę lokalną, jakieś portale, może się dowiemy, czy ktoś widział nasz obiekt. Albo znajdziemy speca od wielorybów, który nam pokaże, jak któregoś zwabić, na wypadek gdyby jednak jakimś cudem obiekt został połknięty.

            Skinner odwraca się w moją stronę. Wzdrygam się, nie podnosząc głowy.

            – Jeszcze jedną kawę – składa zamówienie. – Czarną.

           – Dobrze – odpowiadam nienaturalnie wysokim głosem i prawie truchtem zwiewam na zaplecze.

            Nie wytrzymam, daję słowo, nie wytrzymam! Muszę im podać kawę, a oni chcą ze mną „pogadać”! Kto wie, co mieli przez to na myśli! Włosy to marny sposób maskowania, nie mogę ryzykować, że mnie rozpoznają! Dyszę ciężko, oparta o ścianę przy drzwiach do kuchni. Serce wali jak młotem, nogi się trzęsą, brzuch zaczyna boleć – uspokójcie się wszystkie, moje trzewia!

            – Coś nie tak, Laurie? – upewnia się tata.

            Z trudem przełykam ślinę.

            – Tamci dwaj faceci pod oknem…

– Czy to autorzy tych świństw, które dostałaś?

– Co innego. Kręcili się niedawno koło naszego domu!

            Ojciec spogląda w stronę sali.

            – Oni? Rzeczywiście, twarze jakieś znajome. Ale to chyba tylko świadkowie Jehowy…

            – A jeśli nie? Co, jeśli to włamywacze sprawdzający lokal przed obrobieniem?

– Przecież nie zapytam, czy są włamywaczami! Zapłacili, nie robią bałaganu, nie mogę ich ot tak wywalić z baru.

            – Nie wiem dlaczego, ale robi mi się słabo, jak na nich patrzę. Oni są groźni!

Tata patrzy na mnie z zastanowieniem.

            – Chcesz wracać do domu?

            – Nie, robota dobrze mi idzie. Tylko potrzebuję przerwy, dopóki nie pójdą.

            Jeszcze raz ogląda się do wnętrza baru.

            – Rzeczywiście. Może wyjdź na świeże powietrze, bo jesteś jakaś blada. Puszczę ci sygnał, kiedy się zabiorą.

 

            Wyjście na ulicę nie od razu mnie uspokaja. Rozglądam się ostrożnie, czy Garcia i Skinner jednak mnie nie poznali i nie poszli mi na spotkanie. Jeszcze tych dwóch brakowało do tego całego bigosu!

Muszę się przejść, więc wybieram kierunek przeciwny od głównej ulicy. Pokonuję wiele metrów całkowicie bezmyślnie, jakby w mojej głowie zawiesiła się chwilowo jakaś aplikacja.

Co teraz zrobić, żebym przestała się trząść? Opieram się plecami o nagrzany beżowy mur kancelarii adwokackiej, przymykam oczy i zaczynam głęboko oddychać. Naprawdę głęboko, żeby powietrze przeszło jak najdłuższą drogę, natleniając organizm, masując rozdygotane organy i stabilizując czakrę, czy jak to się tam nazywa.

Nagle czuję coś z tyłu głowy. Rzucam myślą w tamtym kierunku. Devlin! Widzę go, czuję obecność jego potężnego, długiego ciała, widzę ruchy umięśnionego ogona, poziomo ustawionej płetwy! Jakimś drugim, wirtualnym zestawem zmysłów odczuwam opór i słoność pacyficznej wody, widzę szarobłękitną toń dookoła. Reaguję wielką radością i wysyłam ją w odpowiedzi. Potem chcę zebrać wszystkie przykrości i frustracje, które spotkały mnie w ciągu ostatnich dwóch dni, żeby mój ukochany wiedział, co przeżywam.

Komunikat trafia w pustkę. Nie czuję już nic…

– Laurie, prosiaku, czego tak kwiczysz? – woła nieznajomy głos po drugiej stronie ulicy. Nie przyglądając się, kto to taki, bezczelnie wywalam do niego język.

 

            Poinformowana, że Garcia i Skinner już poszli, wracam do baru, chociaż ciągle się rozglądam, czy nie zobaczą mnie po drodze. Natychmiast piszę ostrzec krejzolkę Ashley.

            W „Albatrossie” panuje spokój. Wypijam szklankę zimnego soku i szybko wracam do zwykłego cyklu robót. Czuję przypływ siły, już po chwili noszę pewnym krokiem tace z zamówieniami. Dodatkowo uspokaja mnie odpowiedź od Ashley, że namówiła rodziców na weekendową wycieczkę do Portland, a Maciek już tam wyruszył na własną rękę.

            Przed dziewiętnastą do lokalu wtacza się Charlie Courtney.

– Ale odlot! – woła euforycznie od samych drzwi. – Eeeeessssaaaaaaaaaaa!

– Dopiero przychodzisz, a już wypity?

            Charlie zasiada przy barze, zajmując sąsiedni stołek swoją znoszoną teczką.

            – Wypity dopiero będę, na razie jestem najedzony. Po uroczystości był bankiet, ale alkoholu nie dowieźli, więc przychodzę nadrobić zaległości.

– Drinka?

– Walnij od razu dwa!

            Tata bierze się do sporządzania zamówienia. Daje mi znak, a ja wyłączam radio i nastawiam gramofon. Nie znam się na jazzie i z barowej kolekcji płyt wybieram pierwszą lepszą.

            – Pharoah Sanders! – woła wesoło Courtney, pokazując mi dwa kciuki. – Młoda damo, doskonały wybór!

            Ojciec stawia przed nim kieliszki z niebieskawą cieczą.

– Oj, Charlie, Charlie… To już dla triady robisz?

– Jakiej triady? Stowarzyszenie dobroczynne. Pół godziny przegadałem z panem Gao, który ich u nas reprezentował. Podarowałem mu nawet książkę z autografem.

– Którą?

– Starą, „His Little Pony”. Tyle egzemplarzy zalegało mi w szopie, że chociaż paru się przy okazji pozbyłem.

            Uśmiecham się. Kiedyś miałam okazję to czytać, ale było za gęste. Z tego, co zrozumiałam, książka opowiadała o pracowniku działu dziecięcego stacji telewizyjnej w Wirginii, który jednocześnie grał żołnierza w filmie o wojnie secesyjnej i wszystko zaczęło mu się mieszać.

– Niezła to była rzecz, ale mało recenzowali – ubolewa Charlie. – A propos, Al, nie słyszałeś czasem, żeby ludzie co mówili o moim najnowszym opowiadaniu?

– Owszem, kolega podzielił się ze mną opinią.

– Naprawdę? Opowiadaj.

– Składała się z kilku wyrazów, ostatni „mać”.

            Tata odchodzi od kontuaru, żeby obsłużyć kolejnego klienta; ja w tym czasie zamiatam. Z głośników dobiega pierwotny skowyt saksofonu. Charlie wychyla drinka i stuka palcami w blat do rytmu.

– A w ogóle sama śmietanka – mówi, kiedy ojciec wraca na miejsce – i to pełnotłusta. Byli radni, był Fairchild, ta wścibska panna z „Tribune”, był jakiś rdzenny ważniak z Hoopa Valley. I jeszcze Oston Woolpit, ten, co hoduje krowy pod Ferndale. Zatrudniłem się u niego przed laty, żeby zrobić reportaż wycieleniowy. Nie poznał mnie, skurczebyk! A tak go wtedy obsmarowałem…

– Nie wiedziałem, że zajmowałeś się reportażem.

Charlie refleksyjnie obraca w palcach wiśnię wyjętą z dna kieliszka.

– Podpisywałem się wtedy Gonzo Dunlop. Mogłem być świetnym reportażystą, ale żadna z gazet nie chciała się poznać na moim talencie.

Tata pochyla się nad barem.

Skoro o dziennikarstwie mowa, mam do ciebie biznes. Znasz może kogoś z redakcji „Eureka Sunrise”?

            Charlie gwałtownie odchyla się w tył, robi wielkie oczy.

– Najgorsze plujdy z najgorszego żujstwa! – wykrzykuje teatralnie, waląc pięścią w blat. – Napisałem dla nich parę felietonów, kiedy potrzebowałem szybkiej kasy, ale to była syfowa praca, bo i tak płacili nie w terminie. A co potrzebujesz?

– Kto u nich odpowiada za dobór zdjęć do numeru?

            – Obecnie? Diacheł ich tam wie. Ale mogę popytać. Jako honorarium przyjmę ze dwie-trzy kraty Besserwissera.

            – Dostaniesz i cztery, jeśli wystawisz mi właściwą osobę. Tylko pamiętaj o dyskrecji!

            Czuję lekką poprawę nastroju. Może jeszcze nie wszystko jest beznadziejne, nie cały świat jest be. Tata wziął się za hejterów, Ashley z Maćkiem ewakuowali się przed zbirami profesora. To bardzo intensywne coś, co poczułam pod kancelarią, dało mi zastrzyk energii. Ale czy to naprawdę był duchowy kontakt z Devlinem? Może to tylko w mojej głowie, siła autosugestii? Może samego Deva w ogóle sobie wymyśliłam? Nie wiem. Wrócę do domu, prześpię się – a jutro zobaczymy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz